Blue Monday: Diabeł w pannie Jones (1973)

Opowieść o zaświatach. O jałowym życiu i bezsensownej, przedwczesnej śmierci. O tęsknocie, żalu i pustce. O pożądaniu. I o rozpuście. Kolejny po Głębokim gardle (1972) wielki pornograficzny hit w reżyserii Gerarda Damiano. Diabeł w pannie Jones de facto pobił w box office słynny obraz o łechtaczce tkwiącej w gardle Lindy Lovelace i przy okazji zdeklasował inny ogromny przebój okresu „porn chic”, Behind the Green Door (1972), dzieło przedsiębiorczych braci z San Francisco, Artie’go i Jima Mitchelli. Ba! Diabeł… był 10. najlepiej zarabiającym filmem roku 1973, wyprzedzając pod względem przychodów m.in. Papierowy księżyc z Oscarową rolą Tatum O’Neal i pierwszego Bonda z udziałem Rogera Moore’a Żyj i pozwól umrzeć. Całkiem nieźle jak na pornosa, który kosztował kilkanaście tysięcy dolarów, kręcony był w opuszczonej pakowalni jabłek i którego główne źródło inspiracji stanowiła sztuka sceniczna francuskiego egzystencjalisty.

Obraz rozpoczyna się od mocnego akcentu, który zarazem nadaje tonację całości: samobójstwa tytułowej panny Jones. Justine to pogrążona w rozpaczy młódka, która postanowiła odebrać sobie życie, podcinając żyły w wypełnionej gorącą wodą wannie. Dziewczyna trafia do czyśćca, gdzie anioł imieniem Abaca (John Clemens) informuje ją, że wprawdzie prowadziła życie cnotliwe, pod wieloma względami wręcz wzorcowe, jednak ze względu na popełnienie jednego z najcięższych grzechów, odrzucenie boskiego daru życia, skazała sama siebie na wieczność w piekle. Jones, która opuściła ziemski padół łez, nie zaznawszy rozkoszy cielesnej miłości, próbuje negocjować swój powrót, jednak wyrok jest ostateczny. Jedyne, na co biedaczka może liczyć, to krótkie odroczenie kary i szansa nauki sztuki miłości…

Damiano natchnienie znalazł w Przy drzwiach zamkniętych (1944) Jeana-Paula Sartre’a, historii trójki nieboszczyków, którzy po śmierci zamknięci zostają na wieczność w hotelowym pokoju, skazani na swe towarzystwo. W filmie Nowojorczyka Justine poznajemy jako wypaloną nimfomankę, która nie jest w stanie zaznać seksualnego spełnienia, a jej jedynym towarzyszem w położonym gdzieś w czeluściach piekła pomieszczeniu jest obłąkany impotent (w tej małej roli wystąpił sam Damiano, ukrywając się pod pseudonimem Albert Gork). Współczesnego widza, przywykłego do „tradycyjnie” rozumianej roli filmów porno, z pewnością zbije z tropu ponury nastrój historii, która w większym stopniu skupia się na pułapkach rozwiązłości i hedonistycznego stylu życia, niż na ich celebracji. Podobnie zaskakujący może być choćby fakt, iż na pierwszą scenę seksu musimy czekać długie szesnaście minut, w trakcie których wprowadzeni zostajemy „po Bożemu” w fabułę.

Na tym zaskoczeń nie koniec, bowiem Damiano, z pochodzenia Włoch, wychowany w katolickiej rodzinie, wprost odwołuje się tu do motywów grzechu, winy, odkupienia czy takich dogmatów, jak choćby istnienie czyśćca, a więc elementów na ogół nieobecnych w klasycznie cielesnej filmowej pornografii. Na pierwszy rzut oka dziwić może także główna decyzja castingowa: wcielającej się w Justine Jones Georginie Spelvin daleko do szeroko rozpowszechnionych w masowej świadomości kanonów piękna. Spelvin, w momencie kręcenia 36-letnia, ma urodę co najwyżej przeciętną, a kształty zgoła mało wybujałe. Nadrabia jednak brakiem pruderii, a przede wszystkim aktorskim talentem, bo równie przekonująca jest w początkowych scenach jako niewinna dziewica, która w akcie desperacji decyduje się poznać sekrety alkowy, jako pojętna uczennica, jak i wreszcie jako nienasycony wamp, pobladłe widmo z rozmazanym makijażem, które opętańczo masuje nabrzmiałe wargi sromowe. Spelvin, podobnie jak choćby wspomniana Lovelace, zyskała dzięki wejściu do branży porno swe piętnaście minut sławy i w późniejszych latach często obsadzana była w rolach niedoświadczonych dzierlatek odkrywających magiczny świat seksu.

Wspomniałem, że na pierwsze spółkowanie trzeba tu czekać dobry kwadrans. Nieortodoksyjne podejście, ale też warto z marszu zaznaczyć, że naprawdę jest na co oczekiwać, bo Damiano zwłokę wynagradza widzom z nawiązką za sprawą jednej z najbardziej namiętnych scen robienia loda w historii pornobiznesu: rozgrzana do czerwoności, szepcąca w podnieceniu miłosne zaklęcia Spelvin z prawdziwą pasją zaspokaja oralnie Harry’ego Reemsa. Następujące potem sceny igraszek nie są już może tak gorące i z perspektywy czasu mogą się czasem wydawać zwyczajnie sztampowe (patrz choćby: obowiązkowa scena lesbijska), ale twórcom udało się poskładać z nich mozaikę tyleż napompowaną pożądaniem, co rosnącą rezygnacją i smutkiem.

Niezależnie bowiem od prezentowanych po sobie obrazów łóżkowych wygibasów w różnych konfiguracjach, wciąż mamy tu do czynienia przede wszystkim z przypowieścią o utracie niewinności i bezsensie ludzkiej egzystencji, która trwa jakże krótko i jedyne co ma do zaoferowania są chwile przyjemności, ulotne i tak naprawdę niedostarczające satysfakcji. Jeden z największych sukcesów branży porno jest więc poniekąd medytacją nad bezcelowością życia opartego na hedonizmie. Jest to zarazem nad wyraz seksowna, przewrotna celuloidowa bestia, która w momencie premiery przełamywała wiele publicznych tabu (stosunki homoseksualne, kobieca masturbacja, podwójna penetracja kobiety), przecierała szlaki i stanowiła źródło inspiracji dla wielu późniejszych skin-flicków, wliczając w to szereg bezpośrednich kontynuacji, spin-offy czy oficjalny remake. Diabeł… zresztą już w momencie premiery spotkał się z nie lada zainteresowaniem ze strony krytyki, która dostrzegła jego artystyczny potencjał. Fanem filmu był także William Friedkin, co samo w sobie powinno wystarczyć za stosowną rekomendację. I za kuksaniec wymierzony wszystkim tym, którzy do filmowej pornografii podchodzą z pogardą i obrzydzeniem. To nie środki wyrazu mają bowiem znaczenie, lecz to kto i jak z nich korzysta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *