Blue Monday: Rollerbabies (1976) / Mount of Venus (1975)
Idea kręcenia porno parodii popularnych dzieł (pop)kultury jest niemal tak stara jak sam przemysł pornograficzny i opiera się na prostym założeniu: jeśli widzowie chcieli zobaczyć dany film, to z pewnością znajdą się chętni by obejrzeć go w wydaniu hard. Od lat 70. regularnie powstają zatem rozmaite przeróbki wielkich kinowych hitów, w których wszelka akcja zastąpiona została ruchami frykcyjnymi w rozmaitych konfiguracjach (zainteresowanych tematem odsyłam do Internetu, gdzie bez trudu powinni odnaleźć XXX rip-offy praktycznie każdego głośnego hollywoodzkiego tytułu, od Koszmaru z ulicy Wiązów, przez Mechaniczną pomarańczę i Titanica, na Ludzkiej stonodze kończąc). Czasem przynosi to efekty nadspodziewanie udane, jak miało to choćby miejsce w przypadku SexWorld (1978), często stawianego w czołówce najlepszych filmów porno Złotej Ery. Kiedy indziej na drodze do sukcesu stoją niski budżet lub niedostateczna inwencja twórców. Tudzież obie te rzeczy na raz.
Na pierwszy rzut oka Rollerbabies ma wszystko, co potrzebne do sukcesu. Stojący za kamerą Carter Stevens, począwszy od debiutanckiego The Collegiates (1973) specjalizował się w lekkich, humorystycznych produkcjach opartych o szeroki wachlarz pobudzających krążenie scen seksu. Przed kamerą zebrał jedne z czołowych gwiazd epoki: Susan McBain, Terri Hall, Mary Stuart, a także „egzotyczny” nabytek pod postacią wyspecjalizowanej w głębokim gardle Yolandy Savalas. Sam pomysł fabularny zaczerpnięty został zaś prosto ze starszego o rok blockbustera Rollerball, w którym James Caan walczył o swoje życie jako zawodnik w sporcie przyszłości. Założenie wydawałoby się proste: potyczki na wrotkach zamienić na seks na wrotkach. I tu pojawia się pierwszy problem: ze względów budżetowych Stevens nie mógł sobie pozwolić na wystawne widowisko science-fiction, toteż wątek „sportu przyszłości” został w scenariuszu zepchnięty na dalszy plan. W całym filmie znajdziemy jedynie jedną scenę seksu na rolkach, dodatkowo zaprezentowaną dopiero na sam koniec. Rollerbabies popełnia więc zasadniczy błąd składając obietnicę bycia porno wersją konkretnego tytułu, podczas gdy tak naprawdę jedynie żeruje na jego popularności.
Co zatem dostajemy w pakiecie? Oto świat przyszłości: seks i rozmnażanie się zostały zakazane, ludzkość jedzie cały czas na prochach stępiających popęd seksualny. Aby zaspokoić potrzeby obywateli, rząd Stanów Zjednoczonych zezwala na publiczne pokazy „sztuki miłości”, wykonywane przez zawodowych performerów. Producent telewizyjny Sherman Frobish (Alan Marlow), człowiek odpowiedzialny za popularne programy erotyczne, zostaje zwolniony ze swojej posady i rozpoczyna poszukiwania sposobu na stworzenie kolejnego przeboju, który przywróciłby mu jego fuchę.
Rzecz ma epizodyczną strukturę i nader chętnie przeskakuje od jednej sceny pieprzenia do kolejnej. Trzeba przy tym oddać, że inwencja twórców jest spora, dzięki czemu kolejne sekwencje są odpowiednio urozmaicone. I tak oto znana z The Devil Inside Her (1977) Hall prezentuje swoje łóżkowe sztuczki z użyciem dziwnej, zielonej substancji – niestety, ekscentryczny charakter sceny niweczy cały jej potencjał „rozgrzewający”. Znacznie ciekawiej prezentują się dwie sekwencje z udziałem McBain, której postać potrafi… telepatycznie robić loda. Gdy zaś zaprezentuje już swoje niezwykłe umiejętności w tej dziedzinie, pada ofiarą gwałtu analnego, który nieoczekiwanie przeradza się w namiętny trójkąt. Mimo jednak, że scenarzysta dwoił się i troił, by dostarczyć publice rozrywek to gubią go nietrafione pomysły, jak choćby ten z narracją podstarzałego bajarza, do którego biura akcja co rusz przeskakuje, aby raczyć widza rubasznymi i całkowicie nieśmiesznymi wywodami. Prawdziwy gwóźdź do trumny stanowi jednak mikroskopijny budżet: co prawda Stevens robi co może, aby niedostatki finansowe zatuszować, ale efekty są mizerne. Rollerbabies miejscami wygląda jak zabawa grupy amatorów z kamerą: nieświeże żarty, kartonowa scenografia, aktorstwo jak z niedzielnego przedstawienia w osiedlowym Domu Kultury. Pomimo więc, że dzieło Stevensa nie może narzekać na niedobór atrakcji, to jest też zwyczajnie nierówne, a niedociągnięcia realizacyjne aż nazbyt biją po oczach. Rzecz głównie zatem dla wytrwałych koneserów. Widzów ciekawych jak motyw dystopijnej przyszłości bez seksu przedstawić w ciekawy i oryginalny sposób pomimo braków budżetowych odsyłam do młodszego o 6 lat Café Flesh Stephena Sayadiana.
Podobne bolączki dotyczą Mount of Venus, komedii fantasy, w której Stevens przedstawia następującą sytuację: Jowisz (Jamie Gillis) budzi się na Olimpie po trwającej setki lat drzemce i odkrywa, że ludzie przestali składać mu hołd. Ba! Pomijając rzadkie wyjątki, rzymski bóg jest obecnie kompletnie zapomniany przez ludzkość. Aby odzyskać dawną chwałę, władca piorunów postanawia zejść na Ziemię i zrekrutować nowych wyznawców. Uczynić to zaś zamierza poprzez bałamucenie ziemskich kobiet…
Czysto pretekstowa fabuła owocuje w tym przypadku szeregiem nieśmiesznych żartów, z Gillisem przyjmującym władcze pozy na czele. Zarówno scenografia, jak i kostiumy są tak ubogie, że rzecz wygląda jak dziecięcy teatrzyk (Gillis na ten przykład nosi na sobie prześcieradło, a na czole ma papierową koronę). Niedostatki budżetowe teoretycznie można by przysłonić wciągającą historią czy urozmaiconymi scenami seksu. Historia jest jednak – jak nadmieniłem – miałka i pisana na kolanie, zaś same sceny seksu sprawiają wrażenie niedbale wykonanych, a na domiar złego są… zwyczajnie za długie. Może to brzmieć co najmniej kuriozalnie w przypadku filmu porno, jednak rzadko zdarza się, aby miłosne wygibasy były tak nieciekawe i pozbawione inwencji. Osoby zaznajomione nieco z kręconymi masowo pornosami z lat 70. nie przeżyją może w tym przypadku wielkiego zawodu, niemniej warto przestrzec, że rzecz sprawdza się jedynie jako ciekawostka dla kolekcjonerów kuriozów ze Złotej Ery. Plus stanowi fakt, że seans trwa jedynie godzinę, toteż sprawdzi się jako krótki, niezobowiązujący przerywnik między poważniejszymi i lepiej nakręconymi tytułami.
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.