Blue Monday: The Devil Inside Her (1977)

Edward Earle Marsh urodził się w Santa Barbara w 1929 roku. Jako dziecko często statystował w hollywoodzkich produkcjach, występując m.in. w komedii Flip i Flap w krainie cudów (1934), klasyku płaszcza i szpady Przygody Robin Hooda (1938) czy monumentalnym fresku Cecila B. DeMille’a Dziesięcioro przykazań (1956). W połowie lat 60. Edward nagrał wraz z London Philharmonic Orchestra album I’ll Sing for You, który w momencie premiery wywołał spore kontrowersje ze względu na otwarcie homoseksualny charakter tekstów (artysta sięgnął m.in. po standardy jazzowe pisane z „kobiecej perspektywy”). Na okoliczność nagrania płyty Marsh przybrał pseudonim Zebedy Colt. W tym samym czasie pracował intensywnie jako aktor w teatrze, występując w licznych broadwayowskich inscenizacjach. Z teatru wyżyć jednak ciężko, toteż gdy zaczęło brakować na czynsz, Marsh zwrócił się w kierunku przemysłu pornograficznego. Począwszy od 1975 roku wystąpił w ponad 30 produkcjach dla dorosłych, z których część sam wyreżyserował, z reguły korzystając przy tych okazjach ze swojego aliasu stworzonego przed laty na potrzeby kariery muzycznej. Jako Zebedy braki budżetowe nadrabiał kontrowersyjną tematyką swoich filmów i intensywnością przekazu. Do najbardziej znanych – i zarazem bulwersujących – tytułów w jego portfolio należą: zdeprawowane home invasion The Farmer’s Daughter (1976), rape ‘n’ revenge Terri’s Revenge! (1976) oraz nekrofilskie roughie Unwilling Lovers (1977). Na ich tle może jedynie nieznacznie bardziej niewinnie prezentuje się bohater niniejszego tekstu: opowieść o diabelskich amorach rozgrywająca się w XIX-wiecznej Nowej Anglii.

Mieszkające wraz z rodzicami na położonej na odludziu farmie siostry Faith (Terri Hall) i Hope Hammond (Jody Maxwell) kochają się w przystojnym drwalu Josephie (Dean Tait). Kiedy Hope odkrywa, że obiekt jej westchnień odwzajemnia uczucia Faith, postanawia zrobić wszystko, aby ściągnąć uwagę jurnego rębacza na siebie. W tym celu dziewczyna zawiązuje pakt z samym diabłem (wymalowany w esy floresy, hojnie obdarzony przez naturę Rod DuMont, którego charakteryzacja w filmie inspirowana była scenicznym wizerunkiem Arthura Browna). Diabeł jednak, jak to diabeł, nie do końca trzyma się zasad gry i wkrótce za jego sprawą sielska prowincja zamieni się w istne królestwo rozpusty i dewiacji…

Satanistyczny folk horror zatem, tyle że podany w bałamutnym sosie porno. Scen spółkowania w konfiguracjach wszelakich tutaj nie zabraknie, przy czym są one dość mocno skondensowane czasowo, a jednocześnie… niespecjalnie zmysłowe. Colt (który sam wcielił się w postać surowego, bogobojnego ojca rodziny imieniem Ezekiel) nie bawi się w upiększenia i serwuje surowe „mięso”, żonglując przy tym bluźnierczymi konfiguracjami. W pakiecie otrzymamy kazirodztwo (zbereźny Rogaty nie byłby wszak sobą, gdyby nie zabawił się kosztem pobożnych purytanów), miłość lesbijską, podwójne penetracje, sporty wodne czy opętańczą masturbację na łonie natury z użyciem plonów ziemi. Rozbudzona seksualnie Hope wreszcie zrzuci jarzmo rygorystycznego wychowania i odnajdzie w sobie powołanie jako służebnica Lucyfera. Wszystko wieńczy jedna wielka, utytłana w tryskającej na twarze i roznegliżowane ciała spermie orgia, sfilmowana niczym najprawdziwsze piekło na ziemi.

Jak już nadmieniłem między wierszami, Colt nigdy nie był wybitnym stylistą, nie miał w zwyczaju estetyzować scen kopulacji, jak czyniła to część jego kolegów po fachu, usiłujących wykrzesać z fuck-flicków odrobinę artyzmu. Dla wielu The Devil Inside Her będzie więc tworem wulgarnym lub wręcz odstręczającym. Bez trudu odnajdą się tutaj za to entuzjaści wywiedzionej wprost z undergroundu maniery chropawej i obskurnej. Przy czym warto docenić choćby obecne w grande finale zabawy z oświetleniem, które ze względu na niedostatki techniczne wyglądają dość prymitywnie, ale jednocześnie czynią z sekwencji wiedźmiego sabatu doznanie wysoce narkotyczne: skąpana w intensywnej czerwieni, pulsująca prymitywnym, rozpasanym rytmem scena przywodzi na myśl halucynogenne odjazdy znane z filuternych okazów drugsploitation.

Oczywiście na pierwszy rzut oka porównania do hipisowskich flirtów z okultyzmem mogą się wydawać nieco na wyrost, niemniej Colt – facet wówczas w wieku średnim, przez lata przynależący do nowojorskiej bohemy artystycznej – sumiennie odrobił lekcję z awangardowych eksperymentów „nawalonych” lat 60. („kwasowa” czołówka, tylna projekcja), epoki kiedy to popkultura była z diabłem za pan brat (i z którym to rozbrat wzięła dość szybko, bo po krwawym lecie ’69). Aż żal zatem, że do zrealizowania niektórych spośród swoich pomysłów nie miał większego budżetu: choćby ostateczna rozprawa z Szatanem wręcz prosi się o jakąś bardziej efektowną puentę.

Nie bez powodu jednak w skromności upatruje się jednej z największych cnót (nomen omen): The Devil Inside Her wprawdzie nie oszałamia wystawnością, ale też nie bez kozery uznawane jest za jeden z najbardziej udanych mariaży porno z horrorem. Na przestrzeni zaledwie godziny z małym okładem skumulowana została wystarczająca ilość atrakcji, by nie dać odbiorcy jakichkolwiek powodów do odczuwania niedosytu. To niemoralny, zuchwały i bardzo niepoprawny wykwit czasów, gdy producenci z branży w ciemno wykładali pieniądze na każdą fanaberię twórcy w nadziei, że znajdzie się dla niej odpowiedni fetyszysta gotów plamić posadzkę w kinowym przybytku do taktu jęków z ekranu. Zebedy Colt zaś nie bawił się w półśrodki i najchętniej sięgał właśnie po najbardziej fantazyjną, skrzywioną tematykę. Przy The Devil Inside Her – co niekoniecznie było zawsze normą w przypadku produkcji sygnowanych jego nazwiskiem – znalazł idealną równowagę pomiędzy czynnikiem szoku, a potencjałem rozrywkowym. To po prostu diabelnie dobra zabawa!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *