Blue Monday: Skin-Flicks (1978)

Nazwisko Gerarda Damiano kojarzą zapewne również ci kinomani, którzy w normalnych warunkach na hasło „porno” wzdrygają się z obrzydzeniem. Wszak o przełomowym dla branży Głębokim gardle (1972) słyszał praktycznie każdy. Jego kolejny film, Diabeł w pannie Jones znalazł się na 7. miejscu najlepiej zarabiających filmów 1973 roku według rankingu opiniotwórczego tygodnika Variety. Z kolei Memories Within Miss Aggie (1974) reklamowane było w prasie jako potencjalny kandydat do Oscara dla najlepszego filmu (sic!). W pierwszej połowie lat 70. Ameryka zwariowała na punkcie „trzech iksów”, gwiazdy tychże produkcji cieszyły się statusem celebryckim i można było odnieść wrażenie, że przemysł pornograficzny przebija się do mainstreamu, by wkrótce połączyć się z nim w ramach dziwnej hybrydy. Dokonania Damiano znajdowały się zaś w awangardzie tych przemian, nierzadko wyznaczając standardy ambitnego „kina dla dorosłych”.

O tym, że wszystko to były mrzonki, przedstawiciele biznesu przekonali się stosunkowo szybko. Wyposzczona klasa średnia szybko znudziła się porno-szałem, a Hollywood wcale nie zamierzało otwierać bram dla Lindy Lovelace, Georginy Spelvin czy Harry’ego Reemsa. Nie chciano tam również twórców tego typu kina. Granica była nieprzekraczalna, bo choć gwiazdorzy pokroju Jacka Nicholsona czy Franka Sinatry chętnie przyznawali się do wizyt w kinie na wiadomych tytułach, a o fenomenie blue movies mówiły w swych wieczornych programach takie tuzy szklanego ekranu, jak Johnny Carson czy Bob Hope, to parias pozostawał pariasem.

Skin-Flicks jest poniekąd wyrazem rozgoryczenia Damiano takim stanem rzeczy, a jednocześnie – jego listem miłosnym do kina. Bohaterem filmu jest alter ego reżysera, Harry (naturszczyk Tony Hudson), Nowojorczyk od lat siedzący w porno-biznesie. Harry aktualnie zmaga się z czymś w rodzaju kryzysu twórczego: zdjęcia do jego najnowszego filmu przedłużają się, podczas gdy on sam nie może znaleźć odpowiedniego zakończenia dla historii. Producenci, którzy – jak nietrudno się domyślić – należą do przestępczego światka, zaczynają się niecierpliwić: pieniądze się kończą, a gotowego produktu brak. Nieoczekiwane natchnienie przychodzi ze strony jednej z aktorek, Susan (Sharon Mitchell, która po przejściu na emeryturę zostanie jedną z założycielek Adult Industry Medical Healthcare Foundation, instytucji zapewniającej wsparcie medyczne osobom pracującym w branży porno), która zostaje kochanką i muzą Harry’ego…

Autotematyczny charakter obrazu jest w tym przypadku oczywisty – Skin-Flicks to filmów porno i najpewniej magnum opus Damiano. W otwierającej scenie jesteśmy świadkami przesłuchania do roli, w trakcie którego Harry pyta potencjalną aktorkę czy jest pewna, że chce uprawiać seks przed kamerą. Jak tłumaczy, pewnego dnia może zobaczyć to ktoś z jej bliskich, jej dzieci, przyszły partner; że gdy już „to” zrobi to nie będzie odwrotu, bo „film jest wieczny”. Harry nie jest bowiem zwykłym wyrobnikiem, wzdraga się przed oddaniem niedokończonego dzieła, popełnieniem „szmelcu”. Jak tłumaczy, nie wystarczy sfilmować przedstawienie teatralne, by nazywać to kinem. Kino to wizja, najkompletniejsza ze sztuk. Zapytany „czemu to robi?”, odpowiada że kręci pornosy, bo po prostu… nigdy nie dostał możliwości zrealizowania filmu „z prawdziwego zdarzenia”. Słuchając tych słów nie mamy wątpliwości, że pochodzą one od samego Damiano, który na przestrzeni trwającej blisko ćwierć wieku kariery wyreżyserował około 50 pozycji, nigdy jednak nie wyszedł z „podziemia”.

