Wzgórza mają oczy (1977)
Kiedy w 1972 roku młody debiutant Wes Craven kręcił ponury dreszczowiec Ostatni dom po lewej, z pewnością nie do końca był świadom, jak wielkie kontrowersje wywoła. Odsądzany od czci i wiary obraz podpadł w szczególności brytyjskim cenzorom (wersja uncut została dopuszczona do dystrybucji na Wyspach dopiero w 2008 roku), a sam twórca bynajmniej na tej „popularności” nie skorzystał. Na przestrzeni kolejnych pięciu lat popełnił zaledwie jeden film i było to… artystyczne porno (The Fireworks Woman, 1975 – pod pseudonimem Abe Snake). Kłopoty finansowe zaprowadziły go w końcu w objęcia producenta Petera Locke, który zaoferował bezrobotnemu twórcy realizację horroru na dowolny temat. Byle tanio i z odpowiednim efektem szoku. Craven – choć na tym etapie pragnął trzymać się od kina grozy z daleka – propozycję przyjął i rozpoczął poszukiwania odpowiedniego tematu.
Podczas researchu w bibliotece, reżyser natrafił na legendę o Sawneyu Beanie, głowie klanu szkockich kanibali, rzekomo odpowiedzialnych za śmierć około tysiąca osób. Cravena w szczególności zainteresował okrutny koniec, jaki spotkał familię ze strony praworządnych obywateli, którzy zgotowali niedawnym oprawcom śmierć w mękach. Tak zaczęła kiełkować idea współcześnie osadzonej opowieści o zetknięciu cywilizacji ze zdziczałą formą komórki społecznej. Zgodnie z pierwotnymi założeniami rzecz miała się rozgrywać w okolicach New Jersey, jednak ostatecznie wybór padł na położoną w Kalifornii pustynię Mojave, gdzie skromny budżet nie stanowił aż tak wielkiego ograniczenia. Obraz zatytułowany początkowo Blood Relations powstał na przestrzeni kilkunastu tygodni, w upale sięgającym 50°C, co było możliwe chyba jedynie dzięki temu, iż nikt z ekipy nie należał do żadnego związku zawodowego. Po teście przeprowadzonym pośród widowni, tytuł zmieniono ostatecznie na bardziej „chwytliwe” Wzgórza mają oczy.
Przez wielu traktowany jako odpowiedź na Teksańską masakrę piłą mechaniczną (1974) Tobe Hoopera (do inspiracji przyznawał się zresztą sam Craven, który był fanem filmu, a na planie wykorzystano część dekoracji z tamtego tytułu), obraz wykorzystuje identyczny schemat narracyjny, zgodnie z którym grupa mieszczuchów wpada w tarapaty na odludziu i zmuszona jest zmierzyć się z trudnym do pojęcia okrucieństwem. Rodzina Carterów przedstawiona jest więc jako typowi syci burżuje, którzy trafiają do „kiepskiej dzielnicy”, gdzie nie mogą liczyć na niczyją pomoc. Przyszły twórca Koszmaru z ulicy Wiązów (1984) zderza ze sobą różne światy, mnoży akty sadyzmu, ukazuje gwałt psychiczny i dosłowny, po to by z czasem zaprezentować moralnie wątpliwe zwycięstwo przedstawicieli cywilizacji. Przemoc staje się odpowiedzią na przemoc.
Wzgórza to bez dwóch zdań klasyk, choć w porównaniu do wspomnianej Teksańskiej masakry, film zestarzał się nieco mniej efektownie. Sam przyznam, że mój pierwszy raz z pustynnymi kanibalami nie był zbyt fortunny – przeżyłem zawód, który osłodził dopiero „podtunningowany” remake Alexandre Ajy (2006). Oryginał zacząłem doceniać dopiero po latach, przymykając oczy na niedostatki realizacyjne i zwietrzały powab „kina szoku”. Craven konsekwentnie prowadzi bowiem opowieść tyle przerażającą, co frapującą – zręcznie kreowana atmosfera osaczenia sprawia, że z czasem widz odnajduje się w położeniu bohaterów i zaczyna im kibicować. I choć to zdeformowani tubylcy uosabiają tutaj nierówności społeczne, rasizm i wszystko, co wstrętny kapitalizm zgotował co poniektórym warstwom, to nijak nie możemy się z nimi identyfikować. To budzące wstręt kreatury, pozbawione hamulców, nieobeznane z normami społecznymi, podobne prędzej dzikim drapieżnikom, niż ludziom. Ciekawostkę stanowi fakt, że na pewnym etapie reżyser zakładał, że rodzinka kanibali pożre małego berbecia Carterów – pomysł ten na tyle oburzył członków ekipy, że zagrozili dezercją z planu, w związku z czym Craven z tego zrezygnował. Jakby jednak nie patrzeć, początkujący wówczas twórca umiejętnie wygrywa lęki przeciętnego kinowego widza – scena ataku na przyczepę kampingową do dziś robi wrażenie zawartym w niej poziomem zdeprawowania i skumulowanym napięciem. W tle zaś mamy znajomą narrację o irracjonalnym źle, które tkwi nie tylko w niezrozumiałych, fantastycznych kreaturach, ale również w nas samych. Zło w tym przypadku nie pochodzi z kosmosu, ani odmętów oceanu, ma ludzką – choć budzącą obrzydzenie – postać.
Niewątpliwym strzałem w dziesiątkę było obsadzenie w kluczowej roli Pluto (członkowie familii kanibali swe imiona wzięli od nazw planet układu słonecznego) Michaela Berrymana. Cierpiący na rzadkie schorzenie określane jako hipohydrotyczna dysplazja ektodermalna (które przejawia się m.in. brakiem włosów i paznokci, a także gruczołów potowych) aktor dwa lata wcześniej wystąpił w epizodycznej roli w Locie nad kukułczym gniazdem, jednak to Wzgórza były jego właściwym ekranowym debiutem – Craven wykorzystał jego naturalne warunki, tworząc jeszcze jedną wersję archetypicznego boogeymana. Podczas, gdy u pozostałych odtwórców niezbędna była charakteryzacja (dzisiaj już niespecjalnie przekonująca), Berryman budzi grozę za sprawą swej naturalnej fizjonomii, co pozwoliło mu w dalszych latach wystąpić w szeregu produkcji, z których znaczącą większość stanowiły horrory. Z innych wartych odnotowania „debiutów” mamy tutaj również jedną z pierwszych ról Dee Wallace, którą fani horroru w przyszłości zapamiętają głównie za sprawą jej udziału w takich tytułach, jak Skowyt (1981), Cujo (1983) czy Critters (1986).
Film odniósł całkiem spory sukces w box-office (zważywszy na groszowy budżet) i z czasem stał się tytułem kultowym. Jego twórcy nie przyniósł jednak ów fakt spodziewanej rozpoznawalności – to wciąż była grindhouse’owa nisza, z której Cravenowi udało się wyrwać dopiero wraz z Koszmarem. Jest tu jednak pewien chropawy urok, którego w późniejszej filmografii „mistrza horroru” już brakuje: może to kwestia użycia taśmy 16mm, może spartańskie warunki, jakie panowały na planie, może naturalna „charyzma” Michaela Berrymana, a może wisielczy, nihilistyczny koncept, który legł u podstawy. Może zaś wszystko razem. Pewnym jest natomiast, że to jedna z największych ikon grozy całej dekady, a zarazem obraz, którego wpływ na dzisiejszy horror jest trudny do przecenienia.
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.