Kolory mgły, czyli Planeta Wampirów (1965)

Stworzona w 1965 roku Planeta Wampirów nie jest pierwszym filmem SF w dorobku Bavy, ale dopiero pod nim przyszło mu się podpisać własnym nazwiskiem. Wcześniej miał ogromny udział w realizowaniu The Day the Sky Exploded (1958), gdzie jego wkład był tak duży, że właściwie można by go uznać za jego debiut reżyserski oraz Caltiki – nieśmiertelny potwór (1959), do którego wraz ze swoim ojcem, Eugenio Bavą, stworzył wszystkie sceny zawierające efekty specjalne. Pierwszy z tych filmów odniósł spory sukces finansowy, lecz dziś nuży nawet mnie – odbiorcę często sięgającego po zakurzone dziwadła. Natomiast Caltiki – horror science fiction o lovecraftowskich konotacjach, jest filmem znakomitym, który z powodzeniem może konkurować z ówczesnymi amerykańskimi i brytyjskimi obrazami tego typu. Poznając filmografię Bavy, łatwo zauważyć, że był reżyserem wszechstronnym, ale trzeba zaznaczyć – w niektórych gatunkach czuł się mniej pewnie. Wydaje się więc całkiem logiczne, że podchodząc do realizacji swojego pierwszego autorskiego filmu sci-fi postanowił odwołać się do schematów kina grozy.

Za punkt wyjścia posłużyło mu opowiadanie włoskiego pisarza SF Renato Pestriniero One Night of 21 Hours (Una notte di 21 ore) zawierające elementy przynależne horrorowi. Podczas preprodukcji scenariusz był wielokrotnie przerabiany, jego wydźwięk zmieniany, ale ponoć ostatecznie w filmie pozostały najważniejsze elementy opowieści Pestriniero: motyw strachu i bezradności istoty ludzkiej w zetknięciu z nieznanym zagrożeniem.

Film opowiada o załodze statku kosmicznego, która od bratniej jednostki dostaje sygnał SOS i zostaje sprowokowana do lądowania na obcej planecie. Gdy pojazd osiada już na powierzchni, tajemnicza siła zmusza astronautów do walki między sobą. Dzięki charyzmatycznemu przywódcy rozbitkowie opanowują jednak sytuacje i udają się, by ratować bratnią załogę. Nie znajdą jednak nic prócz trupów. Planeta, tonąca we mgle niczym cmentarze z gotyckich filmów Bavy, zdaje się kryć jakąś straszną tajemnicę, a zwłoki pochowanych towarzyszy wkrótce wstają z grobów. Okazuje się, że ciałami i umysłami Ziemian próbuje zawładnąć obca rasa, która, by przetrwać, musi uciec z mglistego ciała niebieskiego. Budowanie poczucia zagrożenia polega na motywie ukrytego zła, braku zaufania w grupie – wśród ludzi, którzy się dobrze znają. Jest to oczywiście motyw bratni z Inwazją pożeraczy ciał, ale jeśli popatrzeć na ten schemat od strony gotyckiego filmu grozy, może być on odebrany jako opętanie przez ducha czy demona. Dodatkowo bohaterowie są zamknięci w statku kosmicznym niczym w Nawiedzonym domu ze słynnego filmu Roberta Wise’a. Pojawia się tu też motyw gotyckiego zamczyska, czy też antycznego grobowca, gdyż podczas patrolu załoga natyka się na wrak statku kosmicznego, w którym spoczywają szkielety przedstawicieli nieznanej rasy, najwyraźniej również zwabionych w pułapkę. W oryginale film nazywał się Terrore nello spazio („Terror w kosmosie”). Anglosaski tytuł, który silnie podkreśla, że mamy do czynienia z hybrydą SF i horroru, ale po seansie wydaje się dość kuriozalny. Wstający z grobu kosmonauci bardziej kojarzą się z zombie niż z krwiopijcami. Wampiry są jedynie chwytem marketingowym dystrybutorów.

Rozważając to, na ile Planeta… jest filmem o żywych trupach, dojdziemy do ciekawych wniosków. Młodsza o trzy lata i definiująca nowoczesną konwencje zombie movie Noc żywych trupów (1968) korzysta z tych samych zagrywek co film Bavy – bohaterowie filmu Romero zostają odcięci od świata w opuszczonym domu, a wkoło czai się zagrożenie. Jeśli pójdziemy dalej tym tropem, to zacznie się ujawniać wielki eklektyzm obrazu Bavy, bowiem schemat ten może być odebrany jako zaczerpnięty z klasycznych westernów. Najbardziej widoczne będzie to, gdy popatrzymy na Planetę… przez pryzmat powstałego dekadę później Ataku na posterunek 13 w reżyserii Johna Carpentera. To film sensacyjny, opowiadający o ofensywie ulicznych gangów na policyjny komisariat. W założeniu miało to być kino eksploatujące motywy fabularne żywcem wyjęte ze słynnego westernu Howarda Hawksa Rio Bravo (1959). Jednak realizując go Carpenter, który podobnie jak Bava najlepiej czuł się w kinie grozy, dość przewrotnie odniósł się do sposobów budowania napięcia znanych filmów o zombie – bezosobowi, napierający niczym żywe trupy bandyci i ich ataki odpierane przez ludzi uwięzionych na małym komisariacie. Trudno powiedzieć, na ile było to świadome odwołanie do westernu – mówię tu zarówno o Bavie jak i o Romero – niemniej owe elementy są w obu obrazach obecne i przenikają się tworząc niecodzienny jak na owe czasy miszmasz, który dostrzegł i wykorzystał Carpenter, przeciągając pomost między tymi gatunkami.

Bava wybrał opowiadanie Pestriniera świadomy tego, że jego treść świetnie sprawdzi się przy ograniczeniach finansowych, jakie czekały jego produkcje, ale nie spodziewał się jednak, że budżet będzie aż tak wątły. Do dyspozycji dostał jedynie halę i kostiumy. O dekoracjach mógł zapomnieć. Posiłkował się więc tym, co znalazł na terenie studia. Po latach twierdził, że za dekoracje mające imitować powierzchnie planety posłużyły mu dwie sztuczne skały pozostałe po realizacji jakiegoś filmu w konwencji „sandała i miecza”, które przenosił z miejsca w miejsce, ustawiał na różne sposoby i multiplikował za pomocą luster. Plan zdjęciowy zalał sztuczną mgłą, dzięki czemu nie musiał się martwić o dolną partie dekoracji. By pogłębić go optycznie, w tle wyświetlał fragmenty filmów dokumentalnych o wulkanach. Użył również miniaturowych modeli (w tym model statku) i efektu Schüfftana – zabiegu polegającego na uzupełnianiu dekoracji przez filmowanie miniaturowych makiet lub obrazów odbitych w lustrze ustawionym pod odpowiednim kątem. Efekt ten został nazwany na cześć twórcy efektów specjalnych do Metropolis, ale stosowano go już wcześniej przy Monumentach Włoskich. Właściwie wszystkie środki, którymi posłużył się reżyser, przynależne są jeszcze do epoki kina niemego i prawdopodobnie zaczerpnięte z warsztatu ojca Bavy, lecz podane zostały w intensywnych kolorach i popartowej stylistyce przypominającej okładki amerykańskich powieści SF z lat 50. i 60. Efekt okazał się zdumiewający.

Dziś Planeta Wampirów to pozycja, której przypadkowi widzowie raczej nie cenią. Dla miłośników Bavy, zdających sobie sprawę z tego jak ów film powstawał, to jednak dowód jego geniuszu i umiejętności w kreowaniu filmowych światów, iluzji doskonałej. Dla historii kina grozy i SF to brakujące ogniwo opowiadania historii o kontakcie człowieka z istotami pozaziemskimi. To również film pieczętujący filmową klątwę rodową, jaka dotknęła rodzinę Bavy, bo to przy nim po raz pierwszy Lamberto – w przyszłości również uznany reżyser filmowy – oficjalnie asystował swemu ojcu. Oczywiście trudno uważać Planetę Wampirów za jeden z najlepszych obrazów Włocha, natomiast śmiało można o nim powiedzieć jako o jednym z najbardziej wpływowych. Dziś jest trochę niejasne jest, jak w ogóle do tego doszło, ale jeden z najważniejszych filmów science fiction w historii kina – Obcy – ósmy pasażer Nostromo – jest ewidentnie luźną adaptacją i miksem pomysłów zaczerpniętych z Dark Star Johna Carpentera i dzieła Bavy (sam Scott twierdzi że Planety… wcześniej nie widział). Prócz cytatów fabularnych znajdziemy tam również pewne zapożyczenia w warstwie wizualnej i identyczne rozwiązania formalne przy ujęciach trikowych. Pochodzenie tych ostatnich jest akurat dość jasne, bo efekty specjalne do Obcego tworzył ten sam człowiek, który budował miniatury przy produkcji Planety Wampirów, trzykrotny laureat Oscara i wielki mag kina ubiegłego wieku – Carlo Rambaldi. Ale to już zupełnie inna historia…

Wydania Blu-ray:

Kino Lorber, USA, Region A

Plaion, DE, Region Free (4K)

M6 Video, FR, Region Free

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *