Atomic Café: Osa (1986)
Każdy zapewne miał kiedyś na oku taki film, którego poszukiwał latami. Niektórzy mieli ich kilka, inni tuzin, jeszcze inni więcej. Oczywiście w dobie Internetu znaleźć można już praktycznie wszystko, więc towary „ekskluzywne”, zwłaszcza jeżeli nie zależy nam szczególnie na posiadaniu kopii fizycznej, powoli przestają istnieć. Wciąż jednak zdarzają się tytuły, które ciężko gdziekolwiek dostać, legalnie lub też nie, filmy całkowicie zapomniane na przestrzeni lat, takie które kiedyś zaliczyły jedynie wydanie na VHS, takie o których wydaniu nie myślą nawet najbardziej obskurne boutique labels. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Osie, wiem że moją wyobraźnię karmił jedynie mętny opis fabuły oraz okładka wydania VHS właśnie.
Na tej okładce widnieli budzący niepokój jeźdźcy na motocyklach. Może oni sami nie byli jakoś szczególnie przerażający, ale w połączeniu z krótkim streszczeniem filmu ich rajd nabierał powagi. Otóż Osa opowiada o postapokaliptycznym świecie, w którym skończyła się woda pitna. Nie całkowicie, rzecz jasna, bo bez słodkiej wody nie przetrwałoby na lądzie żadne stworzenie. Nieskażonej wody jest jednak bardzo mało, a dostęp do niej jest reglamentowany przez wielką korporację. W tymże świecie rządzi bezprawie, panoszą się grupki bandziorów, którzy pozostają bezkarni, bo i korporacyjna machina przeżarta jest przez korupcję. Jedna z takich band, znajdująca się zresztą na liście płac wszechwładnego szefa „wodociągów” morduje pewnego dnia rodziców małej Osy (którą gra wyjątkowo brzydka dziewczynka). Opiekę nad sierotą roztacza dobrotliwy Trooper (telewizyjny weteran Peter Walker), dawny stróż prawa, który po upadku cywilizacji nie porzucił człowieczeństwa i potrzeby niesienia pomocy innym. Trooper wychowuje Osę, która z czasem wyrasta na piękną młodą kobietę (w wersji dorosłej graną przez początkującą Kelly Lynch z Wykidajły [1989]). Kiedy Trooper zostanie zabity przez tych samych ludzi, którzy ukatrupili jej rodziców, Osa wstępuje na drogę zemsty…
Jak się zapewne domyślacie, w końcu udało mi się dorwać film Olega Egorova, inaczej wszak nie czytalibyście tej recenzji. Czy warto było czekać te wszystkie lata na zdarty VHS-rip? Tudzież inaczej: czy Osa spełniła moje oczekiwania? I tak, i nie. Zacznijmy od uzasadnienia czemu nie: otóż, jak to zwykle bywa, wymarzyłem sobie inny film, brutalniejszy, z większą ilością akcji, lepiej zrealizowany, po prostu — lepszy. Co nie zmienia faktu, że ów seans sprawił mi frajdę i satysfakcję. Wreszcie dopiąłem swego. A że po drodze zdążyłem przeczytać kilka opinii (na IMDb jest dosłownie jedna!), zazwyczaj zdecydowanie nieprzychylnych, to i moje nadzieje na dzikie postapo znacznie zostały wypompowane i do oglądania przystępowałem już na luzie, bez oczekiwań wielkich. Dzięki temu mogłem się cieszyć Osą taką, jaką jest w istocie: ultratanią podróbką Mad Maxa (1979), jedną z wielu. Nie najgorszą, spośród nich, nie najlepszą, plasującą się gdzieś w połowie stawki.
Spróbujmy zatem wyliczyć wady i zalety omawianej pozycji, począwszy od punktu wyjściowego, który jest całkiem obiecujący i ciekawy. Oto większość zapasów wody na planecie Ziemia uległa skażeniu, czyniąc ją niezdatną do picia czy nawet kąpieli. Zamiast pogoni za benzyną z filmu George’a Millera mamy zatem tęsknotę za zwykłą kranówką. Klawo, nie? Szkoda tylko, że twórcom — głównie ze względu na niski budżet — zabrakło konsekwencji w pociągnięciu tematu. Bohaterowie niby narzekają na brak wody, muszą przemierzać kraj w jej poszukiwaniu, ale z drugiej strony życie zdaje się płynąć całkiem normalnie, nie czuć w trakcie seansu tej apokaliptycznej desperacji, wnętrza domowe wyglądają jak Ameryka AD 1986, ba! – w jednej ze scen widać niezwykle bogato wyposażony w alkohole barek pana prezesa. Czyli wody nie ma, ale Ballantine’s dalej się leje? Idąc dalej: mamy tu do czynienia z kinem zemsty, ale w tej zemście brakuje pazura i gwałtowności, główna bohaterka jest nam w zasadzie obojętna. Ma fajną broń, posługuje się bowiem staromodną kuszą, ale jest ona tutaj za mało „ograna”. Przydałoby się więcej krwawych zgonów, mówiąc krótko, bo tych jest tu jak na lekarstwo. Całkiem nieźle prezentują się za to ekranowe zakapiory, odziane w czarne łachy wyrzutki (pośród nich Bill Moseley). W scenariuszu trafiają się ponadto okazjonalnie całkiem łebskie pomysły. Najbardziej udany to ten z przybyciem zbirów do willi ich pracodawcy, gdzie w szoku odkrywają, że bogacze mają basen z nadającą się do picia wodą, w której się kąpią. To się dopiero nazywa skurwysyńskie burżujstwo — podczas gdy na całym świecie ludzie zdychają z pragnienia, ty taplasz się w wodzie Evian.
Osie regularnie doskwiera jednak wspomniany brak budżetu i ewidentny brak doświadczenia ekipy. Najlepszy przykład z brzegu: dobroczyńca Trooper zostaje usunięty przez twórców w najbardziej nieefektowny z możliwych sposobów. Ot, dziewczyna podbiega i znajduje go na pustyni umierającego. Nie ma to związku z wcześniejszą sceną, dopiero później nagle dowiadujemy się, że to źli go załatwili. Zupełnie jakby jedna z kluczowych dla rozwoju akcji scen nie doczekała się nakręcenia lub rolka filmu, na której ją zarejestrowano została zgubiona. Pod koniec mamy z kolei dość durną zabawę w ciuciubabkę, rozegraną w sąsiedztwie karuzeli. Wygląda to niestety tak, jakby ekipa znalazła fajne miejsce do zdjęć i olała całe budowanie dramaturgii w szczytowym, najważniejszym dla fabuły momencie (bo kino zemsty, podobnie jak faceta, poznaje się po tym, jak kończy).
Narzekania narzekaniami, ale na koniec wolę zostawić jakieś pozytywne podsumowanie. Osa to film strącony w czeluść zapomnienia nie bez powodu, ale wierzę, że maniakom śmieciowego, robionego za grosze ejtisowego postapo i tak dostarczy przyjemności. Docenią jego nieokrzesanie, surowiznę, a wpadki przytulą do magnetowidowego serca, uznając je za część składową pakietu. To jeden z tych przypadków, gdzie odrestaurowanie obrazu, wyczyszczenie dźwięku i inne podobne zabiegi rewitalizujące mogłyby jedynie odrzeć odbiór z całego uroku.
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.