Semi-autobiograficzna formuła przekłada się tutaj na epizodyczną strukturę fabuły: na całość składa się szereg luźno powiązanych wątków, ukazujących blaski i cienie światka porno. Są więc imprezy z alkoholem i przygodnym seksem, codzienność planu filmowego z problemami typu zwiotczały penis czy aktorka, która nie jest w stanie wykrzesać z siebie wystarczającej dawki zaangażowania. Sam Damiano pojawia się w drugoplanowej roli mafiosa, który wyłożył kasę na wciąż nieukończony projekt Harry’ego i jest to portret raczej pobłażliwy: niejaki Al całe dnie przesiaduje w swej knajpie, gdzie przyjmuje petentów wiszących mu kasę. Z pewnością nie jest to facet, z którym warto zadzierać, niemniej o żadnym łamaniu palców czy betonowych butach nie ma mowy: Al siedzi tylko zasępiony, wpatruje się w krocze jednej ze striptizerek i powtarza swym dłużnikom „Patrz na nią!”, jakby chciał powiedzieć „Tutaj jest kasa! Nie w twoich pseudo-wypocinach”. Skoro jednak już mowa o cieniach dwuznacznej sławy, to dostajemy tutaj również pozbawioną ozdobników i upiększeń scenę gwałtu, którego dokonuje na Sharon jej maniakalny wielbiciel (w tej roli czołowy zwyrol Złotej Ery, znany m.in. z niesławnego enema-roughie Water Power [1977] Jamie Gillis). Wprawdzie historia ledwie prześlizguje się po temacie, niemniej w postaci niezrównoważonego Normana odbija się doskonale charakterystyka mizogina-frustrata, który nie potrafi oddzielić fikcji od rzeczywistości, zasapanego zboczeńca z ciemnej sali kinowej, który wzorce z ekranu przenosi na życie codzienne i swoje relacje z otoczeniem.

Jeśli zaś chodzi o clou programu, czyli same sekwencje seksu, to są one odpowiednio urozmaicone (seks oralny, analny, masturbacja, przebieranki), a zarazem – co nawet bardziej istotne – sfilmowane z pomysłem i smakiem. Damiano nie przeciąga scen kopulacji w nieskończoność, w odróżnieniu od wielu kolegów po fachu. Korzysta śmiało z możliwości montażu i chętnie sięga po nieortodoksyjne ustawienia kamery, czy to filmując obściskującą się na hamaku parę z perspektywy podłogi czy bawiąc się możliwościami jakie daje lustrzane odbicie. Dodajmy do tego dopieszczoną scenografię, a łatwo dojdziemy do wniosku, że największy hit reżysera, czyli Głębokie gardło – film w gruncie rzeczy pozbawiony większych walorów produkcyjnych – był jednocześnie jego największym przekleństwem. Pozwolił przypiąć Damiano łatkę czołowego pornografa swoich czasów, jednocześnie dając mylne pojęcie o jego możliwościach jako autora filmowego.

Skin-Flicks – podobnie jak choćby wspomniany Diabeł czy pigmalionowe The Story of Joanna (1975) – zasługuje tymczasem na postawienie na tej samej półce, co dokonania Radleya Metzgera, który już w latach 70. doczekał się uznania jako twórca ambitnej pornografii znajdującej się na styku z arthousem. Co więcej, jest to dojrzała artystycznie wypowiedź, która – choć wciąż zamknięta w dość sztywnych (choć nie tak bardzo przecież, jak niektóre spośród mainstreamowych gatunków) ramach kina XXX – po latach nadal wypada świeżo i stanowi dowód na ogromny potencjał celuloidowej pornografii. Potencjał, który już za kilka lat – wraz z rozwojem rynku video – zostanie bezpowrotnie zaprzepaszczony.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *