Ten szalony, szalony świat. Dzikość kina mondo w 12 stopklatkach

Egzotyczne plemiona i ich niecodzienne rytuały. Śmierć zarejestrowana kamerą. Majestatyczna i bezwzględna przyroda. Seks i nagość. Ludobójstwo. Okaleczenia ciała. Polowania na zwierzęta. Szokujące, kuriozalne ciekawostki z całego świata. Filmy mondo to barwna mozaika ułożona z sensacyjnych tematów, oparta na przełamywaniu tabu. Krzycząca w twarz widza i potrząsająca nim. Czasem w niezwykle perfidny sposób, bo twórcy tego typu produkcji nie wahali się przed fabrykowaniem „dowodów”. W świecie — nomen omen — kina mondo (wyraz ów z włoskiego oznacza dosłownie „świat”) wszystkie chwyty są dozwolone, aby przyciągnąć uwagę odbiorcy i nakłonić go do kupna biletu. To sztuka dokumentu w wydaniu eksploatacyjnym, której powiązania i strefa wpływów zahaczają o filmy snuff, włoskie kino kanibalistyczne, ale też współczesną telewizję z reality shows, social media z wysypem patoinfluencerów i całą resztę tego szamba, które zalewa nas 24 godziny na dobę w epoce globalnej wioski. To kino nieustających bodźców, niezdrowych emocji i obrazów, których nie da się „odzobaczyć”. Swoisty poligon doświadczalny X muzy, na którym de facto przesuwano ustawicznie granice tego, co na ekranie prezentować wolno.

A wszystko zaczęło się w 1962 roku, gdy dwójka Włochów postanowiła nakręcić pierwszy w dziejach „antydokument”, pełnometrażową kronikę filmową stanowiącą zlepek ekscytujących, bulwersujących lub porażających pięknem widoków z całego świata. Za „ojców chrzestnych” nowego, niezwykle popularnego nurtu kina dokumentalnego uznawani są dziennikarz, playboy i skandalista Gualtiero Jacopetti oraz dziennikarz i naukowiec Franco Prosperi. Odznaczający się temperamentami różnymi jak ogień i woda filmowcy stworzyli zgrany duet, który na przestrzeni dekady popełnił pięć kanonicznych przykładów kina mondo. Swój pierwszy tytuł zatytułowali efektownie Mondo cane, pieski świat, określenie popularne we włoskim języku jako delikatne przekleństwo…

Caligula


1962 – Pieski świat (reż. Gualtiero Jacopetti, Franco Prosperi, Paolo Cavara) – Justine de Sade

Rok 1962. Na ekrany kin wchodzi Pieski świat dając podwaliny kontrowersyjnemu nurtowi i zapisując nową kartę w historii filmu. „Wszystkie sceny są autentyczne. Często mają gorzki posmak, bo wiele rzeczy na Ziemi zawiera gorycz. Obowiązkiem dokumentalisty nie jest łagodzenie rzeczywistości, lecz obiektywne przedstawienie realiów” – mówi nam ostrzeżenie na samym początku filmu. Choć, jak się przekonamy, ciężko brać te słowa w pełni na poważnie, twórcy osiągają pożądany efekt wzbudzając ciekawość widza. W czasach kiedy świat wydawał się znacznie większy, a internet nie zapewniał nam odpowiedzi na niemal każde pytanie, formuła, którą obrali Gualtiero Jacopetti, Paolo Cavara i Franco E. Prosperi, okazała się strzałem w dziesiątkę. Głodni wiedzy i (lub raczej – przede wszystkim) sensacji widzowie mogli przenieść się w dalekie kraje i poznać dziwne obyczaje. Pomysł na film zrodził się w głowie Jacopettiego, dziennikarza i dokumentalisty, który przedstawił pozostałym dwóm kolegom propozycję stworzenia “anty-dokumentu”. Twórcy jako pierwsi połączyli dokument z eksploatacyjną formułą nastawioną na sensację. Cała trójka wraz z kamerzystami, Antonio Climatim i Benito Frattarim, udała się w podróż dookoła globu w celu zebrania materiału. “Świat nie był przygotowany na nasz sposób kręcenia. Przeniknąć, pytać, nie płacić i nie powtarzać scen” – wspominał Jacopetti. Pieski świat przewrócił tradycyjne metody kręcenia dokumentów do góry nogami. Zamiast statycznych ujęć pojawił się dynamiczny montaż, zestawienia szokujących obrazów, nagłe zbliżenia, twarze patrzące prosto w kamerę i ironiczne komentarze narratora. Wszystkie te zabiegi opłaciły się. Obraz stał się międzynarodowym hitem i okrzyknięto go “najdziwniejszym sukcesem komercyjnym w historii kina”. Muzyka napisana przez Riza Ortolaniego została nominowana do Oscara, a utwór More (wyjątkowo ironicznie brzmiąca ballada miłosna) zawojował listy przebojów i zagościł na weselach. 

Film składa się ze scenek rodzajowych, które zmieniają się niczym w kalejdoskopie. Zmienia się również ich ton, niektóre są smutne i poważne, inne żartobliwe. Ich zestawienie nie jest przypadkowe, każda kolejna odnosi się do poprzedniej na zasadzie kontrastu. Tym sposobem twórcy angażują widza dając mu powody do rozmyślań czy zajęcia konkretnego stanowiska. Podczas gdy kobieta karmi piersią małą świnkę w Nowej Gwinei, inne plemię pochodzące z tej samej wyspy, brutalnie zabija setki świń podczas obchodzonego co 5 lat święta. W Kalifornii Amerykanie opłakują swoich zmarłych pupili na cmentarzu dla zwierząt, we Francji w okrutny sposób tuczy się gęsi na foie gras, a na wyspie Formosa psy hodowane są na mięso. Wszystkie wydarzenia opatrzone subtelnie ironicznym komentarzem i dużo mniej subtelną ścieżką dźwiękową (często nadającą scenie drwiącego charakteru) nie tylko pokazują okropieństwa tzw trzeciego świata, ale wbijają też szpilę w “cywilizowany” Zachód. Twórcy piętnują nadmierny konsumpcjonizm i hipokryzję, która sprawia, że opłakujemy zwierzątka domowe i brzydzimy się zwyczajami kulinarnymi innych kultur, podczas gdy sami torturujemy zwierzęta w imię kaprysu. Porównując zwyczaje pogrzebowe, religijne, związane z rozrywką czy sztuką, można dojść do wniosku, że nasza własna kultura bywa równie dziwna jak każda inna. Jedną z ciekawszych scen jest zresztą wycieczka Amerykanów na Honolulu. Turyści w hawajskich koszulach przyklaskują występom rdzennych mieszkanek ciesząc się ostatnim bastionem tradycji, którą sami wyniszczyli. Ten groteskowy obraz przypomina nie tylko o hipokryzji, ale też płytkim podróżowaniu opartym jedynie na potwierdzaniu własnych stereotypów dotyczących innych kultur. Niestety, obserwacje sprzed 60 lat są aktualne do dziś. 

Każda moneta ma jednak dwie strony. Poza interesującym komentarzem społecznym, który docenił nawet J.G. Ballard (styl Jacopettiego zainspirował jego powieść The Atrocity Exhibition), Pieski świat serwuje nam równie wiele przekłamań, manipulacji i skrótów. Od wydarzeń zupełnie wyrwanych z kontekstu, przez etnocentryczne spojrzenie twórców, po scenki ewidentnie ustawione lub opatrzone niezgodnym z prawdą komentarzem – tego typu zagrywki zapewniły mondo złą renomę, a dziś, w czasach politycznej poprawności, oburzają widzów jeszcze mocniej. Eksploatacyjna forma, pokazywanie nagości i przemocy, żerowanie na sensacji to zarzuty z którymi ciężko się nie zgodzić, zastanówmy się jednak czy popularność filmu, a także całego nurtu, nie stanowi kolejnego komentarza dotyczącego ludzkości, swoistego żartu reżyserów? Jacopetti i spółka dają widzowi to czego on sam pragnie, zaspokajają naszą voyeurystyczną przyjemność. Film obnaża więc smutną prawdę o ludziach w przewrotny sposób zmieniając naszą rolę z widza w podglądacza. Jak widać nadal kierują nami pierwotne instynkty, a żądza sensacji często bierze górę nad faktami. Co za pieski świat, chciałoby się rzec. 


1966 – Farewell Africa (reż. Gualtiero Jacopetti, Franco Prosperi) – Caligula

Po zrealizowaniu Pieskiego świata ścieżki Gualtiero Jacopettiego i Franco Prosperiego oraz Paolo Cavary zaczęły się rozchodzić. Jako trio sygnowali jeszcze mondo według pomysłu Oriany Fallaci Women of the World (1963), po czym poróżniony z Jacopettim Cavara opuścił pokład, by poświęcić się samodzielnej karierze reżyserskiej (na własny rachunek zrealizuje m.in. dwa popularne gialli Black Belly of the Tarantula [1971] i Plot of Fear [1976] oraz krytyczne względem dawnych kolegów od mondo The Wild Eye [1967]). Z kolei Prosperi i Jacopetti poświęcili się pracy nad sequelem własnego hitu: Pieski świat 2 wszedł na ekrany kin w 1963 roku i choć udało mu się powtórzyć sukces poprzednika, to sami twórcy nie byli zeń zadowoleni. Zwłaszcza Jacopetti uważał kontynuację za zbędną i wymuszoną jedynie przez producenckie naciski, co potwierdza zresztą fakt, iż na film złożyły się w dużej mierze materiały odrzucone przy montażu części pierwszej. Właściwy krok naprzód w historii gatunku stanowić miało dopiero kolejne dzieło Włochów.

Do Afryki Jacopetti i Prosperi zawędrowali zwabieni pogłoskami o drastycznych zmianach politycznych, jakie w tym czasie zachodziły na Czarnym Lądzie. Spakowali więc kamery i pozostali na miejscu przez kolejne trzy lata, dokumentując upadek kolonializmu i narodziny nowego, „wolnego” kontynentu. Efektem ich prac jest unikatowy w skali światowej zapis ówczesnych wydarzeń: twórcy sfilmowali między innymi ludobójstwo Arabów w Zanzibarze (któremu siły rewolucyjne później zaprzeczały) i byli świadkami krwawego powstania frakcji Simba w Kongo, w trakcie którego zginęło około 20 000 ludzi, a na porządku dziennym były m.in. akty kanibalizmu. Duet i towarzysząca mu ekipa filmowa przy pozyskiwaniu sensacyjnego materiału nierzadko ryzykowali życiem, jeden z takich momentów trafił nawet do gotowego filmu: jako świadkowie masakry Jacopetti i spółka zostają aresztowani. Zgodnie z ich wspomnieniami, od śmierci z rąk rebeliantów wybawił ich jedynie fakt, iż z paszportów jasno wynikało, że nie są Anglikami, a co za tym idzie „nie są biali”. Po powrocie do Włoch problemy się nie skończyły: twórcy zostali oskarżeni o współudział w morderstwie, co miało związek z zarejestrowaną przez nich sceną egzekucji. Jacopetti zmuszony był wrócić do Kongo i pozyskać od tamtejszych władz dokumenty potwierdzające, że w żaden sposób nie ingerował w działania plutonu egzekucyjnego.

Africa Addio to fascynujący portret kontynentu pogrążającego się w chaosie i szaleństwie. Zważywszy na delikatną tematykę, nie dziwi, że wywoływał — i nadal wywołuje — ogromne kontrowersje. W kinach obraz był hitem, ale lewicowa prasa nie pozostawiła na nim suchej nitki, określając autorów mianem „faszystów” i oskarżając ich o jednostronność oraz tęsknoty kolonialistyczne. Jacopetti i Prosperi odpierali zarzuty tłumacząc, że ich dzieło stanowi przede wszystkim krytykę brytyjskiej administracji za pozostawienie swych dawnych terytoriów w opłakanym stanie i brak odwagi do wzięcia odpowiedzialności za bałagan, który sama wykreowała. W Stanach film trafił na ekrany w przemontowanej wersji zatytułowanej Africa: Blood and Guts, z której wycięto większość politycznego kontekstu, pozostawiając głównie — zgodnie z niemądrym tytułem — fragmenty poświęcone rzezi i potwornościom. Warto zatem pamiętać, że jedyna forma, w jakiej należy ów obraz chłonąć to ta włoskojęzyczna — w tej wersji Africa Addio to ponaddwugodzinny epos, zachwycająca pięknem zdjęć i muzyki Riza Ortolaniego (kompozytor tutaj po raz pierwszy zastosował „disnejowską” metodę symbiozy obrazu z melodiami) mozaika, na przemian majestatyczna i okrutna, melancholijna i drapieżna, frywolna i obsceniczna. Arcydzieło.


1971 – Africa Uncensored (reż. Angelo Castiglioni, Alfredo Castiglioni) – Caligula

W latach 1969-1982 bracia Alfredo i Angelo Castiglioni zrealizowali pięć filmów mondo poświęconych Czarnemu Lądowi. Były to Secret Africa (1969), Africa Uncensored (1971), Mondo Magic (1975), The Last Savage (1978) i Shocking Africa (1982). W odróżnieniu od Jacopettiego i Prosperiego, którzy w Africa addio patrzyli na kontynent głównie przez pryzmat polityki, Castiglioni za cel obrali sobie dokumentowanie niecodziennych, nierzadko szokujących rytuałów i zwyczajów rdzennych mieszkańców. I tak oto w Africa Uncensored obserwujemy z początku zgoła niewinne obrazki, które jednak wyraźnie służyć mają zaspokojeniu głodu na sensację: Murzynki karmiące piersią, pochówek starego mężczyzny, posiłek złożony z robactwa i inne tego typu niegroźne sceny rodzajowe.

W miarę trwania rzecz nabiera rumieńców, a stojący za kamerą bracia sięgają po cięższy kaliber. Na scenę odcinania głowy zwłokom chłopca patrzy się już ciężej, a im dalej w las, tym podobnych masarniczych atrakcji więcej, choć — zgodnie z receptą wypracowaną przez twórców Pieskiego świata — przetykane są one fragmentami spokojniejszymi, obrazującymi względnie neutralne czynności. Obiecywaną w tytule „niecenzuralność” reprezentują zaś takie widoki jak wizyta w lokalnym szpitalu, gdzie ukąszonemu przez węża mężczyźnie amputowane są palce dłoni, prezentowane z detalami plemienne skaryfikacje czy rytualne obrzezanie chłopców z pewnej wioski. Na deser Castiglioni serwują długą sekwencję wycinania małym dziewczynkom łechtaczek i warg sromowych — zwyczaj popularny w wielu afrykańskich państwach, a podyktowany wymogami „czystości” (w niektórych muzułmańskich oszołomolandach jest to zabieg konieczny przed zawarciem przez kobietę małżeństwa). Jeśli zastanawialiście się, czemu wiele spośród filmów mondo otrzymywało kategorię wiekową X (tylko dla widzów dorosłych), zarezerwowaną z reguły dla pornografii, to Africa Uncensored Castiglionich udzieli klarownej odpowiedzi.


1971 – Goodbye Uncle Tom (reż. Gualtiero Jacopetti, Franco Prosperi) – Caligula

Africa Addio było sukcesem zarówno komercyjnym, jak i artystycznym, ale odpieranie zarzutów o rasizm i europocentryzm dało się twórcom filmu we znaki (na gruncie amerykańskim najgłośniej wyraz swemu oburzeniu dawał guru wrażliwych, empatycznych krytyków Roger Ebert, który zresztą widział tylko przemontowaną bez zgody autorów wersję). To Jacopetti jako pierwszy rzucił pomysł, aby sfilmować Mandingo (1957), głośną, ale i kontrowersyjną powieść Kyle’a Onstotta o niewolnictwie (później przeniesioną na ekran przez Richarda Fleischera w 1975 roku). Z rzuconego pół żartem pół serio pomysłu wykiełkowała idea opartej na autentycznych zapiskach z epoki docudramy, w której Włosi rozliczyliby się z tym niechlubnym rozdziałem amerykańskiej historii.

Pomysł był karkołomny, nic więc dziwnego, że już na starcie jego realizacja napotkała problemy. Na miejsce zdjęć filmowcy początkowo wybrali Brazylię, ale gdy cała ekipa już ulokowała się w Nowym Orleanie, niemal dosłownie czekając na „przesiadkę” na docelowy plan, okazało się, że zła sława Prosperiego i — zwłaszcza — mającego na koncie oskarżenia o gwałt i molestowanie Jacopettiego ich wyprzedziła. Mówiąc krótko: władze kraju zakazały panom wstępu. W ramach gorączkowych poszukiwań nowej lokalizacji udało się naprędce dobić targu z haitańską ambasadą. Rządzący wyspiarskim, pogrążonym w ubóstwie i zamordyzmie państwem Papa Doc Duvalier z ogromną przyjemnością ugości renomowanych artystów ze Starego Kontynentu. Dyktator zapewnił twórcom dostęp do dowolnego miejsca w kraju i takiej ilości czarnoskórych statystów, jaką tylko sobie wymarzą. Jacopetti i Prosperi przemieszczali się ponadto dyplomatycznymi samochodami i raz w tygodniu wpadali do posiadłości Papy Doca na obiad. Czyste szaleństwo, z którego wykiełkował obraz do dziś wzbudzający skrajne emocje, określany jako „obrzydliwy”, „bestialski”, „potworny”, jako splunięcie w twarz każdego porządnego widza, jako policzek wymierzony przyzwoitości.

Tandem wichrzycieli wziął bowiem wspomniane zapiski i dosłownie, bez jakiegokolwiek oglądania się na zasady politycznej poprawności, bez jakichkolwiek hamulców, odwzorował realia niewolniczego Południa w skali 1:1. Towarzyszymy filmowcom z kamerą w ich podróży przez dziewiętnastowieczne Stany pełne bawełnianych pól, a obrazom tortur i upodlenia wyrwanych przemocą z rodzinnych stron Czarnych towarzyszą sardoniczny komentarz narratora oraz na przemian skoczna i przeraźliwie piękna muzyka Ortolaniego.

Prawdziwie diaboliczne połączenie, aczkolwiek na korzyść twórców przemawia fakt, iż rzeczywiście wszystkie przedstawione na ekranie wydarzenia mają pokrycie w dokumentach z epoki. Paradoksalnie jednak, zamiast się wybielić (pardon!), Jacopetti i Prosperi tylko dolali oliwy do ognia, znów narażając się na oskarżenia o rasizm i faszyzm (zgadnijcie, jaki wybitny amerykański krytyk po premierze rwał włosy z głowy). W USA ponownie, tak jak w przypadku Africa Addio, wyświetlano przemontowaną wersję, z której usunięto większość odniesień do współczesności w obawie przed podgrzaniem rasowej wojny, która wówczas panowała w kraju. Co ciekawe, wersja US jest przy tym zdecydowanie bardziej „eksploatacyjna” niż director’s cut zgodny z intencjami autorów: tutaj pierwsze skrzypce grają golizna, seks między rasowy i gwałty. Dwie godziny najlepszego sortu celuloidowego plugastwa, które trafiło w odpowiedni czas i miejsce w historii — prawdopodobnie ani wcześniej, ani później zrealizowanie gdziekolwiek tego typu projektu z takim stopniem realizmu i takim rozmachem nie byłoby możliwe.

Tym razem była jednak klapa, pojawiły się też pierwsze zgrzyty we wzorcowej do tej pory współpracy pomiędzy krewkim Jacopettim a spokojnym, ułożonym Prosperim. Panowie wzięli porażkę na klatę, może nawet nazbyt spolegliwie przyznając, że pozbawiony odpowiedniego komentarza, ich obraz mógł uchodzić za rasistowski lub wręcz za apoteozę niewolnictwa. Tutaj pozwolę się sobie nie zgodzić: kino to nie sztuka dla idiotów, a że Amerykanie lubią, jak każde znaczenie i każda warstwa danego dzieła jest klarowna i pozbawiona niedopowiedzeń, wiadomo nie od dziś. Nie ma sensu oglądać się na przygłupów — Goodbye Uncle Tom to najlepszy film mondo w dziejach! Koniec i bomba, a kto nie widział ten trąba.


1975 – Mondo Magic (Angelo Castiglioni, Alfredo Castiglioni, Guido Guerrasio) – Dr Butcher

Bracia Angelo i Alfredo Castiglioni to specyficzni twórcy na polu kina mondo, pasjonaci archeologii, a także antropologii i etnologii, prowadzący obserwacje afrykańskich kultur pod kątem tamtejszych zwyczajów i wierzeń. Badania, które trwały ponad 50 lat i przyniosły m.in. jedne z największych odkryć archeologicznych XX wieku (odkrycie osady miejskiej w sudańskiej części Nubii), sprawiły, iż w jednej z lombardzkich prowincji powstało nawet muzeum poświęcone ich osobom. Czy więc mamy do czynienia z prawdziwie akademickim podejściem do kina mondo, czy to jednak styl à la kwiecisty Cejrowski nastawiony na udawane antropologiczne głębie, w rzeczy samej szukający tylko tanich sensacji? Otóż prawda, jak to często, tkwi pośrodku. Oprócz sporej ilości dokumentów, docenionych w środowisku antropologów, bracia Castiglioni (nie mylić z diabolicznymi producentami z Mulholland Drive)  stworzyli także pięć filmów mondo.

Bohaterami Mondo Magic (przy którym wspomógł ich Guido Guerrasio, szara eminencja kina mondo) uczynili m.in. afrykańskie plemiona Dinków i Mundari oraz południowoamerykańskie Yaminawa. I od początku filmu obserwujemy obrzędy wspomnianych plemion, ich codzienne życie, które monotonnym głosem komentuje Riccardo Cucciolla (co ciekawe, autorem owych komentarzy był Alberto Moravia, ówcześnie żywo zainteresowany kinem mondo). Blisko tu momentami do prawilnego dokumentalizmu, rzecz zresztą dzieje się cały czas na terenach zamieszkałych przez wspomniane plemiona. Obrzędy wydają się ukazane w możliwie najbliższy prawdzie sposób, ingerencja twórców sprowadza się do wtykania obiektywu kamery w każde możliwe miejsce, jednak bez tej natarczywości, z jakiej słynął choćby Jacopetti. Twórcy nie cofają się przed niczym, z równą beznamiętnością obserwując i komentując mycie się bydlęcym moczem i ocieranie odchodami przez tubylców, jak choćby dosyć krwawe i dla ludzi spoza tego kręgu kulturowego niezrozumiałe zabicie słonia. Wszystko omówione zza kadru jako kierowane żądzą przetrwania, z oddaniem szacunku wobec zabijanych zwierząt. Następnie obserwujemy rytuały z całego świata – m.in. spożywanie zmiażdżonych czaszek szamanów i wręcz niewiarygodne operacje wykonywane gołymi rękami przez filipińskich szamanów.

Wszystko to w imię nauki i poszerzania horyzontów widzów; choć czasem nie można uniknąć odczucia, iż niektóre „obrzędy” wydają się być jednak zainscenizowane na potrzeby Magia Nuda (szczególnie druga część filmu), blisko tutaj do teoretycznie „czystego” dokumentu. Gdy zaś w okolicach 22 minuty, główny temat filmu, wielki hit Soleado autorstwa Ciro Dammicco, rozbrzmiewa na tle ujęć południowoamerykańskiej dżungli, uwaga widza wędruje od razu w kierunku słynnego hitu Ruggera Deodato i tematu Riza Ortolaniego. Czy twórcy najbardziej znanego filmu kanibalistycznego widzieli Mondo Magic? Wielce możliwe.


1975 – Savage Man Savage Beast (reż. Antonio Climati, Mario Morra) – Caligula

Antonio Climati, autor zdjęć do filmów duetu Giacopetti/Prosperi, w 1975 roku połączył siły z montażystą Mario Morrą przy kręceniu pierwszego z trzech filmów wchodzących w skład tzw. Savage Trilogy (kolejne części to This Violent World [1976] oraz Sweet and Savage [1983]). Ich dzieło, choć na pierwszy rzut oka podąża szlakami wytyczonymi ponad dekadę wcześniej przez twórców Pieskiego świata, samo przeszło do historii gatunku, wyznaczając jednocześnie nowe trendy, których zasięg wykraczał daleko poza nurt mondo. Przewodnim motywem Savage Man Savage Beast jest myślistwo, przy czym zwierzyną łowną — zgodnie z tytułem — może być zarówno czworonożna bestia, jak i człowiek.

Climati i Morra snują bowiem uniwersalną narrację o przemocy jako nieodłącznym elemencie natury. Każde żywe stworzenie zabija, aby zaspokoić głód. Człowiek ponadto potrafi również zabijać dla sportu, rozrywki lub pieniędzy. Na morderczy kolaż, jakim jest Savage Man Savage Beast, składają się brutalne polowania na słonie (sceny, które Climati podkradł zresztą z Africa addio), pozostałości po uczcie kanibali, gonitwa za lisem czy widok niedźwiedzi łowiących łososie. Zebrane przez filmowców w różnych częściach globu obrazy są zróżnicowane pod względem potencjału „szokowego” i siły oddziaływania na widza, co ma zapobiec nudzie w trakcie seansu (sprawdzony patent Jacopettiego i Prosperiego), toteż brutalny widok rozszarpywania lisa na strzępy przez psy kontrapunktuje np. krótka relacja z festiwalu Isle of Wight, gdzie hipisi żyją w harmonii — i bez ubrań — z otaczającym światem. Climati i Morra słynęli ponadto z umiejętnego fabrykowania materiałów, czego najbardziej jaskrawy i zarazem kuriozalny przykład dostajemy w segmencie poświęconym grupie aktywistów walczących z polowaniami na lisa. Bojownicy o prawa zwierząt dolewają myśliwym do trunków środka przeczyszczającego, przez co cały rytuał polowania kończy się wielką gastryczną farsą.

O ile jednak ów humorystyczny wtręt stanowi niewypał, tak dwa inne spreparowane przez autorów fragmenty zapewniły ich dziełu prawdziwie złą sławę i miały bezpośredni wpływ na dalszy rozwój shockumentaries oraz pewnego niezwykle popularnego obecnie podgatunku kina grozy. Mowa tu o amatorskim nagraniu z safari w Namibii, na którym uchwycony został atak lwów na turystę. Co prawda w tym przypadku spory o autentyczność nagrania trwają do dziś, nikomu bowiem nie udało się jednoznacznie udowodnić, że mamy do czynienia z „fałszywką”. Upiorny realizm tej sceny przemawiałby za tym, że jest to autentyczna śmierć zarejestrowana kamerą, jednak praktyki stosowane na co dzień przez Climatiego i Morrę zasiewają ziarno wątpliwości. W drugim przypadku tychże wątpliwości już nie ma: nakręcone kamerą 16mm, ziarniste ujęcia przedstawiają polowanie najemników na tubylców gdzieś w Ameryce Południowej. Łowcy kastrują dzikusów, zdejmują im skalpy i odcinają głowy, prezentując z uśmiechem na twarzach swe trofea przed kamerą. Dzięki zręcznemu montażowi i kiepskiej jakości obrazu udało się tutaj wykreować iluzję bestialskiego teatru przemocy spod znaku cinéma vérité. Jestem pewien, że Savage Man Savage Beast widzieli zarówno Joe D’Amato przed nakręceniem swego snuff movie na użytek Emanuelle w Ameryce [1976], jak i przystępujący do prac nad zaginionymi taśmami do Cannibal Holocaust [1980] Ruggero Deodato. Co za tym idzie, mondo Climatiego i Morry miało bezsprzeczny wpływ na nadchodzące kino kanibalistyczne, modę na eksploatowanie tematyki filmów „ostatniego tchnienia”, jak i w dalszym rozrachunku na cały nurt horrorów found footage. To także kamień milowy w rozwoju shockumentaries, z którego inspirację czerpać będą twórcy takich serii, jak Oblicza śmierci (1978-1996) czy Traces of Death (1993-2000). Jakby tego zaś było mało to warto odnotować, że panowie Climati i Morra weszli tym filmem na odcisk braciom Castiglioni — od tej pory przez blisko dekadę obie drużyny będą się prześcigać w prezentowaniu ekranowego okrucieństwa z różnych zakątków Zielonej Planety.


1978 – Oblicza śmierci (reż. John Alan Schwartz) – Caligula

(Tekst opublikowany pierwotnie w ramach cyklu o Video Nasties)

Dzieło 25-letniego na etapie kręcenia Johna Alana Schwartza (w napisach początkowych ukryty pod pseudonimem Conan Le Cilaire) to – zgodnie z marketingowymi zapewnieniami dystrybutora – zlepek losowych scen ukazujących różne aspekty śmierci. Ubój zwierząt, nagrania z kostnicy, wypadki samochodowe, fragmenty kronik z wyzwolonych obozów śmierci, śmierć na krześle elektrycznym i poprzez zagazowanie, samobójstwo – Faces of Death oferuje szerokie spektrum makabry i okrucieństwa. Szokującym obrazom przewijającym się przez ekran towarzyszy narracja rzekomego patologa Francisa B. Grössa (Michael Carr), który na przemian nakłania do refleksji, ubolewa i ironizuje.

Nakręcony za marne 450 tysięcy dolarów obraz zarobił w kinach 35 milionów. Krytycy kręcili nosami na ekranowy sadyzm i czysto eksploatacyjny charakter przedsięwzięcia, ale liczby nie kłamały. W trzy lata później Schwartz zmontował część drugą, która również przyniosła spore profity. Ostatecznie cykl zamyka się w sześciu częściach, jednym dokumencie o powstawaniu oraz „składance” typu the best of… (zatytułowanej The Worst of Faces of Death [1987]). Zainspirował również liczne naśladownictwa pokroju Banned from Television (1998), Traces of Death (1993-2000) czy Faces of Gore (1999-2000).

Pod wieloma względami prekursorskie (w czasach raczkującego Internetu misję rozpowszechniania obrazów prawdziwej śmierci wśród złaknionych mocnych wrażeń przejął portal Rotten.com) dzieło Schwartza samo zaciąga kredyt wdzięczności wobec starszych o ponad dekadę dokonań Gualtiero Jacopettiego i Franco E. Prosperiego, z osławionym Pieskim światem (1962) na czele. Amerykanin okazał się być zresztą pojętnym uczniem Włochów i sam podjął się zadania „kreowania rzeczywistości”, która to czynność w jego przypadku sprowadzała się do dokręcenia kilku fragmentów z udziałem aktorów. Wyreżyserowane przezeń sceny już na pierwszy rzut oka można z łatwością odróżnić od prawdziwego materiału choćby po montażu i sposobie kadrowania. Sam Schwartz pojawia się zresztą w pewnym momencie na ekranie jako… stylizowany na Charlesa Mansona lider sekty kanibali. Najsłynniejszą spośród tych zainscenizowanych sekwencji jest ta ze skazańcem na krześle elektrycznym, w której również z miejsca widać ingerencję ekipy filmowej. Pomimo jednak, że części materiału (włącznie z komentarzem „specjalisty”) nie sposób traktować poważnie, to zdecydowana większość[6] wciąż potrafi zbić z tropu co wrażliwsze osoby.

Nic dziwnego zatem, że Faces of Death często uznawane jest za obraz znajdujący się w czołówce rekordzistów pod względem ilości krajów, w których został zakazany (na niektórych wydaniach filmu na taśmach VHS i płytach DVD widnieje nawet informacja „Banned in 43 countries”, aczkolwiek brak danych na poparcie tego dumnego twierdzenia). Obok Australii, Finlandii i Norwegii do rozpowszechniania na terenie kraju nie dopuściła Wielka Brytania. Mimo zdecydowanego stanowiska BBFC rzecz i tak wypłynęła na rynku VHS i od tej pory kopie filmu podlegały konfiskacie, a ich posiadanie karom grzywny i/lub więzienia. Zakaz został uchylony w 2003 roku, po wycięciu 2 minut i 19 sekund materiału, w skład których weszły sceny walk psów oraz zabijania małpy w egzotycznej restauracji (w tym drugim przypadku cięcia dotyczyły tylko kilkudziesięciu sekund ukazujących przerażone zwierzę w potrzasku, reszta materiału została bowiem sfingowana przez twórców).


1981 – The Killing of America (reż. Leonard Schrader, Sheldon Renan) – Justine de Sade

America, land of freedom and… murder. Takie hasło przyświeca amerykańsko-japońskiemu shockumentary The Killing of America, który skupia się na ciemnej stronie Stanów Zjednoczonych, stawiając tezę o powolnym upadku kraju. Początek tego upadku datowany jest na 1963 rok, kiedy to doszło do zamachu na Johna F. Kennedy’ego. Jak głosi legenda, twórcy filmu przez kilka kolejnych lat po jego ukończeniu musieli leczyć się na depresję. Podobnie jak większość mondo z czasów świetności gatunku, The Killing of America nie robi już dziś większego wrażenia, ale stanowi interesującą kapsułę czasu, która opowiada nam o tamtej epoce. Na wstępie należy jednak podkreślić, że istnieją dwie wersje obrazu. Amerykańska oraz japońska (dłuższa, trwająca 116 min), o tytule Violence U.S.A, do której dodano nie tylko nowy wstęp, ale też większą liczbę szokujących obrazów przedstawiających nagrania z autopsji czy archiwalne zdjęcia samobójców i ofiar zabójstw (wisielcy, głowy eksplodujące po spotkaniu z kulą, sceny z miejsc zbrodni, odnalezione przez policję szczątki, egzekucje podczas wojny wietnamskiej). 

“Oto kraj w którym co trzy minuty dochodzi do próby morderstwa” głosi zwiastun filmu, który ogląda się niczym kampanię za ograniczeniem dostępu do broni palnej. Renan i Schrader prezentują archiwalne materiały z przeróżnych strzelanin – od zwykłych akcji policyjnych, przez zabójstwo Johna F. Kennedy’ego oraz jego brata Roberta, ataki snajperów, strzelaniny na kampusach studenckich, próbę zamachu na Ronalda Reagana, masakrę w Jonestown, “Rodzinę” Charlesa Mansona czy wzrost aktywności seryjnych morderców. Materiały dziś już szeroko dostępne, ale wówczas nie tak łatwe do zdobycia – twórcy musieli zapłacić 20,000 dolarów za wykupienie praw do użycia nagrań z zabójstwa JFK autorstwa Abrahama Zaprudera. Najciekawiej wypada trzeci akt filmu opowiadający o mordercach i maniakach seksualnych takich jak Ted Bundy, John Wayne Gacy, Edmund Kemper czy Kenneth Bianchi. Twórcy postarali się nawet o wywiad z osadzonym w więzieniu Kemperem, zapewniając nam wgląd w mały fragment psychiki zbrodniarza. Podczas rozmowy sam na sam Ed powiedział ponoć do Schredera: “Zabiłem cię…. zabijam każdego kogo spotkam, w swojej wyobraźni”.

Tym, co wyróżnia The Killing of America na tle większości schockumentaries jest ciut mniejsze epatowanie szokującymi obrazami (szczególnie w wersji amerykańskiej), a wyraźniejsza próba zmuszenia widza do przemyśleń. Renan i Schrader prezentują statystyki zgodnie z którymi liczba osób posiadających broń jest dużo wyższa niż w innych krajach, podobnie jak ilość aktów przemocy, która rośnie z roku na rok, pochylają się także nad losem stróżów prawa, którzy umierają na służbie dużo częściej niż w innych krajach.  Podczas seansu do głowy przychodzi pytanie: jak wiele materiału można by dodać do niego dziś? Ile kolejnych tragedii wydarzyło się przez ten czas? Masakra w Columbine, 11 września, protesty Black Lives Matter, kolejne imperialistyczne wojny… Jak widać ludzkość nie jest zdolna do refleksji.


1982 – Shocking Africa (reż. Alfredo Castiglioni, Angelo Castiglioni) – Caligula

Ostatni z pięciu filmów braci Castiglionich (znany również pod tytułami The Last Savage part 2 lub Sweet and Wild Africa, co stanowi dosłowne tłumaczenie włoskiego tytułu Africa dolce e selvaggia) przynosi kolejną porcję krwawych i szokujących zwyczajów z Afryki, stanowiąc jednocześnie swoiste the best of… duetu. Bracia mieli bowiem w zwyczaju powtarzać niektóre patenty, jeśli dana atrakcja była wystarczająco mocna i sprzedawała bilety, to warto było ją poddać recyklingowi w kolejnym projekcie. Zaczynamy od ceremoniału biczowania muzułmanina, który sprzeniewierzył się zasadom religii. Jest też ukąszenie kobry i zawodowi łapacze jadowitych zwierząt, którzy od dziecka uodparniają się na działanie jadu, przyjmując jego małe dawki. Sędziwy nauczyciel tych „poławiaczy” prezentuje w pewnym momencie swoje umiejętności i nieustraszoność poprzez powolne pożarcie skorpiona. Cuda niewidy, facet zdecydowanie zasługuje na brawa.

Stosunkowo (sic!) najwięcej miejsca Castiglioni poświęcają ponownie rytuałom obrzezania i kastracji. Obserwujemy kastrację wielbłąda, który dzięki temu zabiegowi będzie wyścigowym czempionem. Przyglądamy się obrzezaniu kilkuletnich chłopców, przy czym kamera z namaszczeniem celebruje zarówno agonię dzieciaków, jak i widok trzęsących się rąk kapłana, który dokonuje operacji — mężczyzna ponoć zapłaci własną głową, jeśli zamiast napletka utnie całego penisa. Jest też rzecz jasna analogiczny fragment poświęcony wycinaniu łechtaczek małym dziewczynkom. Wszystko to jednak podane tak mechanicznie, bez finezji, która cechowała prace Jacopettiego i Prosperiego, że zaprawiony w bojach widz z czasem uodparnia się na te chirurgiczne mecyje. Castiglioni zupełnie już nie kryją się z eksploatacyjnym rodowodem ich twórczości, a pseudonaukowe zapewnienia na starcie filmu jedynie pogłębiają efekt. Na eksploatacji można jednak również się wyedukować. W przypadku mondo główna wiedza, jaka płynie z seansów jest taka, że człowiek to — w zależności od miejsca pochodzenia, majętności i wykształcenia — mniej lub bardziej arogancka małpa.


1993 – Engineering Red (reż. Andrey I., Armen Petrosyan) – Justine de Sade

Mondo prosto z Rosji, które powstało świeżo po upadku Sojuza, stanowi debiut Andreya I., reżysera-eksperymentatora. Jak wspominał twórca: “Musiałem wymyślić film, który wszystkich zszokuje. Jeżeli byłby to horror, to taki, który doprowadzi ludzi do mdłości. To był szalony pomysł, ale takie były lata 90. I udało mi się: dwie czy trzy osoby faktycznie zwymiotowały na pokazie The Engineering Red. Było warto: natychmiast stałem się sławny, a film pokazano na moskiewskim festiwalu obok dzieł światowych mistrzów kina. (…) W tamtych czasach szok był doskonałą metodą”. Trzy lata później nakręcił Scientific Section of Pilots, mieszankę thriller w stylu tech-noir, opowiadający o tajemniczych morderstwach w moskiewskim metrze. 

The Engineering Red to mondo wyjątkowe, łączące eksploatacyjny charakter schockumentary z artystyczną wizją reżysera. Sceny medyczne przeplatają się z ujęciami kobiety w zalanym czerwienią pokoju, podczas których czytane są fragmenty Czarodziejskiej góry Thomasa Manna. Wypada to dość pretensjonalnie, ale w połączeniu z niemal kosmiczną muzyką, czerwono-zieloną kolorystyką, nałożonymi filtrami oraz widokiem komórek oglądanych przez mikroskop i zmieniających się jak w kalejdoskopie, tworzy fascynujący, surrealistyczny obraz. W tym psychodelicznym entourage’u możemy obejrzeć materiały z prawdziwych operacji, których cel przybliża nam chłodny głos lektora (niestety film nie doczekał się tłumaczenia, nieznajomość języka rosyjskiego utrudni więc odbiór). Wśród nich znajdziemy transplantację serca, szczęki, przeszczep palców od stóp do rąk, krojenie mózgu, osteosyntezę. W akcie drugim zobaczymy narodziny bliźniąt syjamskich (Masha i Dasha zostały zabrane matce zaraz po porodzie. Reżim Stalina umieścił je w specjalnej klinice w celu przeprowadzania eksperymentów medycznych) oraz ich ciężką walkę o normalne funkcjonowanie. Jednocześnie obserwujemy operację rozdzielenia innych bliźniąt syjamskich. Dalsza część filmu dotyczy prób stworzenia super-człowieka w Związku Radzieckim oraz transfuzji krwi od osób zmarłych. 

Materiały z operacji są niezwykle graficzne i surowe, pełne zbliżeń na rozcinane ciało, składane kości i pozszywaną skórę. W głowie zostaje w szczególności groteskowy obraz dłoni z przyszytymi palcami od stóp – całej w szwach niczym u potwora Frankensteina. Pomimo dość wysokiego shock value, The Engineering Red to także fascynująca opowieść, którą ogląda się niczym fragmenty dziennika medycznego. Unikalne materiały chirurgiczne i prawdziwe przypadki dają nam wgląd w kawałek historii medycyny i odwiecznych zmagań człowieka ze śmiercią. Rozpatrywanie filmu Andreya I. jedynie w kategorii “shockera” wydaje się więc ignoranckie. 


1993 – Traces of Death (reż. Darrin Ramage) – Justine de Sade

You will witness visions so incredibly graphic that your brain will surely comprehend the ghastly images it will receive!

Cytat reklamujący niesławne Traces of Death, odpowiedź na Faces of Death, to nie czcze przechwałki. Śmierć, rozkład, makabra – tak można streścić spektakl Kostuchy przewijający się na ekranie. Co więcej, jak szczycą się twórcy, którzy odrobili lekcje z błędów innych shockumentaries, wszystko co zobaczymy jest w 100% prawdziwe. Choć mondo z definicji nie zaspokoją głodu naukowej wiedzy, mogą dać nam drobny wgląd w budowę i kruchość naszego własnego organizmu. Memento mori, zdają się mówić. Cóż że robią to w sposób eksploatacyjny, w którym liczy się efekt szoku, a nie wymiar edukacyjny. Nie obrażajmy się na konwencję. 

Traces of Death stanowi ponad godzinną kompilację scen przemocy, samobójstw, wypadków, ataków zwierząt, operacji, autopsji i archiwalnych zdjęć policji. Wszystko to opatrzone skąpym, raczej humorystycznym, niż edukacyjnym, komentarzem narratora. Sceny zmontowane są w byle jaki, dość chaotyczny sposób, momentami brakuje im wyraźnego podziału tematycznego. Wiele do życzenia pozostawia też jakość materiału. Pomimo wszelkich wad, trudno odmówić obrazowi mocy i pewnej obskurnej chropowatości (której prawdopodobnie nie zrozumieją i nie pokochają pokolenia wychowane przy nieograniczonym dostępie do internetu i jakości HD). Film rozpoczyna się od archiwalnych zdjęć samobójców zmieszanych z nagraniami i zdjęciami z miejsc wypadków. Zobaczymy więc rozwalone od strzału głowy, zakrwawione ściany, resztki mózgu, poćwiartowane ciała. Twórcy nie szczędzą nam nawet widoku martwych dzieci, na ekranie pojawiają się zdjęcia chłopca rozszarpanego przez niedźwiedzia oraz materiał z autopsji niemowlaka – mocna scena z przerażającym widokiem małej twarzyczki o otwartym mózgu. 

Sporą część filmu stanowią sceny wypadków drogowych, które zachwyciłyby bohaterów Kraksy J. G. Ballarda. Hektolitry krwi czy złamania wyginające kończyny w nienaturalny sposób – obraz to równie groteskowy, co budzący dyskomfort. Nie zabrakło również gratki dla fanów treści medycznych. Poczynając od autopsji podczas których ludzkie ciało zostaje rozebrane na części pierwsze, na operacji zmiany płci kończąc. Kilkukrotnie powraca też temat samobójstwa. Poza zwłokami pary przejechanej przez pociąg obejrzymy też przypadki śmierci głośnej, raportowanej przez media, m.in. słynne samobójstwo polityka Roberta Budd Dweyera, który zastrzelił się na oczach widowni w trakcie konferencji prasowej. Interesująco wypada zaś krótka prezentacja prawdziwych zdjęć “kolekcji” Ilse Koch – masek, abażurów i ozdób zrobionych przez zbrodniarkę z prawdziwej ludzkiej skóry. Za najcięższy w odbiorze i niezrozumiały (pozbawiony wyjaśniającego komentarza) fragment filmu uznać można jednak scenę przypalania świni żywcem. Na całe szczęście to jedyny moment pokazujący bezsensowne cierpienie zwierząt (z wyjątkiem scen corridy czy rodeo, w których to jednak oprawcy padają ofiarami czworonogów. Ot, jedyny optymistyczny akcent). 

Traces of Death okazał się hitem, który przeszedł do historii mondo i wzbudził niemałe kontrowersje. Film był zgłaszany władzom, kradziony z wypożyczalni w ramach protestu, a ostatecznie został zakazany przez brytyjskie BBFC. Nie przeszkodziło to jednak w powstaniu aż pięciu kontynuacji, opartych na tym samym zamyśle i ubogich w komentarze, lecz tym razem opatrzonych muzyką grindcore’ową lub death metalową, za sprawą której kolejne części filmu prezentują się jeszcze bardziej teledyskowo. 


1995 – The Road to Eden (reż. Robert-Adrian Pejo) – Caligula

Określanie filmu Roberta-Adriana Pejo mianem shockumentary czy nawet mondo wydaje się pewnym nadużyciem, zważywszy, że w tym kameralnym, nieśpiesznym dokumencie na próżno szukać elementów eksploatacyjnej podniety. Niemniej sam przedmiot obrazu jest ze wszech miar szokujący i przełamujący jedno z najpoważniej traktowanych przez człowieka tabu. Zgodnie z tytułem, Droga do Edenu (org. Der Weg nach Eden) opowiada o śmierci, o tej ostatniej podróży, która nie ominie nikogo, niezależnie od majętności, urody, płci czy przekonań politycznych.

Reżyser towarzyszy z kamerą w codziennym życiu Jánosa Keserü. Z offu słyszymy przemyślenia bohatera. Opowiada o swojej rodzinie. O tym, że nie wie, czym jest miłość, bo nigdy nie poznał jej smaku. Szanuje jednak swoją żonę, otacza troską dzieci. Jest też agnostykiem, nie przekonuje go specjalnie żadna wizja życia po śmierci. A na śmierci János zna się jak mało kto, jest bowiem pracownikiem budapeszteńskiej kostnicy przy szpitalu. I zabiera nas do swojej pracy, gdzie filmowcy dostali zezwolenie na filmowanie dosłownie wszystkiego. Od pielęgniarzy obmywających pacjentów z odleżynami w lokalnym hospicjum, po sekcję zwłok i przygotowania ich do pochówku. To obowiązki, które na co dzień wykonuje János. Kroi zmarłych, sprawdza przyczyny śmierci, a po wszystkim pakuje z powrotem wnętrzności do środka, wkłada mózg z powrotem do czaszki i zaszywa. My zaś przyglądamy się tym monotonnym, wykonywanym mechanicznymi, wyuczonymi ruchami czynnościom. Ton narracji nie jest sensacyjny, nie ma tu epatowania makabrą, wręcz przeciwnie: nastrój jest wręcz medytacyjny, choć zarazem kamera nie ucieka przed żadnym szczegółem. I największy sukces Pejo stanowi właśnie to, że pokazując sceny o charakterze skrajnym, udaje mu się uniknąć posądzenia o pornografię śmierci. Spokojna aura jego dzieła sprzyja zadumie i otwiera oczy widza na fakty być może oczywiste, ale rzadko poddawane przemyśleniom na co dzień. Że jesteśmy przede wszystkim mięsem z terminem przydatności, po rozcięciu ciała i wyciągnięciu bebechów nie ucieka żadna dusza, jest tylko nieobecność życia. Z którą János nauczył się żyć, mało tego — swoją życiową misją uczynił pomaganie innym w umieraniu z godnością, już po tym, gdy domniemana dusza dawno uleciała, przeprowadzaniu ich na „drugą stronę” w zgodzie ze standardami kultury zachodniej, jak mówi: tak jak sam chciałby zostać potraktowanym po śmierci.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *