Blue Monday: Blue Ice (1985)

Znacie ten schemat, prawda? Pozbawiony złudzeń prywatny detektyw dostaje na pierwszy rzut oka mało skomplikowane zadanie. Z czasem sprawa okazuje się być coraz bardziej złożona, a facet odkrywa, że za liche pieniądze władował się w sam środek wielkiego spisku… A gdyby do tego wszystkiego dorzucić jeszcze niedobitki nazistów szukające antycznej relikwii oraz sceny hard porno? No cóż, wtedy otrzymamy właśnie Blue Ice

Fabuła powiela przytoczony powyżej, nieśmiertelny motyw. Ted Singer (Herschel Savage) to prywaciarz, który wynajęty zostaje do odnalezienia pewnej starej księgi. Choć znajdujemy się we współczesnym San Francisco, wokół roi się od dekadenckich nazistów, którzy uganiają się za tym antykiem, wierząc że zapewnia on dostęp do nieograniczonej mocy.

Tyle w kwestii zawiązania akcji, która jest tyleż urocza, co pozbawiona sensu. Co robią naziści? Niby szukają tej popapranej książki, ale tak naprawdę w pierwszej kolejności zainteresowani są zaspokajaniem swych rządz, podczas gdy w tle blondwłosa diva trzeciej świeżości podśpiewuje Das Lied der Deutschen. You ask for it? You got it! Znajdzie się też miejsce na seksualne „tortury” oraz usychającego ze starości guru hitlerowców, niejakiego Antona Stuttgarta (Reggie Nalder, aktor znany głównie z roli nosferato-podobnego wampira Kurta Barlowa z Miasteczka Salem [1979] Tobe Hoopera).

Oczywiście, jak na rasowego pornosa przystało, nie mogło zabraknąć również rozbudowanych scen seksu, które z reguły kompletnie nijak mają się do głównej osi fabularnej. Te zaś odgrywane są przez czołowe gwiazdy biznesu. Obok Savage’a w roli głównej na dalszym planie mamy Paula Thomasa, Longa Chaneya, Jamiego Gillisa, Shannę McCullough i Jacqueline Lorians. Ba! Na chwilę na imprezę wprasza się nawet Ron Jeremy w małej roli zboczeńca, który napastuje współlokatorkę głównego bohatera. Słowem: swastyki, twarde penisy i sztuczne cycki w perwersyjnym sosie. Phillip Marshak, twórca pozycji o tak wymownych tytułach, jak Dracula Sucks (1978) czy Space Virgins (1984) zadbał o odpowiednią równowagę pomiędzy „głównymi atrakcjami wieczoru”, a przystępnie poprowadzoną, acz konkretnie absurdalną intrygą.

Blue Ice to w istocie ciekawy przypadek „pornosa z fabułą”: nie jest to poziom sztandarowych dokonań kina dla dorosłych z pierwszej połowy lat 70., ale ekscentryczna ciekawostka – już na pewno! Wyobraźcie sobie połączenie Wielkiego snu (1946), Śmiertelnego pocałunku (1955), Elzy – Wilczycy z SS (1975) i pierwszego z brzegu ejtisowego filmu z trzema iksami – wypadkową będzie właśnie rzeczona pozycja. Bynajmniej nie traktująca siebie na poważnie, chętnie operująca gatunkowymi kliszami i puszczająca oko do widza. Dość powiedzieć, że twórcy cytują tu pamiętne zakończenie wspomnianego noir-klasyka Roberta Aldricha na blisko dekadę przed tym, jak uczynił to Quentin Tarantino w swoim Pulp Fiction (1994). Dorzućmy do tego nad wyraz przyzwoitą jak na standardy przemysłu realizację oraz wpadający w ucho soundtrack i otrzymamy zapomniany klejnot dla koneserów hardcore’owej erotyki w wydaniu vintage. Pozostałych nie namawiam, ale też i nie odradzam. Kto wie? Może posmakuje…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *