Cité Obscure: Nagi pocałunek (1964)

Sam Fuller już start zalicza na wysokim C, przedstawiając scenę, w której kobieta okłada pijanego mężczyznę torebką po głowie. Osobnik słania się, w pewnym momencie zrywa z głowy napastniczki perukę, pod którą kryje się ogolona do gołej skóry czaszka. Jeszcze mocniej rozsierdzona niewiasta powala w końcu mężczyznę na ziemię, wyjmuje z jego kieszeni portfel i skrupulatnie odlicza 75 dolarów, które – jak dowiadujemy się z jej słów – nawalony był jej winien. Następnie dziewczyna staje przed lustrem i z godnością zakłada perukę z powrotem, po czym zaczyna poprawiać makijaż. Tymczasem na ekranie wyświetlają się napisy początkowe…

Kobietą jest Kelly (Constance Towers), zawodowa prostytutka, którą chwilę później poznajemy w nieco bardziej sprzyjających okolicznościach: gdy wysiada z autobusu na stacji w małej miejscowości, gdzie z miejsca wpada w oko lokalnemu stróżowi prawa Griffowi (Anthony Eisley). Kelly przedstawia się jako komiwojażerka handlująca nową marką szampana, jednak to tylko mało przekonująca przykrywka dla jej prawdziwej profesji. Kelly i Griff spędzają wspólnie upojną noc, jednak następnego ranka policjant stawia warunki jasno i kategorycznie: kobieta nie znajdzie w tym porządnym miasteczku klientów. Jedyną alternatywą jest pobliska mieścina, w której znajduje się luksusowy burdel. Kelly ma jednak dość niekończących się upokorzeń i postanawia ułożyć sobie życie na nowo: wynajmuje przytulny pokój w domu starszej kobiety i zatrudnia się jako pielęgniarka w szpitalu ortopedycznym. Wkrótce poznaje lokalnego milionera i filantropa Granta (Michael Dante), z którym połączy ją romans. Jakby tego było mało, Grant oświadcza się jej pomimo faktu, że doskonale zna szczegóły jej burzliwej przeszłości. Z dnia na dzień Kelly staje się szanowaną, światową kobietą, która w weekendy odwiedza Wenecję, a na co dzień troszczy o kalekie dzieci. Brzmi jak bajka, jak sen. Sen, który niebawem przeistoczy się w koszmar…

Drugi po thrillerze Shock Corridor (1963) film Samuela Fullera nakręcony dla wytwórni Allied Artists, studia zaliczanego do tzw. Poverty Row, jak potocznie nazywano w Hollywood wytwórnie specjalizujące się w produkcjach niskobudżetowych. Wystarczająco blisko zatem mainstreamu, ale i z zachowaniem odpowiedniego dystansu, co wielu twórcom dawało dużą swobodę twórczą. Nie inaczej miała się sprawa z Fullerem, który nie unikał tematów tabu, na co dzień nie poruszanych przez wysokobudżetowe tytuły. Już sam fakt, iż główną bohaterką The Naked Kiss jest „dama lekkich obyczajów”, o czym w filmie mówi się bez ogródek, w 1964 roku dla niejednego widza musiał być bulwersujący. Na tym wszak nie koniec, bo Fuller dorzuca do zestawu wątek pedofilski. I to za jego pomocą tłucze odbiorcę solidnie po głowie, niczym Kelly w pierwszych scenach filmu swego alfonsa.

The Naked Kiss to wręcz wzorcowy przykład terroru wywieranego na widzu, sztuki którą po latach do perfekcji opanują choćby Lars Von Trier i Michael Haneke. Brawurowo zagraną przez Towers bohaterkę poznajemy stopniowo, w miarę jak odkrywane są przed nami kolejne fakty z jej życia. Z czasem Kelly zaczyna się jawić wręcz jako święta: opiekuńcza względem dzieci (których sama nie może mieć), wspierająca dla koleżanek (jednej z nich odradza ścieżkę prostytucji, drugą odwodzi od aborcji), zaradna i samowystarczalna. To co spotka ją w drugiej części filmu jest zatem tym bardziej szokujące: dziewczyna staje się kozłem ofiarnym, a jej dawni wrogowie wykorzystują okazję do odegrania się. Fuller jednocześnie bezlitośnie obnaża małomiasteczkową hipokryzję: Grantville to z wierzchu idylliczna miejscowość, jednak pod powierzchnią kryją się skrzętnie ukrywane brudy. Miejscowa legenda i dobroczyńca to de facto najprawdziwszy potwór, kapitan policji jest uprzedzonym mizoginem i obłudnikiem, a wyzyskująca swe pracownice burdelmama uchodzi za poważaną obywatelkę. Suma niesprawiedliwości, które spotykają poczciwą Kelly z czasem staje się tak wielka, że jako odbiorcy z wściekłości zaciskamy pięści i miotamy przekleństwa pod adresem reżysera. „Ileż jeszcze pomyj można wylać na tę kobietę?”.

W kontekście powyższego happy end wydaje się być zbawienny, choć jednocześnie nieco osłabia wymowę obrazu, który bynajmniej nie napawa wiarą w ludzkość. Współcześni mu krytycy zarzucali Fullerowi tabloidowy styl i żerowanie na taniej sensacji, ale nawet jeśli jest w tym nuta prawdy, to nie ujmuje omawianej pozycji nic z jej siły przekazu: jako wywiedziony z pulpowych powieścideł melodramat chwyta za gardło za każdym razem, gdy taka była wola reżysera. Jest tu niezbędny suspens oraz całkiem namacalna, pozbawiona pierwiastka nadprzyrodzonego groza. Swój warsztat twórca udowadnia w pojedynczych dialogach i scenach, uderzając z brutalnością wyrafinowanego sadysty i obrazując ludzką małostkowość. Mocarny roller coaster bazujący na emocjach, koncertowo wręcz rozpisany, wyreżyserowany i zagrany.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *