Jego dziedziną jest terror – wywiad z Adamem Deką (Xeromorph)

Adam Deka – polski pisarz tworzący w podziemnym obiegu, autor powieści i zbiorów opowiadań o tematyce gore, animal attack, science fiction, fantasy, martial arts. Miłośnik i kolekcjoner filmów wydanych na VHS, członek filmowego kolektywu LoboTomia Video, autor znany z tworzenia w klasyczny sposób DIY: pod szyldem Xeromorph sam składa swoje książki, obecne na rynku w niewielkich, limitowanych ilościach. W swoich powieściach i opowiadaniach kreuje światy momentami wręcz surrealistyczne, ociekające krwią, śluzem i ropą. Pisane potoczystym językiem, zupełnie niepoprawne politycznie, jego książki są całkowitym ewenementem na polskim rynku wydawniczym. Poniższy wywiad jest zaproszeniem do świata Adama, do którego wchodzicie na własną odpowiedzialność.

Zacznijmy standardowo od przedstawienia się – skąd pochodzisz, kim jesteś, dokąd zmierzasz?

Rezyduję blisko stolicy Dolnego Śląska. Jestem miłośnikiem eksploatacji, co przejawia się kolekcjonowaniem kina gatunkowego na różnych nośnikach, a także szeroko pojętej literatury fantastyki. Poprzez swoją działalność staram się kultywować pewne wygasłe obecnie tradycje związane z niezależną publicystyką na zasadzie „od fana dla fanów”. Rozumiem przez to połączenie formuły zina oraz PRL-owskich książkowych „klubówek” własnoręcznie przeze mnie klejonych i preparowanych. Treści przedstawione w woluminach formatem nawiązującym do wydawców-potentatów rynkowych lat 90. tj. Phantom Press i Amberu – są równie niezależne, co idzie w parze ze wspomnianymi eksploatacyjnymi treściami.

Twoją wyobraźnię zasiedlają postaci znane miłośnikom kina eksploatacji; w powieściach i opowiadaniach spotkać możemy wspomnienia o Rosalbie Neri, Mariangeli Giordano, Johnie Steinerze, Wyspie Ludzi Ryb. Wyłapywanie tych skojarzeń jest świetną rozrywką, włoskie kino gatunkowe jest dla Ciebie źródłem nieustających inspiracji?

Dokładnie tak. Włoskie kino gatunkowe ukształtowało moją wyobraźnię na wczesnym etapie fascynacji kinem jako takim. Okazało się też, że moi ulubieni twórcy, których filmy oglądałem jeszcze jako nastolatek z wypiekami na twarzy są niebywale wszechstronni. Ci sami ludzie potrafili kręcić horrory, westerny, S-F, postapo, nazisploity, bikesploity, polizio, macaroni combat, etc. i nie zawodzili. Czuć było wspólnego ducha, fabuły były na patencie, FX urywało głowę, wymieniano się świetnymi aktorami, wybitnymi kompozytorami, ekipami. Włosi byli jak jedna wielka rodzina, a z ekranu wyzierała wspólna egzotyka (nawet jeżeli nie kręcono w Europie), bo i plany filmowe nieraz się powtarzały. Oglądając filmy Fulciego czy D’Amato czułem się jak na wakacjach. I pal sześć, że ludzi zjadano na tych wakacjach żywcem. Zjadano ich z klasą! W Stanach nie znano takiego podejścia do kręcenia, gdzie z żywych trupów skóra odpadała całymi płatami; gdzie westernowe zadupia tonęły w błocie i syfie, a aktorzy nie wyglądali, jak aktorzy, tylko prawdziwa dzika banda przepitych, spoconych, spalonych słońcem oprychów. Mniej studia i budżetu, a więcej żywiołu, polotu, serca. Nawet robiąc rip-off amerykańskiego blockbustera Włosi robili z niego swoją własną, LEPSZĄ wersję. Przecież to, co Mattei odwalił na Filipinach na planie chociażby Robowar z Rebem ‘fuckin’ Brownem deklasuje wszystko! Już abstrahując nawet od tego, iż kręcenie na Filipinach to był totalny gnój – gangsterzy kontrolowali rynek filmowy, bo z tego była kasa, trzeba było coś wysadzić, to wysadzali, jak spalić to szło z dymem w pizdu, aktorzy dostawali naprawdę po ryju, jak w Hong Kongu. Ale to tylko dygresja! W każdym razie obcując z włoszczyzną doszedłem do wniosku, że skoro ci najlepsi potrafili żonglować konwencjami tylu gatunków, chciałbym czegoś podobnego zaznać w literaturze.

Podobnie jest z muzyką metalową: w Animal Holocaust pojawiają się odniesienia do Alastora czy black metalowego Xarzebaala. To Twój ulubiony gatunek muzyczny?

Jeszcze zanim poszedłem do szkoły średniej zacząłem interesować się muzyką ekstremalną i tak mi już zostało, z biegiem czasu przesiąkałem nią coraz bardziej. Od lat wspieram podziemną scenę, kupuję muzę na wszystkich nośnikach i chodzę na koncerty, w latach 2010-2013 udzielałem się też za mikrofonem w projektach Death i Black Metalowych. Ewentualnie lubię jeszcze cięższego, agresywnego rocka, ale są też wyjątki… Wspomnianych odniesień jest znacznie więcej, chyba w każdej z książek pobrzmiewa taki akcent. Akurat Xarzebaal, którego zjawiskowość przekłada się raczej na zapis opętania niż muzyki, zaintrygował mnie również w sferze artystycznej. Jeden z współtwórców i zarazem autor okładek okazał się być artystą malarzem i na zamówienie popełnił dla mnie 3 obrazy: do Animal Holocaust, Ludzi Krokodyli, a także Jego Dziedziną Był Terror. Ten kierunek prezentacji wpisał się już na stałe w estetykę książek XM, okładki w większości są tworzone przez osoby związane ze środowiskiem hałasu. Jako ciekawostkę mogę wspomnieć, że od zawsze cholernie chciałem na cover pracę Simona Bisleya, ale okazało się to przy podjęciu próby raczej nieosiągalne.

W Animal Holocaust romansujesz z Lovecraftem, wspomnianym już nurtem animal attack, klasycznym gore, klimatami rodem z nazisploitów, a nawet sf. Skąd bierze się owa różnorodność?

Animal Holocaust miał mieć w zamierzeniu konstrukcję, którą zaczerpnąłem z filmu animowanego Heavy Metal, będącego hołdem dla magazynu komiksowego o tej samej nazwie i jednocześnie klasyka wypożyczalni video. Punktem spajającym całość antologii jest satanistyczna klątwa rzucona w prologu, która przenika przez kolejne historie osadzone w różnych konwencjach fantastyki. Zło jest zatem obecne we wszystkich erach, w przeróżnych czasach, miejscach, alternatywnych rzeczywistościach, albowiem Zło jest totalne. Przy okazji znowu odzywa się wspomniany duch słonecznej Italii i różnorodność eksploatacyjna. Podobny zamysł przyświecał również tworzeniu późniejszej antologii pt. Samhain Agenda, z tymże ta ostatnia książka osadzona jest jeszcze bardziej w klimacie satanistycznym. W prologu do obu tytułów pojawia się ta sama postać Przybysza.

Wrocław Cały We Krwi to szalony miszmasz poetyki rodem z gore z motywami z azjatyckich filmów karate / ninja, gdzie akcja nie zatrzymuje się ani na chwilę. Skąd wziął się pomysł na zalanie Wrocławia rojem wściekłych kotów sterowanych przez azjatyckich morderców, którzy walczą ze „słowiańskim KuKluxKlanem”?

W ogóle cały koncept na stworzenie papierowego Martial Arts wynikł w znacznej mierze z mojego ówczesnego regularnego chodzenia na kickboxing. Tzn. najpierw oczywiście były filmy, potem pod ich wpływem zaczęły się treningi, następnie było jeszcze więcej filmów i gdzieś na etapie przerobienia całego regału VHS-ów miałem już dostatecznie sporo materiału poglądowego na własną historię. Książka powstawała dość długo, razem z kilkoma innymi tytułami (w zależności od weny) i chyba pierwsze akapity zrodziły się bezpośrednio po Wijach – będących debiutem w 2018 roku. Sam tytuł korzeniem sięga Giallo a Venezia. Uznałem, że jeśli Wenecja mogła spłynąć żółcią, to Wrocław krwią. A odnośnie drugiej części pytania, cały mój entuzjazm na tworzenie książek wziął się bezpośrednio z lektur Guya N. Smitha – sztandarowego pisarza m.in. animal attack. Stąd tematyka Wijów i antologia Animal Holocaust. Więc, żeby postawić kropkę nad i, pchnąłem konwencję „kopaną” odrobinę w horror, wzbogacając WCWK najpierw porcją animal attack (uwielbiam koty, mam dwa), a następnie gore’ową eksploatacją w finale. Dodatkowo w lekturze wybuchają grube zamieszki na tle rasowym, także doszedłem do przekonania, że najradykalniej i w duchu ekstremy byłoby, jakby na miejsce wpadł KKK i wszystko zrównał z ziemią, że tego nikt się nie spodziewa. Stworzyłem więc jego lokalną odmianę zrekrutowaną ze skinów i od razu dałem im koktajle Mołotowa. Na tyle dobrze się to pisało, że doszło do kontynuacji, pt. Wrocław Uzbrojony Po Zęby, aczkolwiek zmianie uległa konwencja i całość kręci się tym razem wokół gangsterki i pirackiego rynku kaset video.

Fabuła Ludzi – krokodyli przypomina historie znane z włoskiego kina kanibalistycznego, z takim jedynie zastrzeżeniem, że twoja bohaterka wyruszająca do dżungli jest postacią o dużo większej głębi niż kobiece wydmuszki z włoskich dżunglaków. Finał to już międzywymiarowa projekcja, wizja dosyć oszałamiająca.

Ludzie Krokodyle w zamierzeniu mieli iść właśnie w nurt czysto kanibalistyczny, ale że uwielbiam S-F, którego potencjał potrafi wywrócić każdą konwencję do góry nogami w sposób unikalny, historia zaczęła się sama przeobrażać. I poszła m.in. trochę w kultowy, marvelowy Weapon X z właściwą dozą popieprzonej, Burroughsowej konspirologii. Bohaterka historii jest odjechana po Bisleyowsku, chciałem maksymalnie przypakowaną laskę, komiksowo przerysowaną, aby była jak jedna z inkarnacji Czarnianina w komiksie Lobo Powraca i żeby pojechała rozpieprzyć tą Predatorową dżunglę w drobny mak. W podobnym guście była kreowana wcześniejsza bohaterka z książki Splunę ci w pysk, wydanej kolejno po Wijach. Trenuję kulturystykę od 24 roku życia, ale już od dziecka preferowałem na szklanym ekranie bohaterów, z których kipiał testosteron. Akurat w literaturze nie są to takie częste zjawiska, więc warto było wprowadzić takie niekonwencjonalne postacie główne.

Nie ma co ukrywać, że tworzysz w niszy. Czy masz kontakt z innymi autorami ze swojego kręgu, przerzucacie się pomysłami, podkradacie sobie „po przyjacielsku” pomysły, czy tego typu kooperacja między autorska w ramach nurtu, gatunku to śpiewka przeszłości?

Zarówno forma, jak również treści prezentowane pod szyldem XeroMorph są cokolwiek niepopularne. Ale chyba taki już ich urok. Jeżeli chodzi o kręgi autorskie, praktycznie nie mam żadnego kontaktu z nikim. Jestem świadom, jak autorskie środowisko wygląda na co dzień, zupełnie inaczej niż w mediach społecznościowych, w których aktywność nawiasem mówiąc kompletnie mnie nie rajcuje – wolę ten czas przeznaczyć na budowę makiety pod reklamówkę XM. Oprócz tego funkcjonuję na marginesie głównego nurtu, działam hobbystycznie i niekomercyjnie (dokładam do tego, zamiast na tym zarabiać), nie jestem pisarzem sensu stricte, nie żyję z pisania. Moje książki nie są obecne na półkach księgarń internetowych, robię je na zamówienie głównie dla pasjonatów gatunku. Cały marketing, jaki kiedykolwiek zorganizowałem to kilkuminutowe spoty Lo-Fi Xeromorph Show ze wspomnianymi makietami, ręcznie malowanymi figurkami, postaciami w gumowych maskach, etc., żeby przy pewnym ograniczonym budżecie własnym przypomnieć sobie i innym czasy klasycznego podejścia do fantastyki na video. Nikt nie robi niczego podobnego, przynajmniej w Polsce.

Którą ze swoich powieści / zbiorów opowiadań uznajesz za najlepszą, najbardziej dopracowaną? Od czego powinien zacząć czytelnik?

Zwykle jest tak, że człowiek w procesie tworzenia uczy się na błędach, wypracowuje styl, udoskonala warsztat i szuka nowych rozwiązań. Wszystko to sprawia, że ostatnia z powieści Mondo Sepultura plasuje się na w miarę ukształtowanym piórze, a przynajmniej tak bym chciał ją widzieć. Jest to skondensowana porcja Bisleyowskiego S-F z napakowanymi cyborgami, Heavy Metalem, lovecraftowymi Mrocznymi Bogami, carmageddonowymi chopperami i gore. Niemniej liczę też na to, że rozstrzał tematyczny wszystkich pozycji wydanych pod szyldem XM daje pewne spektrum różnorodności i każdy po przejrzeniu moich ulotek znajdzie coś dla siebie. Osobiście w doborze jakiegokolwiek nieznanego tytułu, czy to pod seans, czy lekturę kieruję się zwykle opisem fabuły i jeżeli brzmi dobrze, to sprawdzam. Na pewno najcięższy jest pierwszy XM, tj. Meta Noir – książkę wystukałem w całości na maszynie do pisania, starym szkolnym Łuczniku. Wszystkie XM miały w pierwotnym zamierzeniu tak wyglądać, ale zbytnia czasochłonność przełożyła się na zarzucenie pomysłu. Meta Noir przygotowywałem w formie opowiadania do Animal Holocaust, jako tekst o cybernetycznej rybie, ale wszystko poszło w hard S-F z surrealistycznymi wstawkami inkorporowanymi z jakichś starych dysków twardych. Wyszło postapo o ludzkości żyjącej w bunkrach i hakerze terroryście, w mixie Johnny’ego Mnemonica, ganimedejskich teorii spiskowych Phillipa Dicka i z wpływami Nagiego Lunchu. Na pewno luźne w odbiorze są dwie, nazwijmy je, sensacje z „Wrocławiem” w tytule, aczkolwiek obie dostatecznie popaprane i niepoprawne politycznie, żeby stanęły w gardle ludziom na sztywno podchodzącym do lektury. Samhain Agenda jest ponoć mocno obrazoburcza, więc uważam ją za reprezentatywną. Jego dziedziną był terror to postapokalipsa, która miała iść w heroic fantasy ale całe zamierzone rycerstwo skończyło się nomadami-egzekutorami ludzkości, hard SF, napromieniowanymi motocyklistami, amazonkami i rozwałce zdegenerowanej do cna ludzkości, więc chyba eksploatacyjnie jest w miarę do rzeczy!

Jak ważny dla Ciebie i Twojej twórczości jest Edward Lee?

Jeżeli pierwszym krokiem dla świata maluczkich, człekokształtnych istot zafascynowanych fantastyką z dozą adrenaliny jest poznanie prozy H.P.Lovecrafta, to drugim będzie obcowanie z bezeceństwami Lee. Edward Lee to poszerzenie fundamentalnej grozy S-F (czyli tej właściwej, bo przed Lovecraftem tak naprawdę nic nie było) o totalną, obskurwiałą eksploatację. A tej śmiałości właśnie brakowało klasykom gatunku, to wszystko musiało dopiero nadejść wraz z kopnięciem w zad kodeksu Haysa. I tak po grindhouse’ach, będących łonem eksploatacji, po jatkach i gwałtach przeniesionych na rynek video, odkąd spopularyzowano kina domowe, po tej całej spuściźnie gatunkowej zjawił się na kartach ksiąg Lee ze swoim redneckim piórem, może pierzem, z Ludźmi z Bagien, z pojebanym Big Headem, z rżnięciem trupów prosto w mózg. Hell Yeah!

Jedna z Twoich powieści Spiję Twą Limfę i Wyprawię Srom jest luźno oparta na biografii nekrofila Edmunda Kolanowskiego, jednego z najbardziej znanych polskich seryjnych morderców – czy te postacie i ich czyny mają duży wpływ na Twoją twórczość?

Punktem wyjściowym do Spiję Twą Limfę i Wyprawię Srom były moje doświadczenia z branży pogrzebowej, bo lata temu pracowałem w zakładzie, co bardzo dobrze wspominam, gdyż chałupniczość pogrzebówki to zrywanie boków. Tak się o dziwo składało, że kolegom po fachu najbardziej odpowiadało w wolnym czasie odkurzanie karawanów, podczas gdy ja się najlepiej bawiłem dezynfekując kafle w kostnicy oraz ubierając zmarłych do pogrzebu. Żeby było jeszcze śmieszniej za rutynowe upodobania do zszywania ust, czy wycinania rozruszników sprzętem ogrodowym (innego nie było!) ochrzczono mnie w kręgu spienionego Piasta pieszczotliwie „zimnym chirurgiem”, tak się Kolanowski widocznie przedostał do popkultury. W każdym razie grabarze i domy pogrzebowe były dla mnie od dawna tematem, który tylko czekał na wzmożoną ekspansję. Do tego doszła w książce oczywiście fantastyka pseudonaukowa, oraz splin jesienny przelany na turpistyczną poezję powplataną w stronice tu i ówdzie. Wracając do sedna: Kolanowski to polski Ed Gein. Fenomen światowej kryminologii, swego czasu przerobiłem o nim tyle dostępnych materiałów ile się dało – a że jego plugawy duch przenika cmentarną grozę, został niejako patronem książki.

Jesteś  też częścią większego kolektywu – LoboTomia Video, który to od wielu lat propaguje w Polsce swoją wizję kina – tanią, prostą, pełną cynicznego humoru i chałupniczo wykonanych efektów gore. Co na chwilę obecną dzieje się w LoboTomii?

Właściwie od dawna nie dzieje się nic. Z sezonu na sezon odkładamy kręcenie nowego materiału, starzejemy się, kurwa, czy co? Prywatnie miałem sporo fatalnych perypetii na przestrzeni ostatnich dwóch lat spędzonych bez żadnego urlopu, więc brak czasu zrobił swoje; moje podwrocławskie lokum nieraz zdawało egzamin jako baza wypadowa, także muszę zacząć po prostu częściej tu bywać. Na początku tworzenia się XM, a po jednym z maratonów filmów Bretta Pipera we wspólnym gronie wzięło mnie na makiety, gumowe maski i chciałem to wszystko zobaczyć też w LoboTomii, więc zacząłem gromadzić baterię. Stanęło jednak na tym, że zanim machniemy coś w klimatach SF spróbuję to najpierw ukształtować, jako książkę, na podstawie której mógłby dopiero powstać scenariusz. Ta książka dopiero powstaje.

Czy planujecie kontynuację Marzanny, uważanej przez wielu za Waszą najlepszą produkcję?

Nigdy nie było takich planów z tego, co wiem. Odzew na LoboTomię zawsze docierał do mnie z pewnym ograniczeniem, bo nie uczestniczyłem we wszystkich pokazach, ani nie udzielam się w żadnych kręgach towarzyskich. Ponadto miejscówka w Urle jest już bodaj od lat niedostępna, a to nie jest jednak takie proste zakwaterować watahę filmowców-amatorów, którzy w przerwie między zdjęciami jadą z maratonami filmowymi przy dzikim zawodzeniu, które niesie się na kilka ulic. Kwatera w Urle była domkiem z działką na wsi, więc pełen komfort – podczas zdjęć do Operacji Srogi Gnój smażyliśmy jajecznicę nad grillem.

Należy pogratulować bezkompromisowości we Wściekliźnie, gdzie zagrałeś wściekłego kanibala i w co drugiej scenie wpierdalasz surową chabaninę, niczym w najlepszych włoskich produkcjach. Opowiesz coś więcej o tej roli?

Dzięki, bardzo mnie zaskoczyłeś pamięcią, bo to dość zamierzchła produkcja. O ile nic nie pomieszałem Piotr zakupił wówczas w 2017 r. sprzęt do kręcenia (wcześniej dysponowaliśmy kamerą Lobo i ewentualnie drugiego operatora), więc zapadła mniej więcej spontaniczna decyzja o przeprowadzeniu całości projektu na miejscu, u nas – praktycznie cały film jest dziełem Piotra. Dotychczas zdjęcia powstawały głównie w Poznaniu i okolicach (Koszmary Mutantoida, Pogrom Mutantoida, Kastrator, Wieśniacka Krew), a następnie pod Warszawą, w Urle (Operacja Srogi Gnój, Marzanna). Tylko Manewry Mutantoida, ostatni film z trylogii, oraz Zemsta Cyborga były kręcone u mnie (nie licząc krótkiego segmentu ze wspomnianej Marzanny, bo nie pojechałem wtedy do Urle z jakichś przyczyn urlopowych, to Urle przyjechało do mnie na dokrętki). Finalnie – już po Wściekliźnie – ostatni film studia powstał jeszcze u mnie, tj. Dewiacje Leśnej Bestii, które jako jedyne doczekały się oficjalnego wydania w XM, z bonusowym Mięsem Cyborga… Wracając do meritum, Wścieklizna to bardzo kameralna i stonowana realizacyjnie krótkometrażówka przy rozmachu, jaki znamionowały ostatnie wówczas filmy z Urle, do kręcenia których zaangażowanych było wiele osób. Sępa zarażającego tytułową chorobą zrobiono z jakiejś pianki montażowej, natknęliśmy się na niego podczas szabrów jednego z wrocławskich bazarów. Scenariusze Piotrek pisał taśmowo, więc do dzisiaj jest ich więcej jak filmów i tak przystąpiliśmy w rejonie Leśnicy do zdjęć – bodaj jechałem raz bocznicą wrocławską, gdzie natknąłem się na ten zajebisty pustostan, który wykorzystaliśmy w filmie. Zdjęcia były przeprowadzone szybko (jechałem 2, max 3 razy na plan) i równie bezkompromisowo, co jatka na ekranie: w tajnym laboratorium CIA oczywiście pękła flacha, więc nawet operator czuł w tym upale Rock’n’Rolla przy pokonywaniu dzikiej skarpy. Jak znam życie spieszyłem się po kręceniu na trening, więc zanim wszyscy poszli w tango z wódą, udało się zdyscyplinować ekipę i nie zaskoczył nas zmierzch. Nie było mnie na dokrętkach z ekranowymi żulami w parku, ale epizod z Lobo i amputowanymi dłońmi dokręciliśmy w jakiś weekend pod moim domem, co na bank puentowaliśmy wspólnym maratonem VHS. Generalnie poziom ekstremy jak na polowe przecież warunki wydaje mi się zadowalający na te blisko pół godzinki metrażu. Obyło się może bez rzygania żywymi karaluchami, co miało miejsce na planie Wieśniackiej Krwi, a także Marzanny; obyło się bez rozpierdalania chaty (w Mięsie Cyborga wykopałem sobie z glana szybę z drzwi w piwnicy), ale i tak bawiłem się przednio. O roli nie bardzo jest co opowiadać, prawie nie ma dialogów, wytyczną było improwizowane snucie po metach a’la Bill Hinzman. Całość wszak szła na zasadzie: „dawno nic nie kręciliśmy, jest lato, sprzęt. Zróbmy w jakiś weekend rajd po melinach i przypierdolmy gorem”. Przypierdoliliśmy.

Czy możesz opowiedzieć coś więcej o  reakcji szerszej publiczności na przeglądzie, gdzie pokazaliście Operację: Srogi Gnój i Wieśniacką Krew? Było to chyba już opisywane na łamach animalattack.pl, ale warto przypomnieć tą sytuację?

Tak, w 2015 r. będąc redaktorem i recenzentem na animalattack.pl sporządziłem relację z majówkowych, wrocławskich Dni Kina Amatorskiego – na marginesie mówiąc przez ten nieistniejący już niestety serwis poznałem się z całą LoboTomią. Powiedzmy sobie szczerze, takie akcje jak interakcja środowiska filmowców gore z ludźmi, którzy przychodzą na przegląd amatorskiego kina i szukają tam artystycznych, pseudointelektualnych podniet musi skończyć się jakimś ekscesem. W trakcie panelu dyskusyjnego drugiego dnia imprezy wynikła skandal-gównoburza wywołana przez stetryczałą panią filmowiec, Janinę Matejuk, która już od KRFu (wrocławski Klub Realizatorów Filmowych) musiała mieć do nas awersję – swego czasu wszystkie LoboTomie były wyświetlane na comiesięcznych spotkaniach KRF z inicjatywy uczęszczającego na ich pokazy Piotra. Matejuk też przynosiła swoje dzieła, więc w późniejszej spinie zaczęła przywoływać projekcje jakichś naszych filmów, których tytułów i tak nie znała, ale zapamiętała tylko, że były bulwersujące i niesmaczne. Najprawdopodobniej po zobaczeniu wywieszonej szmaty w Wieśniackiej Krwi z napisem „stara kurwa” z niewiadomych przyczyn potraktowała patent ad personam (!) i uznała za stosowne przerwać dyskusję z prowadzącym zabierając z widowni oburzony głos słowami: „Ja, emerytka polska”. Potem deklarowała, że opuści salę, ale oczywiście została. A żeby zachować odpowiedni splendor gorzkich żali nie szczędziła Operacji…, gdzie uznała na przykład, że to sto pomysłów w jednym filmie i z tego wynika, że widza się nie szanuje (!); dalej, że film powinien mieć dramaturgię (!), ale brak w nim scenariusza (!)… Pewnie już nigdy do niej nie dotrze, że Operacja… to przecież bezbudżetowa, amatorska akcyjka w hołdzie Deadly Prey, szlagiera wypożyczalni kaset, który wypadałoby może obejrzeć, żeby wiedzieć chociażby, iż u Davida A. Priora liczyła się wyłącznie rozwałka, co jest targetem samym w sobie. Jakieś tam poparcie nawet sobie wtedy Matejuk zorganizowała, bo kilku farmazonów przyklaskiwało tej histerii. Studio odpowiedziało więc zwięźle, prowadzący wyczuł, że atmosferę szlag trafia i zarządzono powrót do bloku filmowego. Wyłączając incydent mający miejsce po projekcji Operacji…, dnia poprzedniego w cyklu wspomnianego Przeglądu Klubu Realizatorów Filmowych leciała Wieśniacka Krew. Ludzie w większości skamienieli, zrobiła się nieswoja cisza i parę osób tak zmiękło, że zwolniły się jakieś pojedyncze krzesła. Ale byli też tacy, którym projekcja siadła pozytywnie. Organizator Kuba Gryzowski zrelacjonował nam później, że część publiki była zdegustowana, oburzona, zniesmaczona, itd. No i to rozumiem, dla takich ekscesów warto jechać z koksem, jak już się raz z kinem splatter zacznie!

Czy myślałeś kiedyś o ekranizacji swoich powieści w ramach LoboTomia Video?

Jestem w trakcie pisania tekstu w konwencji SF, który mógłby zostać przeniesiony na ekran, ale ten projekt niezwykle rozwlekł się w czasie, więc jednak to czas pokaże. Piotr uznał też niedawno, że Wrocław uzbrojony po zęby ma potencjał na zekranizowanie, okroiwszy może klika wątków powinna zostać z tego w miarę prosta dla warunków LoboTomii historia. Kwestią decydującą pozostałoby stworzenie scenariusza i nasze ostateczne zorganizowanie się do zdjęć. Ale jak wspominałem, Piotr ma tyle scenariuszy, że równie dobrze możemy nie wyrobić się do emerytury. W ramach ciekawostki nadmienię o sytuacji odwrotnej: chciałem kiedyś w ramach LoboTomii zrealizować horror o Kolanowskim i pogrzebówce (olśniło mnie chyba tak po Mosquito The Rapist aka Bloodlust i chciałem iść z tematem w dym jak Werner Pochath, albo Wayne Fabra, który w teledysku do Bloodfreak Necrophagii zwalił sobie konia na łeb rozpierdolonego trupa), ale pomimo napisania scenariusza nie ruszyliśmy ze zdjęciami. Bodaj z powodów budżetowych, chciałem m.in. z zakładu trumnę, której zaporowa cena ostudziła nieco mój zapał, więc od tego zaczęło się sypać. Ostatecznie po paru latach wynikła z tematu książka Spiję twą limfę i wyprawię srom, więc może i lepiej się stało.

Na koniec pytanie od fanki – czy przeprowadzacie lobotomię?

Od założenia studia minęło blisko 15 lat, więc jakżeby inaczej? Nie wiem jednak, czy nietaktowne szczegóły nadają się do publicznej debaty, jeżeli fanka jest pełnoletnia weź numer telefonu. A jak jeszcze niepełnoletnia… Niech mnie szlag, też weź numer. Nawet byłej żonie proponowałem kiedyś, że jakby się rozebrała do filmu zrobię z niej drugą Linę Romay, że jak wcieli się w Rollinowego wampa, to dostanie koronek, jak z garderoby Laury Gemser, i że sam Tinto Brass będzie o nią wypytywał na deptakach Barcelony, ale chyba nie wiedziała, o czym ja w ogóle do niej pierdolę, także jej szansa już przepadła.


Jeśli zainteresowała Cię twórczość Adama, podajemy jeszcze garść przydatnych linków:

fanpage XeroMorph na FB, gdzie możecie napisać do autora i zamówić jego książkihttps://www.facebook.com/profile.php?id=100045701753798

kanał LoboTomia na YThttps://www.youtube.com/@LoboTomiaVideo

W najbliższych dniach na stronie pojawi się konkurs, w którym do wygrania będą specjalnie na tę okazję przygotowane książki przez Adama. Wypatrujcie wieści o świcie i zmierzchu!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *