Blastfighter (1984)

Lamberto Bava przygodę po drugiej stronie kamery zaczynał terminując przy filmach swojego ojca. Po latach pracy na stanowisku drugiego reżysera fach miał w małym palcu. I choć nigdy nie zyskał uznania podobnego legendarnemu Mario, mistrzowi i ojcowi włoskiego horroru, to kilka spośród jego dzieł na trwałe zapisało się w pamięci miłośników celuloidowego spaghetti. Mowa tu w szczególności o neo-giallo A Blade in the Dark (1983) oraz obu częściach Demonów (1985, 1986). Zgodnie z włoską tradycją, Bava junior porwał się również na rip-off amerykańskiego hitu. Blastfighter powszechnie uznawany jest za podróbkę Rambo (1982). I pomimo, że fabularne różnice są znaczące, łatwo zrozumieć tę opinię.

Bohaterem jest Jake „Tiger” Sharp (Michael Sopkiw), były policjant, który za wymierzenie sprawiedliwości zabójcy (który był protegowanym wpływowego polityka) trafił na osiem lat do więzienia. Po wyjściu na wolność, Tiger postanawia osiąść na stałe w miasteczku, w którym się wychował. Czasy jednak się zmieniły, sielska mieścina to już nie to samo miejsce, a dawny glina z miejsca popada w konflikt z miejscowymi myśliwymi. Początkowo spór ma zgoła niewinny charakter, jednak z czasem coraz bardziej się zaognia. Jake uświadomi sobie, jak wiele ma do stracenia, gdy w jego samotni, bez zapowiedzenia, zjawi się niewidziana od lat córka…

Zżyna z klasyka ze Sly’em Stallone, ale wcale nie taka jaskrawa. W pierwszej kolejności jest to bowiem hicksploitation pełną gębą. Mamy przybysza z wielkiej metropolii (facet „po przejściach”, tudzież „z przeszłością”), który będzie musiał się zmierzyć z bandą gruboskórnych, ordynarnych rednecków. Jest też wątek ekologiczny, gdyż nasz Tiger otwarcie sprzeciwia się procederowi brutalnych polowań na zwierzęta, które wykorzystywane są następnie (żywcem!) do niecnych celów. I pomyśleć, że pierwotnie rzecz planowana była jako kontynuacja Wojowników roku 2072 (1984), a za kamerą miał stanąć sam Lucio Fulci! Po tym, jak „ojciec chrzestny gore” pożarł się z producentami, projekt poszedł w odstawkę, a pierwotny scenariusz nigdy nie doczekał się realizacji. Ostał się sam tytuł, którym opatrzono zupełnie inną historię.

Oczywiście, rozrywka jaką proponuje nam Bava, mogła być brana na poważnie jedynie w różowych latach 80. Mnóstwo tu idiotycznych rozwiązań, napuszonych dialogów. Pomijając już fakt, że każde auto po zderzeniu z byle przeszkodą wybucha w nader efektowny sposób, nie sposób nie wspomnieć o broni głównego bohatera. Jak mówi jego kumpel, „za parę lat będzie ona na wyposażeniu każdej jednostki militarnej”. Póki co, „prototyp” trafia w ręce samotnego mściciela. Bojowa strzelba łączy w sobie funkcje snajperki, granatnika, a nawet… wyrzutni rakiet(!). Za jej pomocą, Tiger odstrzeliwuje wrogom kończyny, wysadza w powietrze pick-upy, gdyby tylko zaszła taka potrzeba, mógłby zastrzelić JFK z odległości 500 jardów. Ujmując kolokwialnie: jego shotgun „robi z dupy jesień średniowiecza”. Nie wiem jak wy, ale ja nigdy nie spotkałem się z podobną giwerą, a w końcu od premiery filmu upłynęło ładnych parę lat. Może to CIA zablokowała jej wypuszczenie na rynek, bo wykorzystywała pozaziemską technologię?

Żarty żartami, przyznam jednak bez szczególnego zażenowania, że podczas seansu bawiłem się przednio. Pomimo wszelkich fabularnych naiwności, należy oddać, że napięcie budowane jest tu konsekwentnie, eskalacja przemocy przebiega w rozsądnym tempie. Grany przez Michaela Sopkiwa (facet do złudzenia przypomina młodego Franco Nero) twardziel, do samego końca wzdraga się przed zastosowaniem środków ostatecznych (tj. wyeliminowania przeciwników), a głębi jego rozterkom dodaje drugoplanowa postać przyjaciela z dzieciństwa. Wcielający się weń, niejako na przekór własnemu emploi, George Eastman – na co dzień stały współpracownik Joe D’Amato – literalnie kradnie show „gwieździe” przedsięwzięcia jako kulejący brat przygłupiego kłusownika, który w imię wierności więzom krwi gotów jest na poświęcenie dawnego druha,

Ponoć sam rezyser uważa Blastfightera za swoje najbardziej udane dzieło. Można by się z tym spierać, jednak nie można odmówić omawianej pozycji ogromnego uroku. Na tle eksploatacyjnej rozrywki z Półwyspu Apenińskiego, wypada ona więcej niż przyzwoicie. To po prostu zręcznie zrealizowany thriller, z nieoczekiwanie uwypuklonymi niuansami. Nie zrozumcie mnie źle: żadne arcydzieło na miarę Uwolnienia (1972) Boormana, ale jeśli lubicie ten klimat potyczek z wieśniakami, to bez problemu odnajdziecie się w prowincjonalnej rzeczywistości z obrazu Bavy. Soczysty akcyjniak. Niezbyt mądry, ale jak przystało na tę dekadę: efektowny i satysfakcjonujący.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *