Video Nasties od A do Z #6: Do-Dr

Przed Wami szósta odsłona serii o video nasties, a w niej: szalony piroman-mizogin, dzikus polujący na nastolatków w środku lasu, rodzeństwo nieśmiertelnych kanibali, seria krwawych mordów w psychiatryku oraz przymierający głodem artysta, który swe frustracje wyładowuje na menelach. Bon Appétit!


Don’t Go in the House (1980, reż. Joseph Ellison)

Don’t Be Afraid of the Dark (1973), Don’t Hang Up (1974), Don’t Open Till Christmas (1984) – niezwykle popularna w latach 70. i 80., „krzykliwa” maniera tytułowania niskobudżetowych horrorów w większości przypadków oznaczała desperacką próbę przyciągnięcia widzów do kina na seanse – delikatnie ujmując – drugiej świeżości (moda ta zresztą odrodziła się na początku XXI wieku, a w kinach ponownie zaroiło się od pozycji z wymowną przestrogą w tytule). Są oczywiście wyjątki od reguły, jak choćby kompletnie niepasujący do tej kategorii dreszczowiec Nicolasa Roega Nie oglądaj się teraz (1973) czy Let Sleeping Corpses Lie (1974) Jorge Graua, które na amerykańskim rynku dystrybuowane było m.in. pod tytułem Don’t Open the Window. Do tej listy zaliczyć należy również obraz Josepha Ellisona, kameralny shocker mocno oparty na zapożyczeniach z Psychozy (1960) Hitchcocka.

Bohaterem filmu jest Donny Kohler (Dan Grimaldi, lata później zyska sobie rozpoznawalność dzięki roli w Rodzinie Soprano [2000-2007]), mieszkający wraz z matką robotnik. Pewnego dnia, po powrocie z pracy do domu, odkrywa że jego ciężko chora rodzicielka zmarła. Donny, który w dzieciństwie był przez nią maltretowany psychicznie i fizycznie, postanawia zachować ciało rodzicielki, które uprzednio poddaje „oczyszczeniu” z pomocą ognia. To jednak nie wystarczy: wreszcie wyzwolony, mężczyzna zaczyna przemierzać ulice miasta w poszukiwaniu młodych, atrakcyjnych dziewcząt, które zwabia do swej posiadłości i pali żywcem za pomocą miotacza płomieni…

Ellison (w przyszłości wyreżyseruje jeszcze tylko jeden obraz, dramat muzyczny Joey [1985]) od tanich strachów woli powolnie generowane napięcie i pieczołowicie kreślony portret psychologiczny głównego bohatera. Nie idzie też w kierunku klasycznego slashera: body count jest tu niski, a większość scen przemocy rozgrywa się poza kadrem. Z jednym wyjątkiem: sceny, w której przebrany w kombinezon ochronny Donny polewa benzyną, a następnie podpala skutą łańcuchami, nagą ofiarę. W tej szokującej sekwencji twórca nie pozostawia wiele wyobraźni widza: kamera beznamiętnie rejestruje męki wijącej się w agonii kobiety, a wykorzystane efekty w dalszym ciągu robią spore wrażenie (choć w praktyce ich wykonanie było nader proste, podobne tricki z nanoszeniem elementów na obraz utrwalony na taśmie filmowej stosował już Georges Méliès). Po premierze nawet ci spośród krytyków, którzy chwalili debiutanta za sprawne poprowadzenie historii i unikanie efekciarskich chwytów, nie byli mu w stanie wybaczyć braku powściągliwości w kwestii brutalności tej konkretnej sekwencji. Na Wyspach film trafił do dystrybucji kinowej w wersji okrojonej o 3 minuty zawierające zapis bestialskiego mordu, jednak na rynek VHS „przeciekła” wersja nieocenzurowana, dzięki czemu Don’t Go in the House trafiło na radar tamtejszej cenzury. Wersja kinowa doczekała się wznowienia na rynku video już w 1987 roku, niepocięta była objęta zakazem rozpowszechniania jeszcze przez kolejne 14 lat.


Don’t Go in the Woods (1981, reż. James Bryan)

Zamieszkujący góry psychopata poluje na przypadkowych turystów… Nakręcony na przestrzeni 10 dni slasher, pełnymi garściami czerpiący z takich tytułów, jak Teksańska masakra piłą mechaniczną (1974), Wzgórza mają oczy (1977) czy Piątek trzynastego (1980). Niezwykle skąpa fabuła ma służyć jako tło dla kolejnych scen zabójstw dokonywanych przez leśnego dzikusa, który odzieniem i sposobem zachowania do złudzenia przypomina kanibali ze wspomnianego powyżej klasyka Wesa Cravena. Stojący za kamerą James Bryan nie przywiązuje zbytniej wagi do suspensu, nie potrafi również przekonująco zakamuflować braków budżetowych, przez co całość szybko zamienia się w festiwal chlustania sztuczną krwią na prawo i lewo. Liczne wpadki realizacyjne oraz amatorskie aktorstwo owocują zaś efektami nierzadko komicznymi.

Sam reżyser – znany w branży porno pod pseudonimem Morris Deal (nostalgiczne, cofające widza do lat 50. High School Fantasies [1974] oraz parodiujące popularne w latach 60. beach movies z Frankie Avalonem Beach Blanket Bango [1975]) – utrzymywał później, że jego pierwotnym założeniem było nakręcenie filmu, który traktowałby reguły gatunku z przymrużeniem oka. Stąd syntezatorowy soundtrack przeskakujący od minorowych tonów do dźwięków jakby żywcem wziętych z animacji prezentowanych pod auspicjami Merry Melodies czy pojawiający się kompletnie znikąd kaleka na wózku, którego jedynym przeznaczeniem jest… gwałtowna śmierć. Za mało tu jednak wyczucia, aby całość potraktować nie jako wygłup, a świadomy pastisz. Paradoksalnie, wskutek ograniczeń budżetowych, największą wartość produkcji stanowią malownicze plenery, pośród których rozgrywa się większość akcji (zdjęcia kręcone były przy naturalnym oświetleniu ze względu na brak odpowiedniego sprzętu).

Don’t Go in the Woods bezustannie balansuje więc między makabrą, a idiotycznymi rozwiązaniami fabularnymi. Sekwencje zabójstw są tu niejednokrotnie bardzo brutalne, wliczając w to m.in. odcinanie ręki czy zmiażdżenie czaszki wnykami. Ich wykonanie pozostawia jednak wiele do życzenia, co w połączeniu z lekką, pozbawioną cienia powagi tonacją całości sprawia, że elementy gore – choć stosunkowo liczne – nie robią wielkiego wrażenia. W momencie jednak gdy rzecz ukazała się na brytyjskim rynku na kasetach VHS, tamtejsi cenzorzy brali pod lupę każdy przejaw okrucieństwa zalegający na półkach wypożyczalni. Wątpliwa pod względem dydaktycznym zawartość dzieła Bryana była przyczyną wciągnięcia go na listę video nasties. Zakaz dystrybucji utrzymywał się przez ponad dwie dekady, aż w 2007 roku BBFC wydała decyzję o dopuszczeniu do rozpowszechniania. Tym razem hektolitry sztucznej krwi przelane w malowniczych Górach Skalistych nikogo już nie oburzały, toteż obraz dostał kategorię wiekową „od lat 15”.


Don’t Go Near the Park (1979, reż. Lawrence David Foldes)

Nakręcony za kwotę 110 tysięcy dolarów debiut reżyserski Lawrence’a D. Foldesa (w późniejszych latach zrobi kilka akcyjniaków dla Cannon Films i Vestron Pictures, w tym vigilante movie Young Warriors [1983] z Richardem Roundtree i thriller Nightforce [1987] z Lindą Blair). Zaledwie 19-letni na tamtym etapie Foldes miał już wprawdzie na koncie pracę na posadzie producenta przy grindhouse’owym hicie Malibu High (1979), jednak jego pojęcie o kręceniu filmów wciąż było znikome. Mimo tego udało mu się zebrać na planie garstkę aktorów dysponujących już pewnym doświadczeniem, w tym znaną z pracy w telewizji Barbarę Bain oraz weterana Aldo Raya. Zdjęcia powstały na przestrzeni kilku tygodni głównie na terenie Griffith Park w Los Angeles (z dodatkowymi scenami kręconymi na Paramount Ranch).

Opatrzony pierwotnie roboczym tytułem Sanctuary of Evil obraz opowiada historię brata i siostry, którzy w czasach prehistorycznych zostali objęci klątwą przez wiedźmę. Od tamtej pory, aby zachować młodość, muszą żywić się wnętrznościami młodych ludzi. Jedyna szansa na zdjęcie tego czaru ma nastąpić dopiero po 12 tysiącach lat. Aby tego dokonać, jedno z rodzeństwa musi dać narodziny dziecku, które następnie złoży w ofierze… Pomysł na scenariusz ponoć zainspirowany był serią niewyjaśnionych zaginięć dzieci w obrębie wspomnianego Griffith Park. Na bazie prawdziwych zdarzeń Foldes ukuł baśniową narrację, która ma prawo wprawić w osłupienie nawet najbardziej wyrozumiałych miłośników fantasy. Fabuła pełna jest bowiem dziur i niejasności, których nagromadzenie w miarę upływu czasu coraz bardziej utrudnia odbiór filmu i połapanie się w zawiłościach intrygi. Miejscami Foldes odlatuje wraz z ekipą w rejony wręcz surrealne, dzięki czemu seans Don’t Go Near the Park jest doznaniem tyleż unikatowym, co wprawiającym w stan silnego zdezorientowania.

Jak na amatorskie dzieło grupki zapaleńców, debiut Foldesa zyskał sobie niespodziewanie dużą popularność, za co odpowiedzialne były liczne elementy gore, ukazujące wybebeszanie ofiar. Pewne kontrowersje wzbudziły również domniemane wątki pedofilskie (choć jedyną sceną, która bezpośrednio może potwierdzać ów fakt, jest ta w której ośmioletni chłopiec łapie starszą koleżankę za pierś). W 1984 roku Don’t Go Near the Park trafiło na listę video nasties, co pomogło mu w uzyskaniu statusu pozycji kultowej, ale też przysporzyło złej sławy. Niewspółmiernej – warto zaznaczyć – do zawartości, która po latach jawi się jako zgoła niewinna i naiwna (wspomniane gore wykonane zostało chałupniczymi metodami i u większości współczesnych widzów wywoła zapewne ataki śmiechu). Mimo tego tytuł przeleżał na półkach 22 lata: w wersji nieocenzurowanej wypuszczony został na rynek brytyjski dopiero w 2006 roku.


Don’t Look in the Basement (1973, reż. S.F. Brownrigg)

Do położonego na odludziu szpitala psychiatrycznego przybywa nowa pielęgniarka, siostra Charlotte (Rosie Holotik). Młoda dziewczyna już na starcie dowiaduje się, że jej pracodawca doktor Stephens został niedawno zamordowany przez jednego z pacjentów. Nadzór nad placówką przejmuje oschła i restrykcyjna doktor Masters (Annabelle Weenick), która nieprzychylnie patrzy na nowicjuszkę. Wkrótce w zakładzie zaczyna dochodzić do kolejnych morderstw…

Niskobudżetowy horror S.F. Brownrigga (w jego portfolio znajdziemy również wspomniane powyżej Don’t Hang Up i hicksploitation Scum of the Earth [1974]), nakręcony za skromne 100 tysięcy dolarów na przestrzeni 12 dni. Niedostatki budżetowe widać gołym okiem („szpital”, w którym toczy się akcja to de facto piętrowy dom rodzinny zamieszkiwany przez zaledwie kilku pacjentów), ale rzecz nadrabia zaskakująco dobrym aktorstwem i paranoicznym klimatem. Mamy tu szereg ciekawych postaci, a relacje pomiędzy nimi są kluczowe dla rozwoju intrygi, dzięki czemu podczas seansu – pomimo dość leniwie płynącej akcji – nie wieje nudą. Cała historia napisana została pod dyktando jednego dużego zwrotu akcji w drugiej połowie: uważny widz dostrzeże znaki ostrzegawcze znacznie wcześniej, jednak bardziej łatwowiernych czeka spore zaskoczenie.

Pozycja oparta zatem głównie na nastroju i licznych dialogach. Większość krwawych atrakcji zachowana została na sam finał. To za jego sprawą obraz Brownrigga dostał się na listę video nasties, gdzie znalazł się w gronie znacznie bardziej znanych i nierzadko znacznie bardziej szokujących produkcji. Poszatkowana w montażu – celem ukrycia realizacyjnych niedociągnięć – scena masakry oburzyła brytyjskich cenzorów, po latach jednak nie robi większego wrażenia. Podobnego zdania byli zresztą decydenci z BBFC, którzy w 2005 roku nadali nieocenzurowanej wersji certyfikat „dozwolony od lat 15”.


The Driller Killer (1979, reż. Abel Ferrara)

Drugi film w dorobku Ferrary (jego debiut stanowiło porno 9 Lives of a Wet Pussy [1976], którego jednak nie podpisał własnym nazwiskiem) i zarazem jedna z najbardziej osławionych pozycji na liście video nasties. Paradoksalnie o umieszczeniu tytułu na niej zadecydowały nie tyle szokujące obrazy przemocy, co… okładka wydania VHS, która wywołała oburzenie opinii publicznej. W 1982 roku dystrybutor Vipco wykupił całostronicową reklamę filmu w kilku czasopismach branżowych. Widniał na niej kadr przedstawiający wykrzywioną w bólu twarz brodatego mężczyzny, w którego czaszce tkwi wiertło wiertarki. Kontrowersyjna reklama spotkała się z szerokim odzewem, ale rezultat kampanii niekoniecznie okazał się być zgodny z pierwotnymi założeniami. Posypały się skargi od czytelników, po czym do akcji wkroczyła cenzura, zakazując rozpowszechniania The Driller Killer na długie lata.

Szum wokół dokonania Ferrary był tak duży, że w świadomości społecznej hasło The Driller Killer i pojęcie „video nasty” stały się wręcz nierozłączne, choć de facto niewielu spośród krytykujących widziało sam film. Tymczasem, wbrew chwytliwemu tytułowi, obraz niewiele ma wspólnego z ociekającym bezsensowną przemocą slasherem, za jaki pochopnie można by go uznać. Dzieło Nowojorczyka to krwawa czarna komedia, w której przewijają się motywy religijne (znak rozpoznawczy reżysera), undergroundowy brud i wielkomiejski obłęd. Kamera towarzyszy w życiu codziennym biedującemu malarzowi Reno Millerowi (sam Ferrara, ukrywający się pod pseudonimem Jimmy Laine), który powoli popada w szaleństwo. Aby odreagować rosnącą frustrację, zaczyna mordować bezdomnych za pomocą wiertarki. Sceny zabójstw, choć krwawe i nierzadko bardzo dosłowne (patrz: wspomniany mord z wwiercaniem się w czoło brodacza), stanowią raczej dodatek do historii, a nie wartość nadrzędną. Większość metrażu zajmuje portret artystycznej bohemy nowojorskiej u schyłku lat 70., ze znajomymi samego reżysera grającymi w gruncie rzeczy siebie samych (choćby D.A. Metrov jako wokalista punk rockowej kapeli The Roosters).

Entuzjaści ekstremalnego gore i tanich horrorów klasy B odbijają się więc od Driller Killera już dobre cztery dekady, zachęceni jego złą reputacją, która ma niewiele wspólnego z prawdą. Jest to bowiem w pierwszej kolejności art-house’owa przymiarka, który ze spokojnym sumieniem można postawić w jednym rzędzie z takimi ekscentrycznymi debiutami, jak Samochody, które zjadły Paryż (1974), Głowa do wycierania (1977) czy Liquid Sky (1982). W taki też sposób odczytany został w rodzimych Stanach, gdzie premierze nie towarzyszyły jakiekolwiek kontrowersje. Na Wyspach czekało go jednak wieloletnie wyklęcie. Pierwsze wydanie od czasów medialnej burzy, z 1999 roku, omijało 54 sekundy najbardziej drastycznych momentów. Kolejne, 3 lata później, zawierało – zaaprobowaną wreszcie przez BBFC – wersję bez cięć.

cdn…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *