Niemy świadek (1995)

Typowy amerykański dom na przedmieściach. Wieczór. Gdzieś w tle gra radio, trwająca audycja zostaje nagle przerwana przez komunikat specjalny: ze szpitala psychiatrycznego zbiegła trójka niebezpiecznych więźniów. W kadrze pojawia się dłoń, która wyłącza odbiornik. Oczyma intruza obserwujemy jak nieświadoma jego obecności właścicielka domu krząta się, przy okazji nawołując męża, który nie odpowiada. Kobieta wchodzi do łazienki, gdzie przed lustrem szminkuje lustra, podczas gdy poza zasięgiem jej wzroku zbliża się zabójca z nożem w dłoni i z naciągniętą na głowę pończochą. Zaniepokojona milczeniem męża, gospodyni wchodzi do jednego z pomieszczeń, gdy nagle zza wieszaka wypada mocno pokiereszowany trup małżonka. Kobieta wpada w panikę, wówczas też ujawnia się czyhający do tej pory w ukryciu napastnik, który powala ją na łóżko i dźga wielokrotnie nożem. Ofiara leży chwilę bez ruchu, po czym wstaje i zataczając się przewraca meble, zrzuca przedmioty z nocnego stolika, zrywa zasłony. Wszystkiemu przygląda się w rozbawieniu morderca oraz dwójka jego kompanów. Po chwili okazuje się, że świadkami zajścia jest znacznie większa liczba ludzi – to ekipa filmowa kręcąca trzeciorzędny slasher. Reżyser i techniczni z początkowym zdumieniem, potem rozbawieniem, a wreszcie irytacją przyglądają się trwającej w nieskończoność agonii postaci zasztyletowanej bohaterki.

Tak wyglądają pierwsze sceny Niemego świadka, fabularnego debiutu Brytyjczyka Anthony’ego Wallera. Motyw filmu w filmie i nagłego zburzenia iluzji wykorzystywany był przez twórców wielokrotnie, ale Waller – niczym De Palma w Świadku mimo woli (1984) – nadaje de facto tym autoironicznym wstępem ton całemu filmowi. Ba! Obserwujący groteskowe, przerysowane sceny z taniego horroru widz nie przeczuwa nawet, że w tych kilku pierwszych minutach przedstawione zostają wszystkie kluczowe postaci historii, że jest to tak naprawdę właściwe zawiązanie akcji, bo i autotematyczne gry będą w dalszej części stanowić klucz do całej zabawy. W centrum opowieści znajduje się Billy Hughes (Marina Zudina), Amerykanka, która przybyła do Moskwy, by pracować na planie nowego filmu Andy’ego Clarke’a (Evan Richards), w życiu prywatnym chłopaka jej siostry. Billy jest niemową i specjalizuje się w charakteryzacji. Po skończonym dniu pracy dziewczyna wraca na plan w poszukiwaniu pewnego rekwizytu i zostaje przypadkowo zamknięta na terenie studia przez dozorcę. Jak się jednak okaże, nie jest ona w budynku sama: dwóch rosyjskich członków ekipy po godzinach kręci pośród dekoracji pornosy. Niemowa będzie świadkiem jak jeden ze sprośnych filmików przeistacza się w prawdziwą scenę morderstwa…

Powyższy opis zdradza z fabuły może i sporo, ale śpieszę nadmienić, że to dopiero początek atrakcji, bo Waller ma w zanadrzu prawdziwą lawinę zwrotów akcji, które od pewnego momentu średnio co kilka minut wywracać będą akcję do góry nogami. Od chwili krwawego zabójstwa rzecz zaczyna gnać na złamanie karku, nie oferując praktycznie ani chwili wytchnienia. Filmy snuff, międzynarodowy spisek, skorumpowana milicja, nieuchwytny boss półświatka – początkujący reżyser żongluje pomysłami z imponującą wprawą, podobnie jak z wielką umiejętnością miesza konwencje. Rzecz zaczyna się niczym klasyczny hitchcockowski thriller, z bezbronnym świadkiem zbrodni usiłującym uniknąć schwytania przez bezwzględnych oprawców. Mniej więcej od połowy powracają jednak autotematyczne wtręty i podejścia do dekonstrukcji gatunku, przez co historia co rusz wkracza na terytorium pastiszu, a Waller bawi się schematami i kliszami fabularnymi aż miło. Wreszcie zaś zaczyna skręcać w kierunku zwariowanej komedii kryminalnej, co stanowi bodaj najpotężniejszy twist w trakcie seansu. I zarazem zapewne największy jego mankament – choć to już zależy od upodobań odbiorcy. Osobiście uważam, że scenariusz w pewnym momencie zanadto już hołduje niemal slapstickowej konwencji, choć trzeba też oddać gwoli sprawiedliwości, że w porę się mityguje, nie przekraczając ostatecznie granicy farsy.

Niezależnie od drobnych potknięć, Niemy świadek imponuje jako stylistyczny łamaniec, niemal perfekcyjne ćwiczenie z suspensu: trwająca ładnych kilkanaście minut sekwencja ciuciubabki na terenie studia filmowego z udziałem bohaterki i pary wschodnich zwyrodnialców dosłownie przygważdża widza do ekranu za pomocą nagromadzonego w niej napięcia. Są tu hołdy składane zarówno Hitchcockowi, jak i De Palmie, są ociekające czerwoną farbą elementy szoku (świetnie zmontowana scena zabójstwa przed kamerą), jak i udane wtręty komediowe (patrz: scena pokazu rzekomego „snuffa” dla zaniepokojonego ambasadora, która przeistacza się w festiwal żenady, gdy okazuje się, że wyświetlany jest tak naprawdę fragment B-klasowej produkcji), jest przekonująca bohaterka, której gorąco kibicujemy (Zudina to ceniona w Rosji aktorka teatralna, która ponoć w trakcie realizacji nie znała choćby słowa po angielsku), jest też odpowiednio enigmatyczny czarny charakter (cameo Aleca Guinnessa, którego młody twórca spotkał w Hamburgu w okolicach 1985 roku, na dekadę przed powstaniem właściwego filmu, i poprosił o krótki występ gościnny, na co legendarny aktor przystał, nie pobierając przy tym żadnej gaży).

Nie mniej istotna jest w tym przypadku strona wizualno-techniczna: Waller, absolwent UK’s National Film School, który przez 8 lat pracował dla niemieckiej telewizji, realizując m.in. reklamy i zwiastuny filmów, ewidentnie odrobił należycie lekcję z reżyserskiego fachu, co pozwoliło mu już w debiutanckim dziele zabłysnąć wirtuozerskimi rozwiązaniami. Są tu sprawdzone, acz wykorzystane w nieszablonowy sposób chwyty, jak podpatrzony u Mistrza efekt vertigo, są z miejsca wbijające się pamięć, stanowiące kwintesencję ekranowego terroru kadry i klimatyczny, udanie naśladujący muzykę z klasycznych dreszczowców soundtrack. Dochodzi do tego Moskwa jako miejsce akcji – debiutant zdecydował się na filmowanie w Rosji ze względów budżetowych, co nadaje całości zgoła egzotyczny posmak – która w obiektywie Egona Werdina jawi się jako miejsce złowrogie, pełne korupcji i kryjących się na każdym kroku pułapek, przywodząc wręcz na myśl… Gotham City. Podsumowując: poszczególne składowe Niemego świadka dowodzą, że jest to pozycja przemyślana niemal pod każdym możliwym kątem, a sam Waller powinien być w swoim czasie celebrowany jako wschodząca gwiazda filmowej grozy (ceniony w pewnych kręgach Roger Ebert porównał zresztą obraz do Halloween [1978] i Śmiertelnie proste [1984]). Tym bardziej dziwi, że nigdy więcej nie wzniósł się na podobny poziom, w kolejnych latach realizując sztampowe kalki gatunkowe, z których najbardziej znaną pozycją pozostaje chybiony Amerykański wilkołak w Paryżu (1997). One-hit wonder? Na to niestety wygląda…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *