Dzieci są złe, czyli Dzień Dziecka na Savage Sinema

Czy będziecie miłość gwałcić w krzakach
Czy kwitnąć ona będzie w błękicie pościeli
I nie wiem jak o to będziecie się starać
Zawsze złe dzieci będziecie mieli

Jak mówił Zygmunt Freud, dzieci nie są złośliwe, są złe. Oczywiście może gdzieś, kiedyś, były/są dobre. My jednak zajmiemy się tymi nikczemnymi, diabolicznymi, niebezpiecznymi, podstępnymi i zdemoralizowanymi. Dziećmi wyzbytymi instynktu samozachowawczego, którym życie zdaje się być wojną. Z dorosłymi, z nieprzychylnym światem, z wszelkimi niedogodnościami losu. Nie zapominajmy, iż dzisiejszy dzień to także ich święto, gdyż jak śpiewała klasyczka – „wszystkie dzieci nasze są”. Po lekturze naszego tekstu rozejrzyjcie się wokół siebie, a być może przekonacie się, że „już nikt nigdy nie będzie wiedział, czy dzieci są potworami, czy potwory dziećmi”.

W poniższej wyliczance wspomogli nas niezawodni Mariusz Czernic z Panoramy Kina oraz Krzysztof Ryszard Wojciechowski z Rękopis znaleziony w Arkham.

Dr Butcher M.D.


1956 – The Bad Seed (reż. Mervyn LeRoy) – Caligula

Rhoda (Patty McCormack) to małoletnia psychopatka. Urocza, z szerokim uśmiechem i blond włosami uplecionymi w warkoczyki. Pomyślałbyś: mały aniołek. Pod zwodniczą powierzchownością kryje się jednak wyrachowany potwór, który doskonale wie, jak wykorzystać swoje wrodzone atuty, by omamiać i zwodzić dorosłych ze swego otoczenia. Z własną matką na czele. Pani Christine Penmark (Nancy Kelly) zaczyna podejrzewać, że z jej córką jest coś nie tak, gdy w szkole małej dochodzi do tragicznego wypadku, w którym ginie chłopiec. Okoliczności zajścia są wysoce niejasne, a Rhoda jako ostatnia była widziana z ofiarą, gdy ta jeszcze żyła. Jakby tego było mało, pośród rzeczy dziewczynki Christine znajduje medal, który należał do zmarłego, a na którego posiadaniu jej blondwłosej anielicy bardzo zależało. Zaniepokojona matka zaczyna powoli łączyć fakty i dochodzi do wniosku, że jej córka jest pozbawioną sumienia i hamulców morderczynią…

Adaptacja sztuki scenicznej Maxwella Andersona, która z kolei oparta została na powieści Williama Marcha. Kontrowersyjna tematyka na etapie produkcji budziła poważne obawy odpowiedzialnego za egzekwowanie wytycznych kodeksu Haysa Production Code Administration, jednak ostatecznie uznano, że scenariusz — w którym zmieniono m.in. pierwotne zakończenie na takie o bardziej moralizatorskim wydźwięku — zgodny jest z linią partii. W ślad za sztuką Andersona otrzymujemy trzymający w napięciu dreszczowiec, który niosą przede wszystkim dobrze rozpisane dialogi i świetne aktorstwo, z kapitalną rolą 10-letniej na etapie kręcenia (wcześniej wcielała się w postać Rhody na Broadwayu) McCormack na czele. Niektóre sceny i motywy w istocie mogły wywoływać zgorszenie wśród ówczesnej publiki, jak choćby wątek dzieciobójstwa, ale jak się ostatecznie okazało, przełożyło się to jedynie na tym większe zainteresowanie w momencie premiery. The Bad Seed bardzo dobrze broni się też po latach, w zasadzie jedyny zgrzyt w filmie stanowi przepisane na nowo zakończenie — rzecz powinna się urwać jakieś dziesięć minut wcześniej — ale łatwo zrozumieć takie, a nie inne rozwiązanie w świetle hollywoodzkich realiów z epoki. Żelazny klasyk kina o złych dzieciakach i zarazem wzorzec dla większości późniejszych filmów o podobnej tematyce.


1973 – Lemora: A Child’s Tale of the Supernatural (reż. Richard Blackburn) – Justine de Sade

Dawno temu, za górami, za lasami, żyła sobie 12-letnia dziewczynka o głosie i wyglądzie anioła, Lila Lee (Cheryl Smith). Mieszkała ona z pastorem, który adoptował ją po ucieczce ojca Lili – gangstera i mordercy. Pewnego dnia dziewczynka otrzymuje list, w którym tajemnicza kobieta o imieniu Lemora (Lesley Gilb) prosi ją o przyjazd do miasteczka zwanego Astaroth, by przebaczyć ojcu leżącemu na łożu śmierci. Lila nie wie jednak, że miejsce owiane jest wyjątkowo złą sławą… 

Atmosfera oscylująca gdzieś pomiędzy mroczną baśnią, a Southern Gothic, wątki rodem z Carmilli i opowieści coming of age – tak w skrócie można opisać Lemorę, debiut reżysera i scenarzysty Richarda Blackburna. Film pełen erotycznych podtekstów, upiornej atmosfery i elementów antyreligijnych, które docenił amerykański Legion Przyzwoitości, żądając natychmiastowej cenzury obrazu. Dzieło  oniryczne, skąpane w niebieskich barwach, o scenografii, której widoczna miejscami sztuczność nadaje jeszcze bardziej odrealnionego klimatu. 

Gdy eteryczna Lila wyrusza w podróż do krainy mroku i snów, świat szybko okazuje się okrutnym miejscem, gdzie wszyscy zdają się czyhać na jej niewinność. Brudne ulice pełne oprychów kontrastują ze wspomnieniami z dotychczasowego życia dziewczynki śpiewającej psalmy w kościele i czytającej Biblię w schludnym domu pastora. Sama droga do Astaroth wiedzie przez ciemne lasy pełne dziwnych stworzeń – ni to ludzi, ni zwierząt. Dojeżdża tam tylko jeden autobus prowadzony przez szalonego kierowcę. Niesamowita scena podróży nasuwa skojarzenia z Bramem Stokerem i H.P. Lovecraftem. Atmosfera jest gęsta, a niebezpieczeństwo szybko ujawnia swe oblicze w postaci ghoulicznych kreatur atakujących pojazd. 

Równie ponury jest cel wycieczki. Piękny, choć mroczny, dom Lemory – wampirzycy o chorobliwym obliczu – skrywa wiele sekretów i bizarnych postaci. Staruszka o aparycji i śmiechu wiedźmy, enigmatyczni służący w czarnych pelerynach oraz upiorne dzieci o równie chorobliwym wyglądzie co gospodyni. Okazuje się, że w okolicy panoszy się tajemnicza choroba, na którą zapadli wszyscy mieszkańcy Astaroth, łącznie z ojcem Lily. 

Mroczne miasteczko otoczone lasem stanie się polem walki o ciało i duszę głównej bohaterki. Po jednej stronie stanie pastor, opiekun i przewodnik duchowy, sprawiający jednak wrażenie wodzonego na pokuszenie z powodu urody Lily. Siły ciemności reprezentować zaś będzie Lemora, której relacja z dziewczynką okaże się równie dwuznaczna. Obrazowi Blackburna daleko do typowego moralitetu, pełen jest bowiem moralnej ambiwalencji. Jedyną czystą postacią jest sama Lila, ucieleśnienie cnoty w dziewiczo białej sukni. Ale czy niewinność ma szansę przetrwać w brzydkim i okrutnym świecie? 


1976 – Czy zabiłbyś dziecko? – (reż. Narciso Ibáñez Serrador) – Krzysztof Ryszard Wojciechowski

Prawdziwa perła hiszpańskiej eksploatacji. Czy zabiłbyś dziecko? to ponure widowisko, które otwierają niezwykle mocne dokumentalne zdjęcia traktujące o cierpieniu dzieci spowodowanym przez konflikty zbrojne na przestrzeni lat, od drugiej wojny po czasy współczesne. Potem zaczyna się właściwa fabuła, która mimo tak mocnego wstępu rozwija się w gruncie rzeczy bardzo powoli, według wszelkich prawideł stopniowania napięcia. Wychodzi jej to na dobre od strony dramaturgicznej i mimo niskiego budżetu dostajemy bardzo udany film. Od początku jednak jasne jest, że będzie chodziło o dzieci i fundamentalne pytanie zadane w tytule produkcji, co w pewnym sensie jest spoilerem.

Mianowicie dzieci są tu równie przeraźliwe co milczące, majestatyczne zombi z filmów Fulciego. Przedstawione niemal jako żywioł, czy plaga egipska, która z niewiadomej przyczyny spadła na śródziemnomorską rajską wysepkę, na którą na urlop przybyło pewne małżeństwo. Bohaterowie na wyspie nie zastają nikogo, prócz wspomnianych dzieci. Jak się okazuje, te z uśmiechem czynią krzywdę wszelkim dorosłym, polując na nich pośród pustych, malowniczych uliczek. Dzieci są tu przede wszystkim odczłowieczone i złe, tak totalnie bez powodu, jeśli zapomnimy o moralizatorskim wstępie, który jednak w czasie seansu będzie nam rezonował gdzieś z tyłu głowy. No i to pytanie „czy zabiłbyś dziecko?” zdaje się tu z każdą minutą coraz bardziej zasadne.


1976 – Alice, Sweet Alice (reż. Alfred Sole) – Dr Butcher M.D.

Właściwy debiut Alfreda Sole (jego pierwszy film, erotyczny Deep Sleep, został wycofany z kin, zaś wszystkie odbitki zostały skonfiskowane i prawdopodobnie zniszczone), to niepokojąca opowieść o mrokach wiary i przekleństwach młodości. Zapewne także swoista odpowiedź reżysera na ekskomunikę, jaka spotkała go w parafii do której należał, powstałą tuż po premierze Deep Sleep. Opresyjność systemu religijnego przytłaczającego wiernych, doprowadzającego do morderstw i aktów przemocy jest jednym z głównych tematów filmu. Drugim z nich jest dojrzewanie w owym mikrokosmosie dwóch sióstr – diabolicznej Alice (Paula Shields) oraz anielskiej Karen (Brooke Shields), która właśnie przystępuje do najważniejszego sakramentu w swoim życiu – komunii świętej (scenariusz filmu funkcjonował przez długi czas pod tytułem Communion). Dziewczynkami opiekuje się ich mama Catherine, będąca po rozwodzie z mężem. Podczas komunii dochodzi do przerażającej zbrodni – Karen zostaje w brutalny sposób zamordowana; po pogrzebie ojciec dziewczynek rozpoczyna prywatne śledztwo, zaś do mieszkania wprowadza się siostra Catherine, mająca pomóc jej w prowadzeniu domu. Alice doświadcza coraz większych upokorzeń, zarówno ze strony nienawidzącej jej ciotki, jak i molestującego ją obleśnego sąsiada, ciałopozytywnego skurwiela imieniem Alphonso. Wkrótce staje się też podejrzaną w śledztwie dotyczącym morderstwa jej siostry; w niewinność wierzy już tylko jej ojciec.

Tworząc scenariusz filmu Sole oraz jego współpracownica, Rosemary Ritvo wyraźnie inspirowali się wizualną stroną Nie oglądaj się teraz Roega; w fabule widać odniesienia do kina giallo (odezwały się zapewne włoskie korzenie reżysera) i twórczości Hitchcocka. Przy dosyć niskim budżecie, udało mu się zatrudnić do filmu prawdziwych wyjadaczy – za kamerą wspomagał go William Lustig, zaś reżyserem dźwięku był weteran Dick Vorisek. Powstało dzieło ponure, makabryczne i jednocześnie stylowe – świetnego tworzenia napięcia mogą pozazdrościć reżyserowi dużo bardziej doświadczeni twórcy, podobnie jak umiejętnego prowadzenia postaci dziecięcych (choć gwoli prawdy należy zwrócić uwagę na to, że odtwarzająca tytułową rolę 12-letniej dziewczynki Paula Sheppard miała 18 lat – sic!). W filmie debiutowała również późniejsza dziecięca i młodzieżowa gwiazda, Brooke Shields; z wiadomych powodów na ekranie pojawia się jedynie przez pierwsze 10 minut, ale wyraźnie zaznacza swoją obecność. Główną gwiazdą jest tutaj jednak Paula Sheppard – jej Alice to złośliwa, krzykliwa i niepokorna pannica – dążąca do spełnienia własnych pragnień za wszelka cenę, umiejętnie sterująca ludźmi manipulantka. Finałowy twist utwierdza widzów w przekonaniu że z tej dziewoi wyrośnie prawdziwa diablica.


1980 – The Children (reż. Max Kalmanowicz) – Caligula

Nie zawsze dzieciaki są z natury złe, czasem winne są odpady atomowe, czego dowodzi film Maxa Kalmanowicza. W małym miasteczku Ravensback w Nowej Anglii dochodzi do awarii reaktora, w wyniku czego lokalny autobus szkolny zostaje napromieniowany. Dzieciaki, które wracały z zajęć zamieniają się w zombie, których jedno dotknięcie jest w stanie usmażyć dorosłego człowieka. Tymczasem szeryf Ravensback odkrywa stojącego na poboczu, pustego busa i rusza na poszukiwania uczniów, nieświadom zagrożenia, z którym przyjdzie mu się zmierzyć…

Punkt wyjścia jest tu dość idiotyczny i kojarzyć mógłby się z jakimś science-fiction z lat 50. Tymczasem mamy początek lat 80., a twórcy The Children ciągną jądrowy koncept z pełną powagą. Upiorne dzieciątka przytulające swych rodziców i w ten sposób zamieniające ich w dymiące truposze to widok zarazem absurdalny, jak i zgoła makabryczny. Ostatecznie udaje się jednak filmowi nie popaść w śmieszność, w czym największa zasługa klimatu grozy i elementów gore. Kalmanowicz tęsknie spogląda w kierunku Nocy żywych trupów (1968) i stosownie do tego generuje atmosferę zagrożenia. Mała mieścina, z opustoszałym cmentarzem i równo przystrzyżonymi trawnikami jest idealnym miejscem na inwazję małoletnich żywych trupów, w końcu nikt nie spodziewałby się że jego niewinna, nieskażona wielkomiejskim zepsuciem pociecha może stanowić jakiekolwiek zagrożenie. Najpotworniejszy okazuje się zaś sposób na unieszkodliwienie radioaktywnych potworów — dzieciom o anielskich buziach trzeba bowiem odrąbać działające jak przenośna mikrofala rączki. Albo w ogóle poćwiartować na kawałki. The Children nie idzie co prawda w regularną rzeźnię à la Martwica mózgu (1992), niemniej te kilka scen — zważywszy, że wszystko rozgrywa się w tonacji „serio, serio” – kiedy w ruch idzie topór w rękach bogobojnych mieszkańców Ravensback i tak wystarczająco działa na wyobraźnię. Solidne B-klasowe straszenie z niskim budżetem, które w momencie premiery niesłusznie zebrało od krytyki cięgi i na przestrzeni lat popadło w kompletne zapomnienie.


1981 – The Pit (reż. Lew Lehman) – Justine de Sade

Dwunastoletni Jamie (Sammy Snyders) to dziwny dzieciak. Lubi podglądać kobiety, rozmawiać z pluszowym misiem i szokować sąsiadów swoim ekscentrycznym zachowaniem. Zaniepokojeni rodzice, którzy muszą wyjechać na parę dni, do opieki nad chłopcem zatrudniają młodą studentkę psychologii (Jeannie Elias). Seksualna obsesja Jamiego zaczyna rosnąć, ale nie to jest jego najgorszym problemem. Otóż Jamie posiada tajemnicę. Ukrytą głęboko w lesie, w pewnej dziurze w ziemi. A tajemnica zaczyna domagać się jedzenia.

The Pit to film zupełnie inny niż w zamyśle scenarzysty, Iana Stuarta. Inspiracją do stworzenia skryptu były historie jakie opowiadali mu zaprzyjaźniony brzuchomówca oraz psychiatra. Dotyczyły one terapii dziecięcej z użyciem lalek oraz przypadku chłopca, który rysował przerażające stwory twierdząc, że jest w stanie im rozkazywać i nasyłać je na swoich wrogów. Środek ciężkości fabuły miał być położony na psychozę w jaką popadał Jamie, a której owocem były jego urojenia, zaś sam film miał być dużo bardziej mroczny i pozbawiony elementów humorystycznych. Reżyser postanowił zmienić tę koncepcję uważając ją za zbyt ambitną i okradając ją z pewnej głębi, nie zmieniło to jednak faktu, że zarysowana w scenariuszu problematyka pozostała widoczna. 

Zgodnie z ostateczną wersją obrazu, żyjące w dziurze Trogi nie są jedynie wytworem wyobraźni chłopca. Gnębiony przez rówieśników i sąsiadów Jamie postanawia więc upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i karmić kreatury swoimi wrogami. Nie znajdziemy tu zbyt wiele gore, cała atmosfera filmu daleka jest jednak od dziecięcych horrorów pokroju Wrót z 1987 r. Dawkę sleazu i voyeuryzmu zapewniają nam wybryki Jamiego (który według scenariusza miał mieć zaledwie 8 lat, co czyniłoby film jeszcze bardziej niepokojącym) – obsesja na punkcie kobiet sprawia, że posuwa się on nawet do szantażu i zmuszenia sąsiadki do striptizu. Dość dziwna wydaje się też jego relacja z nadopiekuńczą i neurotyczną matką, która codziennie szoruje go w wannie, by zmyć cały metaforyczny brud. 

Inną relacją, na którą należy zwrócić uwagę, jest jego przyjaźń z pluszowym misiem. Teddy nie tylko słucha wynurzeń Jamiego, ale również na nie odpowiada, porusza się, a jego oczy złowieszczo świecą. Co więcej, to on podsuwa chłopcu złe pomysły, niczym mały diabełek na ramieniu. Nawiedzony pluszak czy wytwór wyobraźni? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że pomimo pewnych uproszczeń dokonanych w scenariuszu, The Pit posiada niepodważalny urok horroru z lat 80-tych, nakręconego trochę na serio, a trochę nie. Dużo w nim czarnego humoru i niepoważnych rozwiązań serwowanych z mrugnięciem oka, ale też równie dużo niepokojącej dziwności. Przykładem samo zakończenie – bezlitośnie ironiczne. Jeżeli nie jesteście fanami małych potworków zwanych dziećmi, prawdopodobnie przypadnie Wam do gustu.


1986 – The Sheriff’s Strange Son (reż. Fernando Durán Rojas) – Mariusz Czernic

Przełomowa w historii medycyny operacja rozdzielenia syjamskich bliźniaków miała miejsce w 1952 roku. 30 lat później powstał film, który uczynił taką operację punktem wyjścia westernu zrośniętego z horrorem satanistycznym. Takie połączenie dało w efekcie niedoskonały i dziwny twór, który przez swoją oryginalność niepokoi, fascynuje, wprawia w osłupienie. Produkcja czekała na swoją premierę cztery lata – do czerwca 1986 roku.

Rzecz dzieje się w 1890. Szeryf Frederick Jackson (Eric del Castillo) wraz ze swoim zastępcą Jeremíasem Santosem (Alfredo Gutiérrez) przemierzają przygraniczne tereny, by znaleźć lekarza dla ciężarnej, okropnie cierpiącej małżonki szeryfa. Jednak na Dzikim Zachodzie panuje wówczas zaraza, więc najlepsi lekarze są nieosiągalni. W związku z tym stróż prawa nie otrzymuje pomocy i jego żona umiera. Ale przed śmiercią wydaje na świat potomstwo, które – jak sugerują reakcje świadków – nie przypomina normalnego dziecka. Sytuacja dzieje się w trakcie zaćmienia księżyca, co według lokalnych wierzeń symbolizuje narodziny antychrysta. Przerażony szeryf decyduje się odseparować syna od świata, by można było zachować pozory normalności jak przystało na chrześcijańską społeczność. Po siedmiu latach od porodu szeryf Jackson wtajemnicza w swój problem doktora Jacka Millera (Mario Almada), cenionego chirurga. Razem z nim także widzowie poznają prawdę – tytułowy dziwny syn szeryfa to zrośnięci plecami bliźniacy o imionach Fred i Eric (w obu rolach Luis Mario Quiroz). Doktor Miller zostaje zmuszony do wykonania operacji rozdzielenia bliźniaków. Gdy lekarz przestrzega szeryfa, że operację może przeżyć tylko jedno dziecko, Jackson jest gotowy na takie poświęcenie. Fred zostaje uratowany i ojciec może w końcu zacząć go wychowywać zgodnie z tradycyjnymi wartościami Dzikiego Zachodu, czyli ucząc jazdy konnej i posługiwania się bronią. Tymczasem Eric spoczywa w nieoznakowanym grobie i wkrótce powraca z zamiarem zemsty.

Scenariusz napisali Eric del Castillo i Bárbara Gil – on zagrał także rolę szeryfa, ona wprawdzie nie wystąpiła w filmie, ale też częściej zajmowała się aktorstwem niż pisarstwem. Zemsta odbywa się tu dwutorowo. Najciekawszy jest oczywiście tor nadprzyrodzony, gdzie dzieciak istotnie okazuje się pomiotem szatana. Ale po stronie śmiertelników stróż prawa również ma wroga – jest nim Sam (Wally Barrón), którego 19-letni syn wskutek działań szeryfa zawisł na szubienicy. I choć Jackson działał zgodnie z prawem to wkrótce prawo musi obrócić się przeciwko niemu po tym, gdy pogrzebał w tajemnicy swoje dziecko. Normy moralne oraz wiara w naukę i medycynę zderzają się z telepatią i sugestią mentalną – jeden z bohaterów sięga nawet po ezoteryczne dzieło Camille’a Flammariona Świat nieznany i istnienie duszy, licząc że znajdzie tam odpowiedzi na pytania dotyczące dziwnych zjawisk, które nagle zaczęły przenikać zza grobu do świata żywych. Można przy okazji zauważyć drobną niezgodność – wspomniana książka została wydana w 1900 roku, akcja filmu toczy się zaś trochę wcześniej, pod koniec XIX wieku.

Dziwny syn szeryfa w reżyserii Fernanda Durána Rojasa to westernowy horror pełen zaskakujących zwrotów akcji, zawierający tandetne efekty specjalne i sporo frapujących zagadnień – od kary śmierci przez hipokryzję stróżów prawa, a na parapsychologii kończąc. Natomiast finał opowieści jest do tego stopnia szalony, że trudno o nim zapomnieć.


1989 – Celia (reż. Ann Turner) – Dr Butcher M.D.

Najlepszym przyjacielem dziecka jest zwierzak. Najlepiej lekko udomowiony, miękki i puszysty. Takiego przytulasa dostaje dorastająca na przedmieściach Melbourne Celia Carmichael (Rebecca Smart) – ojciec kupuje jej królika, któremu dziewczynka nadaje piękne imię Murgatroyd. Zwierzak nie jest jednak efektem miłości rodzicielskiej, a jedynie przejawem ojcowskiej zapobiegawczości i wyrachowania – gdy okazuje się, że ich sąsiedzi Tannerowie mają komunistyczne sympatie, prezent dla córki ma swoją cenę – Celia ma zakaz spotykania się z dziećmi sympatyków lewicy. Jest końcówka lat 50., do Australii dotarła właśnie fala czerwonej paniki, która niszczy wszelkie przejawy ludzkiej sympatii i zrozumienia dla innych poglądów. Dziewczynka za nic ma jednak politykę i nadal spotyka się ze swoimi młodymi przyjaciółmi, jednocześnie biorąc się za łby ze swoją kuzynką Stephanie i jej bandą, która w ramach odwetu markuje rozgrzanym prętem Murgatroyda. Ojciec Stephanie, John Burke, to miejscowy policjant – gdy dowiaduje się o komunistycznych sympatiach Tannerów, zmusza ich do wyjazdu do Sydney, przez co staje się dla Celii wrogiem numer jeden. Oliwy do ognia dolewa ustawa rządowa, uznająca króliki za gatunek inwazyjny – Murgatroyd trafia do tymczasowego schroniska; po fali petycji w tej sprawie, rząd decyduje się oddać zwierzaki w ręce ich właścicieli. Niestety, podczas próby odzyskania swojego zwierzaka, Celia znajduje go martwego. Narastająca złość i frustracja prowadzi do eksplozji nagromadzonych złych uczuć i wytworzonych przez nieokiełznaną wyobraźnię halucynacji – dziewczynka wpierw rzuca na winnych śmierci królika klątwę, a następnie znajduje w szafie nabitą strzelbę i rusza zapolować na mityczne Hobyahy, stwory przypominające ludzi.

Debiut australijskiej scenarzystki i reżyserki Ann Turner to film niesamowicie trafnie przedstawiający traumy dzieciństwa; szczególnie dobrze ukazujący ten moment, kiedy nadchodzi czas, by dokonać przejścia z krainy fantazji do twardej rzeczywistości. Celia, dziewczynka z niesamowicie rozwiniętą wyobraźnią i nieposkromionymi siłami witalnymi jest przedstawiona jako impulsywna, intuicyjnie działająca siła, przełamująca każde przeszkody na swojej drodze. Taka mała Carrie, równie nieświadoma swojej mocy, choć na zupełnie innym poziomie. Brawa należą się Rebecce Smart – sposób w jaki weszła w rolę Celii sprawia, że ciarki pojawiają się na plecach i nie chcą ich opuścić aż do finału tej historii; jej bohaterka jest na zmianę pewna siebie i zagubiona, bohaterska i tchórzliwa – dziecięca aktorka oddaje te wszystkie subtelności w znakomity sposób, zapewne intuicyjnie. Finałowa scena „rozliczenia winnych” to niesamowicie mocna filmowa coda – fabuła zdaje się być jedynie mrocznym koszmarem, którzy przyśnił się dzieciom podczas odpoczynku po kolejnej z męczących zabaw. Wydaje się też, że Celię musiał zobaczyć Philip Ridley, gdyż jego (równie przejmująca) Połyskliwa skóra wydaje się być mocno zainspirowana dziełem Ann Turner (podobnie zresztą jak Labirynt Fauna Guillermo Del Toro, ale ten akurat od zawsze kradł na potęgę).


1990 – Zemsta embriona (reż. Francis Teri) – Caligula

Tu z kolei przykład dzieciaka, który ma pełne prawo być wściekły i wredny. A raczej płodu, bo mowa o nienarodzonym jeszcze mlekołaku. Bill (Tim Martin Crouse) zabiera swoją ciężarną dziewczynę Rebeccę (Lisa Petruno) do burdelu, gdzie oprócz świadczenia usług seksualnych przeprowadzane są także aborcje. Przyszła matka wzbrania się przed zabiegiem, dręczą ją wątpliwości, ale ostatecznie zostaje podstępem zmuszona do skrobanki. Wydłubany za pomocą wieszaka embrion kończy swój żywot w muszli klozetowej. A przynajmniej tak się wszystkim wydaje, bowiem nieszczęsny płód trafia do ścieku wypełnionego toksycznymi odpadami, gdzie zaczyna rosnąć i pałać żądzą mordu.

Jedyny film w reżyserskim dorobku Francisa Teri to niskobudżetowy trash wykonany techniką DIY. Pod pewnymi względami rzecz może przywodzić na myśl produkcje Tromy, ale nie znajdziemy tutaj głupawego dowcipu w ilościach hurtowych, który cechuje większość obrazów od tej wytwórni. Rzecz jest obskurna, klimat jej zaś zgoła ponury, z rzadka rozładowywany czarnym humorem, który zresztą najwyższych lotów też nie jest. Burdel, w którym rozgrywa się akcja to jakaś rozpadająca się rudera, a jego obsługa składa się z samych zakazanych ryjów, co tylko potęguje wrażenie obcowania ze skrajnie garażowym produktem. Clou programu stanowi sam embrion, wyśmienicie wykonany gumiasty stwór, który dusi za pomocą pępowiny i straszy wielkimi zębiskami. Gore nie ma tu wiele, większość krwistych atrakcji rozgrywa się poza ekranem, ale to co widać wykonane zostało na przyzwoitym poziomie, co pozwala sądzić, że efekty praktyczne pochłonęły większość skromnego budżetu. Co może wadzić to to, że gdzieś w środku historia traci impet — na pierwszy plan wchodzą utarczki między uwięzionymi w szemranym domu publicznym pracownikami i klientami, a sam potwór usuwa się z pola widzenia. To niepotrzebne zwolnienie tempa odbiera nieco z przyjemności płynącej z seansu, ale na finiszu twórcy wynagradzają odrobinę opieszałości odpowiednią dawką obślizgłej makabry. Koniec końców otrzymujemy pozycję z solidnym punkowym kopytem, po której dwa razy zastanowisz się, czy iść do lokalnego kołchozu eskort na zabieg przerwania ciąży.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *