Elza, kobieta pracująca

Bezwzględna komendant obozu koncentracyjnego przeprowadzająca nieludzkie eksperymenty na uwięzionych kobietach. Nadzorczyni haremu arabskiego szejka, gorliwie dostarczająca swemu pracodawcy „świeżego mięsa”. Oddana sprawie oprawczyni ze stalinowskiego gułagu. Wreszcie strażniczka w tajnej klinice, stanowiącej przykrywkę dla więzienia dla kobiet. Ilsa (na polskim rynku znana jako swojska Elza) to kobieta twarda, bezlitosna i gotowa do pracy w każdych warunkach, pod warunkiem rzecz jasna, że dane zlecenie będzie wymagało poddawania ludzi torturom i dostarczy jej samej okazji do seksu z jurnymi facetami. Odtwarzana przez Dyanne Thorne bohaterka po raz pierwszy pojawiła się na ekranach w obrazie Dona Edmondsa z 1975 roku. Dwójka kanadyjskich producentów André Link i John Dunning, zainspirowana sukcesem amerykańskiego nazisploitation Love Camp 7 (1969), zwróciła się do odpowiedzialnego za ów obraz weterana kina eksploatacji Davida F. Friedmana z propozycją nakręcenia kolejnego filmu osadzonego w realiach nazistowskiego obozu, z tym że tym razem oprawcą miała być seksowna, budząca respekt i grozę kobieta. Za inspirację posłużyła Ilse Koch, żona komendanta obozów w Sachsenhausen, Buchenwaldzie i Majdanku. Koch zasłynęła ze swojego okrucieństwa (według niektórych źródeł miała oprawiać meble w skórę zabitych na jej rozkaz więźniów), dzięki któremu dorobiła się takich przydomków, jak „Wiedźma z Buchenwaldu” i „Suka z Buchenwaldu”. Wydarzenia historyczne – wbrew planszy tytułowej filmu, która powoływała się na udokumentowane fakty – stanowiły w filmie Edmondsa jedynie luźny punkt odniesienia, cała historia była czystej wody fantazją, eksploatującą motywy nazizmu i sadystycznych praktyk. I jako taka – ku niezadowoleniu zniesmaczonej krytyki – odniosła ogromny sukces. Sukces ów skłonił twórców do pójścia za ciosem: Wilczyca z SS doczekała się dwóch oficjalnych kontynuacji i jednej „przyszywanej”, zrealizowanej już na europejskiej ziemi pod auspicjami producenta Erwina C. Dietricha. Sama Elza w międzyczasie urosła do rangi popkulturowej ikony jako feministyczna hiper-kobieta, która owija sobie mężczyzn wokół palca, wykorzystuje ich i – z reguły – pozbawia ich męskości. Rola okazała się również życiowym osiągnięciem Thorne, wykształconej pod okiem Stelli Adler aktorki i striptizerki. Co ciekawe, Thorne po przeczytaniu scenariusza pierwszego filmu gotowa była natychmiastowo zrezygnować, gdyż –jak stwierdziła – był on okropny, ostatecznie dała się jednak namówić na udział przed znajomego, który osobiście poręczył za reżysera obrazu. Dziś, po blisko pół wieku od premiery pierwszego filmu z serii, Elza pozostaje jedną z najbardziej kultowych i uwielbianych przez miłośników kina grindhouse’owego postaci w dziejach. I nic nie wskazuje na to, by ów stan rzeczy miał ulec zmianie. 

Caligula


1975 – Elza – Wilczyca z SS (reż. Don Edmonds) – Justine de Sade

Wyreżyserowana przez Dona Edmondsa, aktora i twórcę filmów sexploitation, pierwsza część serii o sadystycznej Elzie z miejsca zyskała ogromny rozgłos doprowadzając do białej gorączki samozwańczych obrońców moralności i rozkochując w sobie fanów kina eksploatacji. Po sukcesie Love Camp 7 (1969) producenci z Cinepix Film Properties postanowili sfinansować własny obraz z nurtu nazisploitation dodając do niego twardą, kobiecą antybohaterkę. Inspiracji dostarczyła postać Ilse Koch zwana “Suką z Buchenwaldu” – nadzorczyni SS w niemieckich obozach koncentracyjnych, która zasłynęła jako sadystka rzekomo lubująca się w abażurach i dodatkach z wytatuowanej ludzkiej skóry. Tak właśnie powstała Elza, komiksowo przerysowana komendantka obozu w rolę której wcieliła się Dyanne Thorne. Aktorka obdarzona sporym biustem, ubrana w opinający mundur SS i uzbrojona w nieodłączne atrybuty dominacji, takie jak bat czy szpicruta, stanowi archetyp castrating bitch oraz dominatrix doskonałej. Zadaniem i pasją Elzy są eksperymenty medyczne i tortury dzięki którym chce udowodnić wyższą odporność kobiet na ból. W wolnym czasie nie ustaje też w poszukiwaniach kochanka doskonałego, który zdołałby zaspokoić jej nieokiełznany apetyt seksualny. Ci, którzy nie sprostają zadaniu, zostaną wykastrowani. 

Pomimo asekuracyjnego użycia we wstępie notki sugerującej chęć przypomnienia o prawdziwych eksperymentach medycznych jakie odbywały się w obozach koncentracyjnych i potępienia tych wydarzeń, ciężko nabrać się na szlachetne pobudki twórców. W rzeczywistości Elza to czystej wody eksploatacja służąca pokazaniu jak największej liczby tortur i nagości. Zamiast wychudzonych więźniów obserwujemy wysportowane sylwetki mężczyzn i ubrane w sukienki, zgrabne więźniarki. Strażniczki pod wydekoltowanymi mundurami noszą seksowną bieliznę i chętnie ją zrzucają, na przykład w scenie floggingu wykonywanego topless. Filmowi przyświeca hasło sex & violence, a umundurowanie i nazistowska symbolika dodają tu tylko fetyszystycznej pikanterii. Nie zapominajmy, że wbrew niektórym współczesnym trendom kreowanym przez social justice warriors, filmy eksploatacji nie służą ukazaniu prawdy historycznej czy oddaniu sprawiedliwości ofiarom, lecz niewybrednej rozrywce i zaspokojeniu voyeurystycznych potrzeb określonej grupy widzów. Jeżeli poddamy się terrorowi politycznej poprawności i odrzemy je z kontrowersji, które mogłyby kogoś urazić, pozbawimy je całkowicie racji bytu.

Obraz nie daje widzowi nawet chwili wytchnienia prezentując jedną wielką sado-masochistyczną fantazję, w której sceny seksu non stop przeplatają się z torturami. Sugestywne efekty specjalne czynią ekranową przemoc jednocześnie odrażającą i fascynującą. Eksperymenty medyczne Elzy i jej podkomendnych polegają na zarażaniu tyfusem w celu stworzenia chodzącej broni biologicznej, operacjach przeprowadzanych bez znieczulenia, gotowaniu ofiar żywcem czy sprawdzaniu ich wytrzymałości w komorze dekompresyjnej. W niespełna 96-ciu minutach upchnięto niesamowitą ilość szokująco brutalnych scen takich jak traktowanie więźniarek dildem przewodzącym prąd lub masakrującym organy wewnętrzne, biczowanie pozostawiające ze skóry olbrzymią, zakrwawioną ranę, gwałt, elektrowstrząsy czy żywą ozdobę wystawnej kolacji – kobietę stojącą na podgrzewanej kostce lodu i powieszoną na stryczku, tak by na zakończenie przedstawienia zmarła powieszona. Sadyzm nazistów podkręcony jest do maksimum, gdy z uśmiechem na twarzach i diabolicznym rechotem zadają ból i mordują. Seks zaś opiera się na dominacji. Elza zmusza do niego mężczyzn, lecz w końcu trafia na godnego przeciwnika dając się zdominować amerykańsko-niemieckiemu więźniowi o iście aryjskiej prezencji i nieprzeciętnych umiejętnościach seksualnych. W jednej ze scen jest zaś zmuszona zaspokoić żądze wyższego rangą generała, fana złotych pryszniców. 

W związku z powyższym film Edmondsa został zmieszany z błotem przez krytyków i zakazany w Wielkiej Brytanii, Australii, Niemczech czy Norwegii. Jednocześnie zapoczątkował boom na nazisploitation oraz doczekał się kilku kontynuacji, a z Dyanne Thorne uczynił ikonę sexploitation. Niezależnie od tego czy go kochacie czy nienawidzicie, obraz o sadystycznej Elzie to jedyne w swoim rodzaju dzieło pewnej epoki, miażdżące wiele tematów tabu i przełomowe na tyle, by zapisać się w historii kinematografii. Deal with it! 


1976 – Elza – Strażniczka haremu (reż. Don Edmonds) – Caligula

Elza powraca. Na przekór wszelkiej logice, ale wciąż równie silna i bezwzględna jak wcześniej. Choć bohaterka zginęła w finale poprzedniego filmu, twórcy uznali że szkoda byłoby rezygnować z potencjalnego hitu w postaci kontynuacji, przy okazji wychodząc z założenia, że widownia i tak nie będzie pamiętać finału Wilczycy (zapewne chodziło im o ciężkość relacji pomiędzy historią a przeżywaniem). Ba! Jakby tego było mało, w Strażniczce haremu przenosimy się z okresu II Wojny Światowej do czasów współczesnych, obóz koncentracyjny zamieniając na dwór obrzydliwie bogatego szejka. Tym samym Elza przeistacza się w heroinę uniwersalną, którą bez trudu można desantować w dowolne miejsce i czas, by tam siała zniszczenie.

I tak oto oprawczyni z mokrych snów każdego faceta (i niejednej kobiety) odradza się jako prawa ręka arabskiego włodarza utuczonego na ropie naftowej, na co dzień doglądająca z wrodzoną sobie bezwzględnością jego haremu, który regularnie zaopatrywany jest w nowe okazy dzierlatek przeznaczonych do sexworkingu (jednym z nich jest biuściasta Uschi Digard). Elza rządzi twardą ręką, nieposłuszeństwo tłumiąc w zarodku i bez chwili namysłu. Jednak i na nią da się zagiąć parol: oto na włości jej pana przybywa delegacja biznesowa ze Stanów Zjednoczonych, w skład której wchodzi zabójczo przystojny komandor (Max Thayer). Lowelas z marszu wpada w oko Elzie, ale jej amory z nim szybko staną się solą w oku nieufnego szejka…

Pod względem fabuły twórcy nie wysilają się i powtarzają schemat znany ze starszego o rok hitu własnej produkcji. Elza zatem torturuje, znęca się i morduje, głównie celem zaspokojenia swoich sadystycznych ciągot. W końcu jednak budząca trwogę gatekeeperka trafia na godnego siebie przeciwnika płci męskiej, który nie tylko dostarczy jej seksualnego spełnienia, ale przy okazji namiesza ostro w głowie. Ostatni akt to ponownie wielka rozwałka, z tą różnicą, że tym razem rebelii przewodzi sama bohaterka. W kwestii ekranowej przemocy i gore powracający na stołek reżysera Don Edmonds tym razem wydaje się być nieco bardziej wstrzemięźliwy, co podyktowane było pragnieniem producentów, aby uzyskać kategorię wiekową „R” i dotrzeć do nieco szerszej widowni. Wciąż jednak otrzymujemy tu solidną porcję bestialskich i nierzadko absurdalnych pomysłów na uśmiercanie. Bo jak inaczej nazwać pomysł z wkładką domaciczną, która podczas penetracji pochwy – za pomocą elektrycznego dildo lub prawdziwego penisa – eksploduje, powodując śmierć nieboraczki, na której zastosowano tę specyficzną metodę antykoncepcyjną? Z atrakcji wartych zapamiętania i wspomnienia są też czarnoskóre golasy – pomagierki Elzy doskonale władające bronią białą i sztukami walk, które to umiejętności zaprezentowane zostają w scenie pojedynku z wielkim strażnikiem, zakończonej urwaniem jaj pokonanego. Nadmiar, bezsensowna przemoc, gołe cycki w co drugiej scenie – Edmonds doskonale wie, za co widzowie pokochali wykreowaną przezeń antybohaterkę i jeszcze raz dostarcza te same składniki, zmieniając jedynie przyprawy. Niezmienna pozostaje również Dyanne Thorne w swej ikonicznej, popisowej roli: wyniosła, wyrachowana i dwulicowa. Jako blondwłosy wamp nie traci nic ze swojego lodowatego magnetyzmu nawet wówczas, gdy zostaje zgwałcona przez zadżumionego menela, za który to czyn jej odwet będzie zresztą zdecydowany i pozbawiony litości. Nie jest to rzecz tak zwarta i błyskotliwa w swej dziecięco wręcz naiwnej chęci prowokowania, jak część pierwsza, pewne znużenie może wywołać powtarzalność ogranych motywów wywiedzionych z konwencji kina women in prison, niemniej wierni fani okrutnej nadzorczyni z pewnością docenią również jej ekscesy na Bliskim Wschodzie, które stymulować ich będą do ponownego przeżywania.


1977 – Elza – Nikczemna strażniczka (reż. Jesús Franco) – Doctor Butcher M.D.

Lata 70., jedno z państw Ameryki Południowej. Greta (Dyanne Thorne) jest nadzorczynią kliniki dla kobiet, które mają problemy ze swoją seksualnością. Tak naprawdę jednak miejsce o wdzięcznej nazwie Las Palomas to więzienie, w którym przebywają politycznie podejrzane aktywistki oraz niedostosowane społecznie wyrzutki płci pięknej. Greta to dominująca lesbijka, wykorzystująca swoją władzę, by niszczyć psychicznie i obsługiwać seksualnie więźniarki podług swych chorych fantazji. Gdy jedna z dziewczyn, Rosa, ucieka z Las Palomas, na trop nieczystych praktyk mających miejsce w klinice trafia jej siostra Abbie (Tania Busselier), powiadomiona wcześniej przez aktywistę broniącego praw człowieka, doktora Arcosa (w tej roli sam Franco). Oboje tworzą plan mający na celu infiltrację Las Palomas od wewnątrz, poprzez umieszczenie tam Abbie. Rozpoczyna się nierówna walka z erotycznie wyzwoloną Gretą i jej eskortą.

Po nakręceniu w 1976 roku swojej wersji historii Kuby Rozpruwacza Franco zapragnął powrócić do niskobudżetowego kina WIP, w którym niedawno zamoczył kopyta (jeden z większych hitów Jesúsa, Barbed Wire Dolls, 1975), powrócił więc do słonecznej Portugalii i tam rozpoczął zdjęcia do filmu, który miał być surrealistycznym kinem o więzieniu dla obłąkanych kobiet, opartym – według reżysera – na prawdziwej historii. Początkowo nie miał mieć nic wspólnego z serią o Ilsie, wszedł nawet na europejskie rynki m.in. jako Greta the Mad Butcher, które to imię podkreślało inny status postaci (filmowa Greta ma rude włosy, nie nosi esesmańskich insygniów, w zasadzie w gotowym obrazie nie ma żadnych nawiązań do II wojny światowej). Dopiero po wejściu na rynek amerykański tamtejsi producenci zdecydowali się zdyskontować sukces serii o Ilsie, nadając filmowej bohaterce nowe miano (chaos pogłębia fakt, iż w niektórych miejscach nosiła ona swojsko brzmiące imię Wanda) i reklamując go jako część cyklu. Sam obraz pozostaje w klimatach klasycznej więziennej sieczki, skupiając się na ukazywaniu seksualnych dysfunkcji i praktyk rodem z dzieł markiza de Sade. Prócz zagrywek skoncentrowanych na szokowaniu widza, wśród których wyliczyć należy akupunkturę piersi, częste sceny „prysznicowe”, obniżanie libido poprzez wstrzyknięcie kwasu do pochwy (sic!), czy standardowe tortury więzienne, Franco decyduje się uatrakcyjnić fabułę jednym z najbardziej pamiętnych wpisów do kronik eksploatacji. Podczas defekacji dokonywanych przez starsze więźniarki, Abbie zostaje zmuszona wpierw do wylizania butów, a następnie odbytu jednej z nich (dupkę nadstawia oczywiście muza reżysera, Lina Romay). Strategia szokowania jest na tyle udana, że już w następnym ujęciu oglądamy sensualną scenę seksu Grety (Ilsy, Wandy, as you wish) oświetloną burdelowym różem. Z piekła upadku do nieba uniesień w kilka sekund. Należy wyraźnie zaznaczyć, że jest to moment, w którym eksploatacja otwiera się na interpretację, w każdym możliwym kluczu. Upodlenie kobiety wynikające z biologicznej reakcji ciała na bodziec, w tym wypadku smakowy, to jasna deklaracja reżysera i jego aktorek – Abbie zjada gówno, którym ludzkość karmił od stuleci patriarchat, tutaj symbolizowany jako swoiste samozaprzeczenie, w postaci wyzwolonej lesbijki granej przez Romay. Franco oburza, odrzuca, ale i koi – finał, w którym strażniczka zostaje dosłownie zeżarta przez swoje poddane to kolejna alegoria opresyjnego patriarchatu, gdzie oddolne kobiece inicjatywy czasem odnoszą sukces, ale tylko wtedy, gdy stoi za nimi niewidzialny duch czasów, osławiony zeitgeist (tutaj w prostym ciągu skojarzeniowym jako mężczyzna-strażnik-podglądacz-kamerzysta-władca). 

Nie każdy jednak myślał te myśli i odczytywał te skomplikowane metafory, szczególnie podczas seansów na nowojorskiej 42 Ulicy, gdzie film odniósł spory sukces pośród tamtejszych, podatnych na tanie podniety, widzów. Jak wieść gminna niesie, nawet zaprawiona w bojach i wychowana na sleazie amerykańska widownia, nie była w stanie opanować okrzyków rozkoszy i podziwu dla wyobraźni twórców. Wszak jako rzecze Wyrocznia – pulpa jest dla wszystkich!  


1977 – Elza – Syberyjska tygrysica (reż. Jean LaFleur) – Simply

Naszej ukochanej Jasnej Pani widać w końcu znudziły się tropikalne temperatury. Ileż można? Ach, wciągnąć siarczysty powiew wichury prosto w nozdrza na pohybel wszystkim i poczuć, jak sroga w swej olimpijskiej obojętności pieśń tajgi pożera skowyt konających w konwulsjach ofiar (i tak ma być, towarzysz Beria wie co robi, polejcie bracia, jeszcze raz za zdrowie Wielkiego Nauczyciela, kurwa wasza mać!). Elza zmienia więc klimat, a przy okazji sztandary, tym razem jawiąc nam się w roli komendantki syberyjskiego łagru dla politycznych. Scytyjska Diana w randze pułkownika.

Film dzieli się na dwie części, z czego ta pierwsza, obozowa wypada zdecydowanie ciekawiej, bardziej efektownie i… na czasie ; Archipelag GUŁag, opus magnum Sołżenicyna ukazało się na Zachodzie w 1973 i było wówczas prawdziwą sensacją, a zatem kino eksploatacji znów wyprzedziło mainstream. U Jasnej Pani nie ma miodu, osadzonym wypada jedynie pogodzić się z losem. W czasie Wielkiej Ojczyźnianej, gdy brali do karnych batalionów, istniała jeszcze bliska zeru szansa przeżycia, teraz nie ma żadnej. Jedyne prawo, jakie ci przysługuje, to zdechnąć. Ale i wtedy się na coś przydasz, bo trupami więźniów Elza karmi swojego pupila, tygrysa imieniem Sasza . A gdy któryś drastycznie złamie regulamin, Sasza dostaje na ząb żywego (trigger warning: słabe gore). Z kolei więźniowi z wysoką gorączką Elza zbije temperaturę rozkazując utopić go w przerębli. Będzie jeszcze lepiej, gdy dwóch zeków oskarży się nawzajem o kradzież. Spór rozstrzygnie siłowanie na rękę w towarzystwie odpalonych pił motorowych, warczących o parę centymetrów od każdego przedramienia. Zakończona sugestywnym, krwisto-mięsnym akordem scena to jeden z najlepszych, eksploiterskich momentów filmu. Siermiężność i taniocha zimowych, obozowych ujęć nawet wzmacniają realizm czasu i miejsca (gdzie trudno o coś, co siermiężnością i taniochą nie jest), a operator Richard Ciupka zdobędzie doświadczenie w efektownym zdejmowaniu ośnieżonych przestrzeni, co skapitalizuje w slasherze Curtains (1983) – już jako reżyser. Po robocie czas na nocny relaks. Spośród podkomendnych Elza wyłania partnerów do wyra, co odbywa się na drodze konkursu chlania wódy na umór, bądź zapasów typu ,,rukopasznyj boj” w wersji po litrze Stolicznej. Jasna Pani nie uznaje innej formy rozkoszy, jak na dwa baty, a zwaliste i skudłacone mużyki w trakcie soft core’owych maratonów sapią komplementami z gatunku ,,aleś ty gorąca, jak matuszka Rosja”, czy ,,jesteś szeroka jak Morze Czarne i długa jak Wołga”. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że nie bez kozery zderzenie totalitarnej, czarnej elegancji od Hugo Bossa z kruchością nagich ciał, torturami, ohydą obskurwiałych pomieszczeń i buchającą posoką, ukształtowało jeden z najseksowniejszych wybryków estetycznych w historii kina. Walonkowo-kufajkowy outfit i brodate, turańskie ryje nie miały większych szans w tej konkurencji.

Zgodnie z konwencją serii, wśród więźniów musi pojawić się twardziel, którego złamać się nie da. Jest nim Andriej (Michel Morin) osadzony za kolportaż ,,bibuły”. Ten przetrzyma nie tylko elektrowstrząsy, ale i próbę uwiedzenia przez Elzę, napomykając jej o śmierdzących dziewczynach ze wsi, których nikt nie chce. W momencie kiedy Andriej za to zuchwalstwo wyląduje w klatce Saszy, nastąpi historyczny plot twist, który dociera do łagru lotem błyskawicy. Umiera towarzysz Stalin. W obozie dochodzi do ogólnej masakry, a Andriej zabija tygrysa łopatą. Scena jest całkiem przyzwoicie wykonana, choć rezultat tego pojedynku można skwitować jedynie pustym śmiechem. Ale jesteśmy w świecie kina eksploatacji, więc ruki po szwam! Tu akcja przenosi się do Montrealu A.D. 1977. Andriej jest politrukiem przy grającej na wyjeździe radzieckiej drużynie hokejowej (czyli oficerem GRU, choć nazwa ta nie pada). Kiedy uda się z dwoma hokeistami do burdelu, wpadnie ponownie w alabastrowe szpony Elzy, która zarządza przybytkiem jako gangsta-madame (tylko dlaczego z tak obciachową trwałą?). Druga część filmu to pośpieszny szejk elementów serii 007, techno thrillera, kina akcji, baardzo stonowanej (tudzież skąpo dozowanej) soft erotyki i psychodelii. Szkoda, że ten ostatni komponent został potraktowany nazbyt po macoszemu, bo dawał interesujące możliwości. Andriej (jak wcześniej jedna z seksłerkerek Elzy) zostaje okablowany i poddany neuropenetracji przez wdrukowanie strumienia podprogowych obrazów, za pomocą łączy zintegrowanych z komputerem. Ma to wyłonić jego najbardziej utajone lęki. W przypadku Andrieja jest to fobia kastracyjna, której wykreowaną w 3D (wtedy mówiło się ,,hologram”) egzekutorką będzie zdeformowana Elza, wyglądająca jak starsza o 50 lat Gorgona z filmu Terence’a Fishera, tylko bez węży na łbie. Pojawi się raptem kilka tego typu wizji, jak dla mnie stanowczo za mało. Finałowa, krwawa jatka z udziałem wysłanego na odsiecz plutonu Specnazu nie oszczędzi nikogo, z wyjątkiem Elzy i Andrieja, który odmówi jej jeszcze raz. Ostatnie ujęcie okaże się cliffhangerem bez pokrycia. Elza odejdzie do krainy mitów X muzy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *