Carla Moran (Barbara Hershey) jest matką samotnie wychowującą trójkę dzieci. Mieszka w spokojnej okolicy Los Angeles, ma „chłopaka”, z którym planuje kiedyś ułożyć sobie życie. Jej życie nie jest usłane różami, ale jest w nim pewna stabilizacja. Ta runie, gdy pewnego dnia kobieta zostanie zgwałcona we własnej sypialni przez tajemniczą istotę. Niewidzialny napastnik wraca raz po raz, by znęcać się nad bezbronną ofiarą, jest obdarzony niezwykłą siłą i typowo samczą chucią. Sytuacja jest o tyle patowa, że nikt nie wierzy Carli w to, że jest regularnie napastowana przez złośliwego ducha. W końcu ona sama, traktowana jakby postradała zmysły, zaczyna szukać pomocy pomocy: wpierw u psychiatry, a następnie – u badaczy zjawisk paranormalnych…

Zgodnie z twierdzeniem twórców, scenariusz Bytu powstał w oparciu o prawdziwy przypadek Doris Bither, która w 1974 roku miała wielokrotnie paść ofiarą sadystycznego poltergeista-gwałciciela. Historia legła wpierw u podstaw powieści Franka De Felitty, a następnie została zekranizowana przez Sidneya J. Furie, twórcę takich filmów, jak głośna Teczka Ipcress (1965), western Appaloosa (1966) czy opowiadający o wojnie w Wietnamie The Boys in Company C (1978). Furie wydestylował z na pierwszy rzut oka niesmacznej i ryzykownej opowieści rasowy horror psychologiczny o niewidzialnym i nieuchwytnym prześladowcy, który upodobał sobie doświadczoną przez życie, acz wciąż atrakcyjną kobietę i zamienił jej egzystencję w piekło.

Przyznaję bez bicia, że nie przepadam za wszelakimi ghost stories: z reguły śmiertelnie mnie nużą, bo z jakichś przyczyn nie potrafię emocjonować się skrzypieniem drzwi, trzaskającymi oknami i zjawami w prześcieradłach. Tandeta pod publikę i tyle. A jednak, Byt wybija się zdecydowanie ponad przeciętnosć, stanowiąc unikatowy przykład kina, które wbija w fotel od pierwszych minut i przez bite dwie godziny trzyma widza w garści. Furie w zasadzie z marszu wrzuca odbiorcę w sam środek wydarzeń, by potem, stopniowo, rozbudowywać portret głównej bohaterki. Perfekcyjne zagranie, które sprawia, że z czasem zaczynamy z nią sympatyzować i kibicować jej w zmaganiach z niewyżytym monstrum. To zresztą bodaj największy grzech większości opowieści z dreszczykiem: brak wyraźnej więzi między widzem, a postaciami. Tymczasem Byt opiera sie głównie na pogłębionej psychologii i – last but not least – wybornym aktorstwie. Wcielająca się w Carlę Hershey gra z poświęceniem godnym podziwu: jako poniewierana w tę i nazad „kobieta po przejściach” wypada wręcz rewelacyjnie. Z jednej strony bezradna, z drugiej – silna w wystarczającym stopniu, aby przetrwać w koszmarnym położeniu bez wyjścia. Cały czas autentyczna, niezmanierowana, emanująca dojrzałym seksapilem. Kapitalna rola, bez której cały projekt zapewne ległby w gruzach.

Nie można zarazem nie wspomnieć o stronie technicznej, która również w dalszym ciągu robi wrażenie. Sekwencje ataków intruza miejscami wręcz zapierają dech, choć przy ich realizacji użyto stosunkowo skromnych środków. Inteligentnie spreparowane praktyczne efekty znajdują dodatkowe oparcie w pracy kamery i muzyce. Choć w tym drugim przypadku należałoby może raczej mówić o „efektach dźwiękowych”. Niezależnie jednak od tego, jaką terminologię przyjmiemy, pewnym jest że soundtrack Charlesa Bernsteina stanowi z obrazem nierozerwalną całosć i odwala kawał roboty. Niby to w zasadzie proste operowanie nagłymi zgrzytami i syntezatorowymi uderzeniami, ale zdaje egzamin idealnie. To nie tyle prymitywne jump scares, co zmasowany atak na zmysły widza.

Sama kwestia seksualnego charakteru działalności tytułowej istoty wzbudziła naturalnie liczne kontrowersje – w momencie premiery, Byt spotkał się z oburzeniem środowisk feministycznych, które wzywały do bojkotu filmu – jednak należy zaznaczyć, że Furie nie epatuje przemocą bezsensownie, nie ma to charakteru eksploatacyjnego. Pokazuje tyle, by wzbudzić nasz strach i obrzydzenie, jednocześnie jednak zaglądając w kobiecą psychikę. Co znamienne, dwóch najważniejszych facetów w całej historii to obłudnik i mięczak oraz zadufany w sobie racjonalista-tyran. Obaj są zresztą jakby odbiciem wcześniejszych życiowych partnerów bohaterki, słabych w obliczu przeciwności życiowych i nieznanego. W centralnym miejscu wciąż mamy kobietę, której nie złamały lata upokorzeń i cierpienia i która w symbolicznym finale wciąż gotowa jest stawiać czoła opresji.

Same freudowskie teorie, które są tutaj mocno akcentowane (w jednej ze scen psychiatra insynuuje jakoby wyimaginowane ataki były efektem tłumionego pożądania matki do jej syna – Furie początkowo planował włączyć do filmu sekwencję senną obrazującą to twierdzenie, ostatecznie jednak zrezygnował z pomysłu przez wzgląd na jego bulwersujący wydźwięk) dzisiaj wydają się już mocno zwietrzałe i służą głównie za „śwadectwo epoki”, jednak nie ma to wpływu na intensywność całego seansu. Abstrahując więc od zbyt „głębokich” interpretacji, stwierdzam śmiało że rzeczona pozycja to jeden z najlepszych i zarazem najbardziej oryginalnych horrorów w historii kina. Absolutny must-watch dla każdego miłośnika gatunku. Zresztą nie jestem w swej opinii odosobniony: sam Martin Scorsese zawarł ów tytuł na krótkiej liście najbardziej przerażających filmów, jakie widział.  Podbijam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *