The Laughing Woman (1969)

…This is the beginning of the end…

He hesitates, he thinks, ahh, I’ll take a chance

Well, what’s wrong with taking a chick to a dance?

Nothing…

What’s wrong with taking a lady home?

Nothing…

’Stay awhile baby, it’s all right, we’re quite alone’

Well, what’s wrong with that?

Plenty…

Dr. Sayer (Philippe Leroy) to bogacz i filantrop prowadzący własną fundację. Pewnego dnia w jego biurze zjawia się nowa pracownica firmy Maria (wyborna Dagmar Lassander, którą rok później zobaczymy – w skądinąd podobnej roli – u Mario Bavy w Hatchet for the Honeymoon) z prośbą, aby szef udostępnił materiały potrzebne jej do raportu na temat przymusowej kastracji mężczyzn w Indiach. Materiały znajdują się w willi Sayera, do której ten zaprasza dziewczynę. Na miejscu sprawy przybiorą nieoczekiwany obrót, gdy okaże się, że mężczyzna jest sadystą, który zwabia do swej posiadłości młode kobiety, by je upokarzać i torturować…

Femina ridens aka The Laughing Woman to wyborny miks popartowej stylistyki, klimatów BDSM i zażartej wojny płci epoki przemian obyczajowych. Sayer to drapieżca, który weekendy spędza dręcząc bezbronne niewiasty. Na tym nie koniec, albowiem – zgodnie z jego własnymi słowami – następnie je uśmierca w trakcie spółkowania. Tego pana zdecydowanie ciężko byłoby uznać za miłośnika płci pięknej, za co winić należy zapewne zakodowane wspomnienia z dzieciństwa. Doktorek kobietami pogardza, pragnie je zniszczyć i jednocześnie boi się ich. Jego najnowsza zdobycz wyczuwa jednak słabość oprawcy i zaczyna się seksowna gra na linii kat – ofiara.

Debiut fabularny Piero Schivazappy, twórcy znanego głównie z pracy w telewizji, to robota tyleż stylowa, co – jak na czasy powstania – niezwykle wyzywająca i śmiała. Reżyser stawia na kadry oparte na symetrii, bogate w cieszące oczy detale i erotyczną symbolikę. Twierdza Sayera stanowi triumf nowoczesności i użytkowości, pożeniony z geometrycznymi kształtami i malowidłami o jednoznacznie seksualnym charakterze – to tu, to tam przewijają się zębate waginy, gotowe w każdej chwili pożreć mizogina-psychopatę. Scenografia w Femina ridens to zanurzony w sixtisowej psychodelii, najprawdziwszy majstersztyk. W tle zaś przygrywa bałamutny soundtrack od niezawodnego Stelvio Ciprianiego, który skutecznie podsyca kłębiące się w każdej scenie namiętności.

Co do symboliki – jasne, bywa ona „dęta” czy wręcz pretensjonalna, ale ciężko nie westchnąć z zachwytu, gdy np. scena seksu oralnego zyskuje oprawę z udziałem sekcji dętej składającej się z atrakcyjnych dziewcząt jadących pociągiem (!). W surrealistyczne tony Schivazappa uderza chętnie i często, ale też ani na moment nie traci z pola widzenia intrygi i relacji pomiędzy postaciami: to prawdopodobnie jedna z najbardziej odjechanych, kwasowych psychodram, jakie zostały zarejestrowane na celuloidzie. Działa i jako studium charakterów i jako powabna ciągutka dla oka. Tudzież może bardziej adekwatnie do zawartości – łamiszczęka.

Wielki twist, który następuje w pewnym momencie widać z daleka, ale nic nie traci on ze swej mocy. Mamy tu jednocześnie dreszczowiec i czarną komedię, wypowiedź o charakterze „politycznym”, ale otwartą na interpretacje. W momencie premiery dzieło Schivazappy miało spore problemy z cenzurą, ale podejrzewam, że w dzisiejszych czasach mogłoby namieszać w jeszcze większym stopniu. Pod warunkiem, że ktokolwiek obecnie odważyłby się taki odbezpieczony, prowokacyjny granat sfinansować.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *