Gdzie diabeł mówi: „Hasta la vista, bejbe!”, czyli obskurne miejscówki na wakacyjne wypady

Znudzeni zorganizowanymi wycieczkami z all inclusive, klepiącymi formułki przewodnikami i zatłoczonymi atrakcjami turystycznymi? Biuro podróży Savage Sinema ma na to radę! W naszej ofercie znajdziecie ciekawe kierunki, świetną zabawę i doborowe towarzystwo! Francja, Irlandia, Serbia, Australia, Finlandia, Meksyk? Wśród atrakcji znajdziecie brawurową ucieczkę przed bandą kanibali, kręcenie domowych snuff movies, strzelanki na meksykańskim Dzikim Zachodzie, nocny survival na cmentarzu czy spacer z giwerą po pełnym gangów Harlemie! Wielbiciele true crime będą mogli rozwiązać zagadkę morderstwa na własną rękę, a miłośnicy natury rozbić biwak na australijskiej plaży pełnej przyjaznej fauny i flory. Waszymi przewodnikami będzie czwórka licencjonowanych podróżników z Savage Sinema oraz Sylwester Sadowski (Z Filmem Przez Czas). Plany wycieczek poniżej. Zapraszamy, oferta limitowana!
Justine de Sade
1964 – Czerwona pustynia (reż. Michelangelo Antonioni) – Caligula

Rawenna, miasto rafinerii, w pobliżu na szeroką skalę wydobywa się gaz ziemny. Przemysłowa metropolia pełna fabryk i szarych, pachnących chemią oraz zgnilizną ulic. To tu wraz z mężem oraz synem mieszka Giuliana (Monica Vitti). Kobieta niedawno brała udział w wypadku samochodowym. Nic poważnego się nie wydarzyło, ale Giuliana tak mocno przeżyła związany z tym stres, że wylądowała w szpitalu. Po wypisaniu dalej jest nieswoja, znerwicowana, zagubiona. Zapracowany małżonek rozkłada bezradnie ręce i mówi, że w końcu dojdzie do siebie. Giuliana jednak z dnia na dzień czuje się coraz gorzej, niknie w oczach i w odmętach wyimaginowanych przez siebie samą chorób. Ostatnią deskę ratunku stanowi niespodziewana znajomość z czułym i pełnym zrozumienia Corrado (Richard Harris).
Michelangelo Antonioni i jego industrialny Wstręt (majstersztyk Romana Polańskiego wprawdzie miał premierę dopiero rok później, ale oba filmy dobrze prezentowałyby się obok siebie w ramach podwójnego seansu). Nieśpieszny jak to filmy mistrza, pogrążony w pozornie nieznaczących scenach dialogowych. Ponury przy tym bezdennie, pełen majestatycznej brzydoty fabrycznej dzielnicy, celebrowanej w upiornie kolorowych kadrach. „Trylogia alienacji”, na którą składały się Przygoda (1960), Noc (1961) oraz Zaćmienie (1962), to przy Czerwonej pustyni filmy lekkie i pogodne. Vitti jest wyborna jako udręczona matka i potencjalna kochanka, aktorskimi środkami niejako „przykrywa” swoją urodę, tak że skłonni jesteśmy uwierzyć, że jest neurotyczną, zaniedbaną kurą domową. W tle zaś rozbrzmiewa industrialna symfonia miasta ziemistych twarzy i utraconych nadziei.
1969 – Szalony doktor z wyspy Blood (reż. Eddie Romero, Gerardo de Leon) – Sylwester Sadowski

Niewielka tropikalna wyspa na Pacyfiku, wydaje się idealnym miejscem na spędzenie wakacji. Czysta, źródlana woda, dzika przyroda i roztańczeni tubylcy pozwolą na wyrwanie się z rutyny dnia codziennego. Tylko, czy oby na pewno jest to, aż tak bezpieczne miejsce na wypoczynek. W końcu dzika przyroda może być nieprzewidywalna…
Pierwsze ujęcia Szalonego doktora z wyspy Blood nie zwiastują zagrożenia. Przez dżunglę biegnie naga kobieta, którą ktoś ściga. Chwilę później poznajemy jej prześladowcę – coś na kształt zielonego zombie. Kobieta nie ma szans, bestia jest szybsza i brutalnie dokonuje morderstwa. W tym samym czasie nie wyspę przybywają trzy osoby: Dr Bill Foster (John Ashley), patolog chcący zbadać przyczyny tajemniczych zgonów, Sheila Willard (Angelique Pettyjohn), która jedzie do dawno niewidzianego ojca oraz Carlos Lopez (Ronaldo Valdez), powracający na wyspę po wielu latach, aby zabrać stąd swoją matkę. Cała trójka będzie musiała odkryć tajemnicę Wyspy Krwi i stawić czoła szalonemu doktorowi Lorca (Ronald Remy).
Szalony doktor z wyspy Blood to drugi film z trylogii Blood Island spod ręki kultowego filipińskiego reżysera Eddiego Romero, który zrealizował do spółki z Gerardo de Leon’em, z myślą o podboju kin samochodowych. Co ostatecznie się stało. Cała trylogia, a nawet poprzedzający ją i często zaliczany do serii pierwszy filipiński horror Terror is A Man, zostały pokochane przez ówczesną widownię i z czasem, ku wielkiemu zaskoczeniu ich twórcy, stały się kultowe. Co z perspektywy czasu nie powinno wcale dziwić. Seria Blood Island to eksploatacyjne horrory, luźno połączone ze sobą miejscem osadzenia akcji, czyli tytułową wyspą Blood, pełne nagości i niczym nieskrępowanej przemocy. Szalony doktor… powstał po sukcesie Bright of Blood z 1968 roku i jest uważany za luźny sequel Terror is A Man, z którym formalnie łączą go dwie rzeczy – wyspa i inny szalony naukowiec. Cała reszta to zupełnie dwie inne produkcje. Filmowi z 1969 roku jest zdecydowanie bliżej do Wyspy doktora Moreau H.G. Wellsa, chociaż nie jest to jej adaptacja. Romero jedynie zapożycza główny szkielet kompozycyjny dla swojego filmu.
Doktor Lorca, jak na szacownego szalonego naukowca przystało, prowadzi eksperymenty mające na celu ratowanie życia. W tym konkretnym przypadku chodzi o znalezienie cudownego leku na białaczkę, który dzięki użyciu chlorofili powstrzymuje zanikanie białych krwinek. Niestety z czasem krew chorego przybiera kolor zielony i przemienia go w potwora. Lorca pragnąc odwrócić działanie leku, prowadzi dalsze eksperymenty na rdzennych mieszkańcach wyspy. Romero i de Leon traktują fabułę pretekstowo, nie przykładając do niej największej uwagi. Dzięki temu ciężar produkcyjny przerzucają na stronę realizacyjną, która pomimo kilku małych potknięć prezentuje się solidnie, Pomaga w tym zdecydowanie umiejscowienie akcji. Fauna i flora Wyspy Blood, w oku kamery wygląda nad wyraz atrakcyjnie. Poza tym zielony potwór goniący bogu ducha winnych mieszkańców, w dalekich planach robi wrażenie. Problem pojawia się w zbliżeniach, gdyż wtedy dokładnie widać niedociągnięcia gumowego kostiumu, zwłaszcza że atakuje głównie za dnia. Braki w garderobie rzecz nadrabia solidnym gore. Bestia jest bezlitosna. Rozrywa ciała na strzępy i niejednokrotnie pozbawia denata kończyn, tudzież głowy. Po latach nadal wygląda to efektownie. Dodając do tego błąkające się po lesie półnagie piękności i dziką scenę rytualnego tańca, można seans uznać za niezwykle udany.
Nad całością unosi się jednak jedna skaza, którą jest scena brutalnego rytualnego mordu zwierząt. W tym przypadku dwóch świń i dwóch kóz, która atakuje nas znienacka. Film bez niej poradziłby sobie zdecydowanie lepiej.
Szalony doktor z wyspy Blood to całkiem sympatyczna rozrywka. Miłośnikom kina eksploatacji z pewnością przypadnie do gustu. Pozostali niech przymkną oko na niektóre nielogiczności i niedociągnięcia techniczne, gdyż to w nich zawarty jest największy fun z seansu.
1970 – And Soon the Darkness (reż. Robert Fuest) – Justine de Sade

Francuska prowincja. Dwie młode Angielki spędzają wakacje podróżując na rowerach. Pewnego dnia, w wyniku sprzeczki, rozdzielają się – Jane (Pamela Franklin) wyrusza w dalszą drogę, a Cathy (Michele Dotrice) opala się na polanie obok lasu, gdy nagle coś wzbudza jej niepokój. Jane, zaniepokojona długą nieobecnością przyjaciółki, wraca w miejsce w którym ją zostawiła, lecz spostrzega, że Cathy znikła bez śladu.
Robert Fuest, odpowiedzialny za tak kultowe tytuły jak Odrażający dr Phibes (1971) i Dr Phibes powraca (1972), okazuje się mistrzem suspensu. Atmosfera niepokoju unosi się w powietrzu od samego początku, co imponuje tym bardziej, że cała akcja rozgrywa się w biały dzień i w wyjątkowo urokliwych okolicznościach natury. Cóż złego może nas spotkać podczas beztroskich wakacji we Francji? Jakie potwory mogą czaić się w słonecznym świetle? Najgorsze – ludzie. Gdzieś w tle, niczym zły omen, przewija się wątek zbrodni do jakiej doszło na wiosce parę lat wcześniej. Ofiarą była młoda dziewczyna, podobna do Cathy, a sprawcy nigdy nie złapano.
Czysty terror potęgowany jest przez realizm sytuacji, która tak bardzo przypomina niejedną historię true crime. Poczucie osaczenia i klaustrofobii towarzyszą nam przez cały seans, pomimo tego, że akcja rozgrywa się głównie na otwartej przestrzeni. W poszukiwaniu przyjaciółki Jane przebywa tą samą drogę tyle razy, że zaczynamy znać ją na pamięć. Pytanie jak można zniknąć bez śladu na stosunkowo niewielkiej przestrzeni nie daje jej (oraz nam) spokoju. Beznadzieję sytuacji potęguje fakt, że Jane jako przybyszka z zewnątrz nie tylko spotyka się z nieufnością miejscowych, ale też nie potrafi się z nimi dogadać z powodu bariery językowej.
Co gorsza nikt z mieszkańców wioski nie budzi zaufania. Ekscentryczny mężczyzna, który wydaje się od początku śledzić dziewczyny, opieszały żandarm, tajemnicza Brytyjka, kłótliwe małżeństwo czy postać rolnika pojawiającego się w oddali – wszyscy wydają się podejrzani, być może łączy ich zmowa milczenia. And Soon the Darkness w doskonały sposób ogrywa motyw lęku wynikającego ze znalezienia się w obcym miejscu. Powolnie, lecz efektywnie, budowane napięcie narasta także za sprawą świadomości, że (zgodnie z tytułem) dzień w końcu dobiegnie końca i zapadnie ciemność, która całkowicie osaczy osamotnioną bohaterkę, jeżeli ta nie rozwiąże zagadki na czas. Fuest nie szokuje dużą ilością przemocy, nie potrzebuje wielu trików – polega wyłącznie na doskonale wyważonej mieszance niepewności, lęku, klaustrofobii i bezradności. Mistrzostwo gatunku.
1973 – Gordon’s War (reż. Ossie Davis) – Caligula

Obecnie Nowy Jork to obowiązkowy przystanek na turystycznej mapie świata. W latach 70. zajmował jednak szczególną pozycję w rankingu najbardziej niebezpiecznych miast. Brud, smród, ubóstwo, prostytucja, rozboje z użyciem broni. I syf do tego. Wielkie Jabłko bliskie było całkowitego upadku i scenariusza rodem z Ucieczki z Nowego Jorku (1981). A już Harlem? Łooo Panie! Drugi Bronx! Tereny rozciągające się na północ od Central Parku to wylęgarnia gangsterów, alfonsów i narkomanów. Ulubiona trucizna: heroina. Ofiarą uzależnienia padła również żona Gordona (Paul Winfield). Gordon ostatnie lata spędził w Wietnamie, strzelając do żółtków. Wraca do domu i co zastaje? Obraz nędzy i rozpaczy. Na ulicach panoszą się dilerzy narkotykowi, uzależnieni padają jak muchy. Rozgoryczony i pogrążony w żałobie po śmierci ukochanej weteran postanawia z pomocą kilku znajomych z wojska zaprowadzić porządek na swojej dzielni. I tak oto wojna przenosi się na Manhattan.
Każdy, kto widział dowolny amerykański film z tego okresu osadzony w NY, wie że nie było wesoło. Miasto wprawdzie barwne, ale też obskurne, zapyziałe i pełne pułapek czyhających na ludzi słabych. Do metra strach wsiąść, wszędzie walają się śmieci, a po zmroku wychodzą tylko bandyci i samobójcy. Ossie Davis dodaje od siebie kilka maźnięć celuloidowym pędzlem do tego smutnego portretu. Harlem to stajnia Augiasza, którą należy ogarnąć, bo nawet Paul Kersey ani Travis Bickle nie chcą się tu zapuszczać. To ziemia czarnych i oni zrobią tu porządek na swoich zasadach. Gordon’s War podlega teoretycznie pod zarząd blaxploitation, ale Davis mimo wszystko ma nieco większe aspiracje, niż tylko rozrywkowe exploitowanie. Jego obraz to opowiedziane całkiem serio kino sensacyjne z wyraziście odmalowanym tłem społecznym. Bez nadmiernego epatowania przemocą, ale dla podkręcenia klimatu i temperatury od czasu do czasu wskoczą jakieś cyce czy pościg uliczny. A jeśli już wkracza sadyzm, to pomysłowy i wywołujący ciarki: w jednej ze scen mściciele z Harlemu wstrzykują krnąbrnemu dilerowi działkę jego własnego towaru, uprzednio wytarłszy igłę strzykawki o podeszwę buta i zdezynfekowawszy ją plwociną.
1973 – The Iron Rose (reż. Jean Rollin) – Dr Butcher

Jeśli ktoś szuka nietypowego miejsca na letni spacer, Jean Rollin podsuwa propozycję w The Iron Rose: zapomniany cmentarz, gdzie marmurowe anioły i zardzewiałe krzyże tworzą scenerię z pogranicza romantyzmu i koszmaru. To właśnie tutaj trafiają główni bohaterowie, znający się raptem od kilku godzin. Zwykła przechadzka zamienia się jednak w podróż bez powrotu. Rollin rezygnuje z gotyckiego przepychu i barokowego wręcz rozbuchania, tak charakterystycznych dla jego wcześniejszych filmów. W zamian dostajemy kameralną opowieść o dwójce ludzi, którzy błądzą w nekropolii, tracąc poczucie czasu i orientacji. Cmentarz, początkowo tylko malownicze tło randki, stopniowo staje się głównym bohaterem, labiryntem, z którego nie sposób się wydostać, a jednocześnie metaforą samotności, przemijania i śmierci.
Atmosfera filmu jest duszna i melancholijna. Nie ma tu potworów ani krwawej akcji, zamiast tego Rollin proponuje widzowi doświadczenie bliskie snu: egzystencjalny koszmar, w którym miłość zderza się z nieuchronnością końca. Kulminacja prowadzi bohaterów w przeciwne strony: kobieta zdaje się pogodzić z losem i przyjąć śmierć jak kochanka, podczas gdy mężczyzna rozpada się w panice. Nic dziwnego, że publiczność lat 70. była rozczarowana. Zamiast horroru dostała wizualny poemat. Dopiero po latach The Iron Rose doceniono jako jedno z najczystszych dzieł Rollina, pozbawione komercyjnych kompromisów, stworzone niczym filmowy poemat o cmentarzach, kobietach i umieraniu.
W kontekście naszego cyklu film jawi się jako przewodnik po najbardziej „obskurnej miejscówce” na lato – nekropolii, która zamiast chłodu marmuru oferuje gorączkę metafizyki. To wakacyjny trip, z którego nie wraca się w jednym kawałku: ani psychicznie, ani duchowo.
1973 – Terror Circus aka The Barn of the Naked Dead (reż. Alan Rudolph) – Justine de Sade

Trzy showgirls podróżują do Las Vegas przez pustynię Mojave gdy ich samochód nieoczekiwanie się psuje. Pomoc oferuje mieszkający nieopodal Andre (Andrew Pine). Okazuje się jednak, że dom mężczyzny to pułapka – dziewczyny dołączają do trzymanych w stodole niewolnic, które Andre traktuje jak zwierzęta cyrkowe wyobrażając sobie, że sam jest ich treserem.
Historia powstawania filmu jest dość skomplikowana – początkowo był reżyserowany przez Geralda Cormiera, jednak ten został szybko zastąpiony przez Alana Rudolpha. Niektóre źródła podawały jednak, że… Cormier i Rudolph to ta sama osoba. Krytycy nie pozostawili na obrazie suchej nitki, a sam Pine (znany z wielu dzieł klasy B) miał ponoć powiedzieć, że to jedyny film, którego żałuje. Czy słusznie? Moim zdaniem nie. Terror Circus to bardzo przyjemny kawał eksploatacji w którym znajdziemy niemal wszystko czego byśmy od tego typu produkcji oczekiwali. Są ładne i waleczne kobiety, jest maniak z mommy issues inspirowany Normanem Batesem z Psychozy (1960), klimatyczna lokalizacja, przemoc. Jest też wątek nuklearny. Andre ukrywa w szopie pewien sekret związany z eksperymentami nuklearnymi armii.
Sam motyw dziwacznego, amatorskiego cyrku niewolnic umieszczonego na środku pustyni jest już wystarczająco ciekawym pomysłem, by zainteresować fanów celuloidowych szaleństw.. Klimat southern gothic i niemalże post-apokaliptyczny entourage budzą skojarzenia z takimi dziełami jak Wzgórza mają oczy (1977). W tym opuszczonym sercu pustyni człowiek w czerwonym surducie i cylindrze, z batem w ręku, tresuje grupę kobiet. Cóż za groteskowe przedstawienie! Nienawiść do kobiet jest tu wynikiem porzucenia przez matkę. Andre, z jednej strony spragniony matczynej miłości, z drugiej – musi nieustannie karać i degradować przedstawicielki płci pięknej. Swoje podobieństwo do rodzicielki psychopaty będzie próbowała wykorzystać jedna z dziewczyn. To co nastąpi jednak w końcówce filmu rozwieje nadzieję na happy end.
1976 – Born for Hell (reż. Denis Héroux) – Caligula

Był okres, gdy polskie kino szczególnie chętnie epatowało brzydotą śląskiego pejzażu post-górniczego. Że szaro, że brudno, że bieda i patologia. Gwarantuję Wam jednak, że nawet zakopany po uszy w kopalnianej rzeczywistości Ślązak po tygodniu w Belfaście zapadłby na ciężką depresję. To miasto, na którego ulicach dzieci nie bawią się w policjantów i złodziei, tylko w plutony egzekucyjne i skazańców. Co rusz wybucha gdzieś bomba, podczas spaceru ulicami na każdym kroku słychać strzały z karabinów. Zresztą tutaj nikt nie spaceruje, wszyscy przemykają niczym cienie. Albo szczury. Wyjątek stanowi on, Cain Adamson (Mathieu Carrière), żołnierz powracający z Wietnamu do Stanów. Nieprzychylne wiatry wyrzuciły go po drodze na ulice Belfastu, po których snuje się bez celu w oczekiwaniu na statek, który zabierze go do domu. Cain opuścił jedną wojnę, by znaleźć się w samym środku innej. Nie robi ona na nim wrażenia, patrzy obojętnie na ofiary zamachów, żebrze o jedzenie, nawiązuje nawet znajomość z pewnym Wietnamczykiem, męską prostytutką z łóżka obok w przytułku dla bezdomnych. Pewnego dnia weteran trafia do dormitorium dla uczennic szkoły pielęgniarskiej. Jedna z mieszkanek przypomina mu jego żonę, kobietę która zdradziła go z jego wojennym kumplem i urodziła mu dziecko. Na widok pięknej brunetki coś w Cainie pęka, a z powstałej szczeliny wypełzają żądne krwi demony.
O tym, że bohater wybuchnie, wiemy już praktycznie od początku. Jego beznamiętny wyraz twarzy zwiastuje katastrofę, podobnie jak wytatuowana na przedramieniu fraza „Born for Hell”. Nie wie, po co się urodził, po co żyje i dokąd zmierza. Jest jak zdewastowany przez wojnę domową Belfast – to wrak człowieka, tykająca bomba. Nienawidzi kobiet i boi się ich, co może nazbyt łopatologicznie wykłada w pewnym momencie reżyser ustami jednej z postaci. Twórcy inspirowali się przy tworzeniu filmu zbrodniami Richarda Specka (o których zresztą wspomina się tutaj mimochodem), ale osadzają je w nowym kontekście: wojennego odhumanizowania, powszechnego bezsensu, egzystencji w cieniu śmierci. Born for Hell to majstersztyk filmowego nihilizmu i deprawacji, opowieść dołująca każdym kadrem i każdą sceną. Film z gatunku tych, które lepiej oglądać przed prysznicem, żeby nie marnować niepotrzebnie wody.
1978 – Hot Snake (reż. Fernando Durán Rojas) – Simply

Hot Snake to nazwa miasteczka na pograniczu Tex Mex, niczym Rio Bravo czy Dodge City z filmów Johna Forda i Michaela Curtiza. Ale Meksyk to kraj z dzikością w sercu, gdzie swoboda działań narkotykowych karteli, otwarte wojny gangów, korupcja na wszystkich szczeblach władzy i od stuleci wpisana w tamtejszą kulturę fascynacja śmiercią, na dobre wpasowały się w krwiobieg codzienności. Starczy porównać pewne niesławne zdarzenia z lat kontrkultury, tam i w USA. Gdy w 1970, podczas zamieszek studenckich na uniwersytecie Kent w stanie Ohio policja otworzyła ogień do protestujących, mieliśmy 4 trupy i 9 rannych (a potem żarliwy song Neila Younga). Dwa lata wcześniej w Mexico City, wielotysięczna demonstracja antyrządowa została spacyfikowana przez wojsko z udziałem sił pancernych, a ilość ofiar śmiertelnych liczona była w setkach. Nie dziwota więc, że wyrosła na takiej glebie, meksykańska odmiana westernu musiała znacząco odbiegać od poczciwych standardów amerykańskiej klasyki. Tu już w prologu nihilistyczny but zrównuje się z poziomem twarzy widza, a Fernando Duran Rojas, cytując Alistaira MacLeana, ,,nie ma nic przeciwko, by zderzyć te dwa obiekty ze sobą”.
Bandyta Jenkins (Carlos East) napada na mały, wojskowy konwój wiozący żołd dla kawalerii i trumnę ze zwłokami oficera. Najpierw położy trupem konwojentów, potem zgwałci obecną tam wdowę po nieboszczyku. Tyle że wcześniej też ją zastrzeli. Jego gra wstępna z podziurawionym kulami ciałem kobiety jest przy tym tak czuła i gorąca, jakby co najmniej chciał jej zrobić planowane wspólnie od dawna dziecko zombie. Słowem, zbok pierwszej wody. Szeryf w Hot Snake (peckinpahowski drugoplanowiec Jorge Russek) wyznacza 5000$ nagrody za łeb zwyrola, któremu skutecznie stawić czoła może jedynie Emiliano (Eric del Castillo), meksykański bounty hunter, najszybszy w okolicy. I absolutne ucieleśnienie wąsatego machismo. Emiliano regularnie odwiedza blond kurtyzanę Evę (Christa Linder) u której w buduarze przesiaduje przez wiele dni, oddając się maratonom seksualnym i chlaniu na umór. Ten brutalny zabójca jest bowiem idealnym kochankiem; hojnym, delikatnym i wydajnym, który namiętnie i bez pośpiechu wielbi ustami jej srom. Nie sposób nie dostrzec tutaj patriotycznej dumy, gdy latynoskiej ultra witalności erotycznej przeciwstawimy żałosne ponuractwo jankeskiej nekrofilii Jenkinsa.
Emiliano ma w sobie aztecką krew, wierzy w działanie sterującej ludzkim losem magii sił dobra i zła, objawiającej się poprzez duchy i animistyczne moce natury. Dlatego przed wyprawą po głowę Jenkinsa odwiedzi sanktuarium Ramony (Monica Miguel), indiańskiej szamanki i wyroczni (sugestywny i zdecydowanie na serio poprowadzony motyw z ducha Alejandro Jodorovskiego). Wszyscy przychodzą do Ramony pragnąc poznać najbliższą przyszłość, bądź odczynić zły urok. Emiliano otrzyma od niej dwa ostrzeżenia, jedno bardziej enigmatyczne od drugiego. Pierwsze niebezpieczeństwo wiąże się z człowiekiem, którego musi się strzec (ale nie chodzi o Jenkinsa), drugiemu ma towarzyszyć niezwykłe zjawisko meteorologiczne, którego nawet sama Ramona nie pojmuje. Emiliano wierzy jednak w swoje profesjonalne moce i szybko wyruszy na szlak.
Dalsza część tego krwawego i fatalistycznego corrido rozegra się w półpustynnym, skalistym odludziu i w pełni usatysfakcjonuje wielbicieli sadystycznego, seventisowego Far Westu jeśli nie tempem akcji, to na pewno intensywnością doznań. Nie do pomyślenia w amerykańskim (a nawet włoskim) westernie scena, gdzie koń Emiliana gnany instynktem pogalopuje między skały by pokryć klacz jego tajemniczego prześladowcy, będzie mieć symboliczny wymiar dla ich wcześniejszej relacji. Skąpana w eksplodujących blood squibach i śmiertelnym slo mo, peckinpahowska aura rychło wzbogaci się jeszcze o elementy stalkerskiego, makabrycznego survivalu a la Rituals (1977), folk horroru (martwy Jenkins może przysporzyć większego pietra, niż żywy), a nawet kina mondo (sążnisty trigger warning dla miłośników węży). Do niedawna zamurowana w kazamatach ciężkiej obskury, teraz dostępna na nośniku blu ray perła eksploiterskiego weird westu i raj dla wrażliwego kinomana.
1978 – Długi weekend (reż. Colin Eggleston) – Sylwester Sadowski

Australia to piękny kraj. Idealny na wakacyjne eskapady, o ile nie boisz się masy egzotycznych, gotowych stoczyć z tobą pojedynek na śmierć i życie, zwierząt. Bo jak nas informują z prawa i lewa, kraina kangurów uzbrojona jest w masę stworzeń, które chcą nas zabić. Skoro jednak tubylcy nauczyli się tam żyć, to chyba nie jest aż tak źle. Na śmierć od sił natury musisz sobie zasłużyć, chociaż jak pokazuje przypadek Długiego weekendu w reżyserii Colina Eggelstona, nie jest to aż takie trudne. Wystarczy być mieszczańskim dupkiem, który w poważaniu ma środowisko naturalne.
Peter (John Hargreaves) i Marcia (Briony Behets) do dobrze sytuowane mieszczańskie małżeństwo, które decyduje się spędzić długi weekend na łonie natury. Wypad w dzicz to przede wszystkim pomysł Petera, Marcia nie podziela jego entuzjazmu. Zdecydowanie bardziej wolałaby spędzić ten czas w hotelowych luksusach. Podróż nie przebiega najlepiej, gdyż ulewa i brak znaków utrudnia dojazd do miejsca przeznaczenia, co rodzi kolejne konflikty. Jakby tego było mało, Peter potrąca kangura i nawet nie zatrzymuje się, aby pomóc rannemu zwierzęciu. Jedzie dalej, jak gdyby nic się nie stało. Po dotarciu na miejsce mężczyzna zaczyna rozkoszować się urokami otaczającej go przyrody — pływa, surfuje, pije, a puste butelki rzuca gdzie mu wygodnie i odstrasza ptaki przy pomocy broni palnej, czując przy tym dużą satysfakcję. Z Marcią sprawa wygląda odrobinę inaczej. Kobieta głównie narzeka na otaczające ją warunki, na brak wygody i luksusów, ale także przyłącza się do procederu niszczenia otaczającej ją fauny. To potraktuje mrówki środkiem owadobójczym, to zniszczy orle jajo. W gruncie rzeczy to przez jej histeryczne zachowanie dochodzi do śmierci w męczarniach krowy morskiej, którą omyłkowo uznała za rekina. Natura jednak nie będzie cierpliwa i postanowi ukarać nieproszonych gości.
Długi weekend to nietypowy przedstawiciel nurtu animal attack. Nietypowy, gdyż to nie tylko zwierzęta, ale cała fauna i flora postanowi zemścić się za swoje cierpienie. Niewątpliwie Peter i Marcia sobie na to zasłużyli, już od momentu zabicia kangura, ale czarę goryczy przelała śmierć ssaka morskiego. Eggelston doskonale panuje nad narracją filmu i znakomicie prowadzi aktorów, którzy kreślą postacie skrajnie nieodpowiedzialne i wyjątkowo niesympatyczne. Szczególnie Peter w interpretacji Johna Hargreaves’a to wyjątkowo podła kreatura. Marcia jest postacią bardziej zniuansowaną, gdyż boryka się z traumą po aborcji, do której namówił ją mąż. Można lepiej ją zrozumieć, co i tak nie tłumaczy jej zachowania względem natury.
To, co jednak najbardziej się wyróżnia, to sposób kreowania napięcia. Eggelston buduje je powoli, niespiesznie, jakby tylnymi drzwiami. Przy pomocy znakomitych ujęć kamery, która jakby staje się oczami matury, świetnemu wykorzystaniu lokacji i genialnym efektom dźwiękowym zagęszcza atmosferę zagrożenia. Odgłosy nawoływania krowy morskiej mrożą krew w żyłach, a niepokojąca muzyka, podkreśla narastającą grozę. Pomimo że akcja filmu dzieje się w plenerze, to im bliżej finału, tym bardziej brakuje przestrzeni. Kadry robią się ciasne, wręcz osaczają bohaterów.
Długi weekend to mocno trzymający w napięciu thriller i niezwykły horror ekologiczny, nadal bardzo aktualny. Ludzie od lat 70. zupełnie się nie zmienili. Wciąż prowokują swoim lekkomyślnym zachowaniem naturę.
1995 – Nienawiść (reż. Mathieu Kassovitz) – Caligula

„Czy byłeś kiedyś u nas na dworcu w nocy
Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy”
Arab, Żyd i Murzyn mieszkają na jednym blokowisku… Brzmi jak początek brodatego dowcipu, ale to punkt wyjścia drugiego obrazu Mathieu Kassovitza (który już nigdy nie nakręci nic równie udanego). Paryskie przedmieścia od lat są synonimem anarchii i slumsów, do których nawet policja woli nie zaglądać. Obskurne osiedla nie przypominają w niczym słynącej z eleganckiej zabytkowej architektury stolicy: to parszywe getta pełne wyrzuconych przez dumnych Francuzów poza nawias społeczeństwa imigrantów, szumowin i życiowych nieudaczników. Na jednym z tychże równo wysmarowanych graffiti przedmieść policjant poważnie rani arabskiego chłopaka, co stanowi początek fali zamieszek. Zakumplowani z ofiarą Vinz (Vincent Cassel), Hubert (Hubert Koundé) i Saïd (Saïd Taghmaoui) są rzecz jasna ostro wkurzeni. Najbardziej Vinz, który w trakcie ulicznych zadym znalazł policyjny rewolwer i planuje go użyć w przypadku śmierci leżącego w szpitalu kompana.
Dzieło Kassovitza to kino surowe i pełne energii, niesione świetnym aktorstwem tria głównych odtwórców. Pełno w nim zapadających w pamięć scen, przy czym dla mnie najmocniej wypada rozdźwięk między rzeczywistością podmiejską i paryskim „blichtrem”. Podczas eskapady po stolicy Saïd wyraża zdumienie faktem, że tamtejsza policja jest uprzejma i uczynna. O ironio! Niedługo potem chłopak i jego przyjaciel zostają pojmani przez funkcjonariuszy pod byle pretekstem i przewiezieni na komisariat, gdzie „uprzejmi” policjanci dają im solidny wycisk. Kassovitz zgodnie z tytułem portretuje samo nakręcającą się spiralę przemocy, której zwieńczenie stanowi absurdalny, przygnębiający finał. Na przedmieściach Paryża „brak perspektyw” to nie tylko czcza gadka polskiego rapera z krokiem spodni dyndającym na wysokości kolan, to fakt dokonany.
2008 – Eden Lake (reż. James Watkins) – Sylwester Sadowski

„To tylko dzieci” – takie słowa usłyszała Jenny w jednej z ostatnich scen debiutu Jamesa Watkinsa. To tylko dzieci zgotowały jej ten los…
Jenny (Kelly Reilly) poznajemy w pracy. Jest przedszkolanką, mocno zżytą ze swoimi wychowankami. Jest piątek, Jenny kończy pracę i radośnie wybiega na zewnątrz, gdzie czeka już na nią Steve (Michael Fassbinder), jej chłopak. Para zamierza spędzić romantyczny weekend na łonie natury. Tylko we dwoje, z dala od cywilizacji. Przy czym Steve ma konkretne zamiary względem Kelly. Eden Lake jest dla niego miejscem wyjątkowym i dlatego tam zamierza oświadczyć się dziewczynie. To miała być miła, romantyczna wyprawa. Tylko oni, namiot, plaża i czysta woda. Nie podejrzewają, że ich plany ktoś pokrzyżuje.
Z początku wszystko układa się idealnie. Stare, zalane kamieniołomy, otoczone bujną zielenią, wydają się idealnym miejscem na spokojny wypoczynek. Para rozbija się na plaży i zaczyna korzystać z uroków wypoczynku. Nagle cisza zostaje niespodziewanie przerwana. Pojawia się niewielka grupa tutejszej młodzieży, która za nic ma spokojny wypoczynek sąsiadów. Steve postanawia poprosić hałaśliwych przybyszów o ściszenie radia. Oczywiście nic to nie daje. Dzieciaki ignorują jego uwagi. W końcu są na swoim terenie i jakiś mieszczuch nie będzie im mówił, jak mają spędzać wolny czas. Steve, pomimo próśb Kelly, nie daje za wygraną i konflikt się pogłębia, aż do momentu kradzieży auta przez hałaśliwą grupę. Eskalacja następuje, gdy w trakcie szarpaniny Steve nieumyślnie, zabija psa, pupila dzieciaków. Od tego momentu zaczyna się walka o przetrwanie. Brett (Jack O’Connell), herszt grupy, szykuje brutalną zemstę.
Eden Lake to survivalowy thriller, o świetnie budowanym napięciu. Niestety nie jest wolny od błędów, szczególnie tych logicznych — aby dobrze się na nim bawić, należy przymknąć oko na wiele „głupotek” jakimi wypchany jest scenariusz. Na szczęście jest tu także sporo dobra, które rekompensuje luki fabularne. W pewnym momencie film skręca w rejony torture porn. Brett, schwytawszy Steve’a, jasno komunikuje jaki jest jego cel i szantażem zmusza innych do współudziału w brutalnej zbrodni. Jego furia rośnie i nie cofnie się przed niczym, aby ratować swoją skórę. Przyjaźń nie ma tu najmniejszego znaczenia. Liczy się tylko on, a każdy kto stanie na jego drodze zostanie wyeliminowany. Jest to wyjątkowo podła persona, znakomicie zagrana przez młodego Jacka O’Connell’a. Para mieszczuchów, z czystą furią, jaką prezentuje Brett, nie ma najmniejszych szans. Ich naiwność i wiara w drugiego człowieka, okazują się największą zgubą. Sytuacja, w którą wplątali się na własne życzenie, zdecydowanie ich przerosła. Za co zapłacili najwyższą cenę.
Film, poza tym, że jest sprawnym survivalem, jest także mocnym komentarzem społecznym. Watkins zwraca uwagę na skalę rosnącej przemocy wśród młodocianych i piętnuje patologiczne środowisko, z którego się wywodzą. Doskonale jest to pokazane na przykładzie małomiasteczkowej społeczności, która nie widzi nic złego w zachowaniu ich młodocianych podopiecznych. A wszelką krytykę w ich kierunku, kwitują prostym stwierdzeniem — to tylko dzieci. I tak błędne koło się zamyka i samo napędza. Oczywiście krytyka spada tu także na miejską średnią klasę, reprezentowaną przez Kelly i Steve’a, bo to ich obojętność względem przemocy do najmłodszych jest również przyczyną agresywnych zachowań przyszłych nastolatków.
2009 – Życie i śmierć porno gangu (reż. Mladen Đorđević) – Justine de Sade

Bałkany, region targany widmami wojny, cały w bliznach po bratobójczych walkach, to miejsce, które od lat napędza wyobraźnię twórców horrorów. Najczęściej przedstawiane w sposób niesprawiedliwy, zgodnie z amerykańskimi wyobrażeniami o post-komunistycznej dziczy, dużo ciekawiej wypadają obrazowane od środka. Mladen Đorđević podjął się tego wyzwania swoim pełnometrażowym debiutem, często porównywanym do Serbskiego filmu (2010), choć dużo ciekawszym pod względem fabularnym.
Film opowiada historię Marko (Mihajlo Jovanović), który marzy o zostaniu reżyserem horrorów. Nie mogąc znaleźć producentów chętnych podjąć współpracę postanawia zarobić na swój debiut podróżując po Serbii i wraz z grupą ekscentrycznych znajomych tworzyć wędrowne show w stylu Grand Guignole z dużą ilością seksu. Na jednej z serbskich wiosek poznają byłego korespondenta wojennego, który proponuje im współpracę. Trupa ma zająć się produkowaniem snuff movies na czarny rynek. Głównymi “aktorami” mają zostać potencjalni samobójcy, którzy będą mogli zostawić zarobioną gażę rodzinom.
Życie i śmierć porno gangu to opowieść o destrukcyjnej ścieżce, która prowadzi prosto do piekła. To też historia przesuwania granic. Z każdym kolejnym krokiem Marko i jego trupa przekraczają kolejną – od całkiem niewinnych, erotycznych przedstawień, przez coraz bardziej szokujące akty zawierające chociażby zoofilię, po nagrywanie samobójstw, a w końcu i zwykłych morderstw. Choć bohaterowie maskują wyrzuty sumienia zabawą, narkotykami i seksem, te wkradają się do ich świata coraz bardziej i bardziej, aż do momentu gdy pożerają ich w całości – zgodnie z tytułem na większość z nich czeka wyłącznie śmierć. Jest to tym smutniejsze, że reżyser wykreował bandę naprawdę ciekawych, hipisowskich i queerowych charakterów z którymi widz może się zżyć.
Obraz Serbii wyłaniający się z filmu jest równie interesujący jak historia głównych bohaterów. Ciekawość miejscowych względem trupy miesza się z wrogością, która prowadzi do czystej dehumanizacji i obrzydliwego grupowego gwałtu. Bycie “odmieńcem” i “dziwakiem” wydaje się tu najgorszym grzechem, a każde odchylenie od tak zwanej normy spotyka się z nietolerancją. Serbska wioska to siedlisko ukrytej patologii, biedy i rodzinnej przemocy. Wśród samobójców biorących udział w snuffach pojawia się były żołnierz straumatyzowany wojną, gwałtami i przemocą, których był nie tylko widzem, ale i aktywnym partycypantem. Kolejnym ochotnikiem jest starszy człowiek, który chce zostawić rodzinie pieniądze na operację wnuczki będącej ofiarą bombardowań NATO. Tragedia całych pokoleń oraz to do czego muszą posuwać się ludzie w skrajnych sytuacjach chwytają za serce.
Obraz Đorđevića to więc nie tylko shocker nastawiony na epatowanie gore. Nie da się jednak ukryć, że przemoc wzmacnia przekaz i może być dla widza też celem samym w sobie. Zarówno sceny gore, jak i seksu, są zrealizowane w bardzo realistyczny sposób. Ofiary wijące się w agonii po spotkaniu z wielkim młotem, scena z piłą mechaniczną, której nie powstydziłby się sam Leatherface, przecinane gardła i żyły – wiele z tych obrazów zostaje w pamięci na długo. Pomimo humorystycznych wstawek cały film przepełnia dojmujący nastrój beznadziei i smutku, serbski krajobraz jest tu niesamowicie przygnębiający, szczytem nihilizmu jest też samo zakończenie. Życie i śmierć porno gangu to nie fantastyka. To mierzenie się z prawdziwymi horrorami wojny i jej wpływu na mieszkańców byłej Jugosławii.
2012 – Shopping Tour (reż. Michael Brashinsky) – Justine de Sade

Wycieczka zorganizowana do Finlandii, autokar już czeka by zabrać grupkę Rosjan na tak zwany shopping tour, czyli objazdówkę po skandynawskich supermarketach – jak widać zachodnie dobra to nadal gratka dla ludzi Wschodu. Nastoletni Stas (Timofey Eletskiy) i jego mama (Tatyana Kolganova) należą do szczęśliwców mających okazję oddać się konsumpcyjnemu szaleństwu. Podczas pierwszego postoju, w supermarkecie ze sprzętem AGD, okazuje się jednak, że Finowie nie są tak przyjaźni jak mogłoby się wydawać, a wycieczka trafiła w sam środek obchodów Midsommar.
Rosyjski Shopping Tour to komedio-horror w konwencji found footage, pełen satyry i niezłego gore. Od samego początku reżyser nie bawi się w formalności i długie rozbudowywanie akcji – film rozpoczyna się już w trakcie podróży autokarem, a głównych bohaterów poznajemy z dialogów prowadzonych przed komórkową kamerą relacjonującego wyjazd Stasa. Niski budżet widoczny jest od samego początku, ale twórcy obchodzą go bardzo sprawnie – już sam wybór konwencji pozwala nam przymknąć oko na amatorską produkcję.
Największym atutem filmu jest humor i przewrotność. W przeciwieństwie do ogranych horrorowych klisz, znanych chociażby z takich filmów jak Hostel (2005) czy I Spit on Your Grave 2 (2013), to nie Europa Wschodnia okazuje się krajem barbarzyńców, a “cywilizowana” Finlandia (“według UNESCO to najlepszy kraj na świecie!” mówi Stas). Rosjanie, jak to Rosjanie, ze swoimi typowo słowiańskim zachowaniami (awantura na lotnisku z powodu próby szmuglowania papierosów za granicę? Checked!) wydają się tu raczej zabawnie nam bliscy. Ich wyobrażenia o mlekiem i miodem płynącej Finlandii zostaną roztrzaskane na kawałki w momencie, gdy tubylcy dopuszczą się na nich aktów kanibalizmu. W końcu to Midsommar, a zgodnie z tradycją tego dnia sympatyczni Finowie (którzy “na co dzień są w większości wegetarianami”) muszą pożreć jakiegoś obcokrajowca. Równie satyrycznie ujęta zostanie kwestia rzekomej fińskiej idylli – jak wyjaśni szef policji, rosnąca liczba samobójstw w narodzie jest spowodowana radością z życia tak wielką, że aż niemożliwą do wytrzymania.
“Kanibale?! Kanibale żyją w Amazonii, a my jesteśmy w cywilizacji!” dziwi się młody Stas, który wraz z matką będzie musiał przetrwać 24 godziny walki o życie, by święto dobiegło końca, a niebezpieczeństwo minęło. Film trwa zaledwie godzinę i nie nuży, akcja sprawnie posuwa się do przodu, a obserwowanie dynamiki pomiędzy matką, a synem stanowi dodatkowy atut. Brashinskiy w humorystyczny sposób nawiązuje też do klasyków kina grozy takich jak Świt żywych trupów (1978) czy Blair Witch Project (1999). Duża dawka absurdu, malutka dawka rodzinnych wzruszeń i kilka niezłych scen gore sprawiają, że Shopping Tour to jeden z ciekawszych przykładów niskobudżetowego found footage. Szkoda, że na portalach filmowych spotyka się z wieloma krytycznymi opiniami.
2023 – Złe oko (reż. Austin Jennings) – Sylwester Sadowski

Od czasów Hostelu (2005) wiadomo, że wyprawa wakacyjna do środkowo-wschodniej Europy niekoniecznie jest bezpieczna. Bohaterowie filmu Austina Jenningsa chyba sobie z tego nie do końca zdawali sprawę, gdyż jako kierunek swojego spóźnionego miesiąca miodowego obrali Bałkany, a konkretnie Macedonię.
Cass (Emily Sweet) i Gav (Bradford Thomas) trafiają na lokalne wesele, gdzie Cass przypadkowo bierze udział w weselnych zabawach. Gav w tym czasie wszystko nagrywa, powoli odkrywając w sobie pasję filmowania. Wieczór mija przyjemnie. Następnego dnia z rana zwiedzają miejscowe atrakcje architektonicznie. Kiedy Gav zajęty jest nową pasją, Cass wdaje się w krótką rozmowę z przypadkowo poznanym lokalsem, który przedstawia się jako Święty Piotr (Bruno Veljanovski). Mężczyzna nie stwarza wrażenia niebezpiecznej osoby, pomimo potężnej postury i zawadiackiego stylu. Wydaje się nawet, że stara się poderwać dziewczynę, zwłaszcza że dzień wcześniej widział ją na weselu. Niepokój może budzić jedynie wykonywane przez niego ruchy palcem po brzegu papierowego kubeczka, ale Cass nie przykłada do tego większej uwagi. Po krótkiej wymianie zdań para oddala się w stronę dworca kolejowego, w celu kontynuacji podróży. Okazuje się, że Świetny Piotr nie da się tak łatwo spławić. W pociągu trafia na niego Gav i zaprasza do własnej kabiny. Lokals zdobywa sobie zaufanie amerykańskich turystów, w szczególności Gav’a, i oferuje im możliwość poznania Macedonii z innej strony, zabierając ich od opuszczonej od co najmniej 30 lat fabryki, w której pracował jego ojciec. Będzie to początkiem zguby młodego małżeństwa.
Złe oko to zrealizowane za niewielkie pieniądze, na kamerach ośmio- i szesnasto-milimetrowych, współczesne kino eksploatacji, które czerpie garściami z Teksańskiej masakry piłą mechaniczną Tobe Hoopera oraz przywołanego wyżej filmu Eli Rotha. Na szczęście Jennings nie kopiuje bezmyślne rozwiązań starszych kolegów po fachu, ale sprytnie tworzy na ich podstawie całkiem oryginalne i zaskakujące dzieło. Zaryzykuje stwierdzenie, że gdyby ten film powstał w latach 70., dzisiaj byłby dziełem kultowym. Pisząc te słowa, jestem bogatszy o kolejny seans, który otworzył przede mną bogactwo filmu Jenningsa. Bogactwo, którego przy pierwszym seansie nie zauważyłem, albo nie chciałem dostrzec.
Złe oko to kino obskurne i niewygodne, które stosunkowo wolno się rozkręca. Jednak jak już dojdzie do kulminacji, to łapie za gardło i morderczego uścisku nie wypuszcza. Film ma całkiem sprawnie napisany scenariusz i niezgorsze aktorstwo. Łatwo utożsamiamy się z zagubioną parą młodych turystów, ale sympatię mocno skupia na sobie Święty Piotr. Od początku wiadomo, że jest z nim coś nie tak, ale sprytnie to ukrywa. Jest rubaszny, zabawny i przenikliwy, ale równocześnie niepokojący i w dziwny sposób przerażający. Poza tym jego motywacja jest prosta i zrozumiała, co nadaje mu człowieczeństwa. Duża w tym zasługa Bruno Veljanovskiego, który zdecydowanie góruje nad pozostałą obsadą. Podobać się może, a nawet powinny praktyczne efekty gore. Przemoc pojawia się tu nagle, z zaskoczenia i jest niezwykle wręcz brutalna. Jednak tym, co najbardziej zaskakuje jest klimat. Od początku atmosfera jest niepokojąca, z powolnie budowanym napięciem. Miejscami pojawiają się akcenty psychodeliczne, które dopiero w finale przejmują ekran dla siebie. Do tego dochodzi muzyka autorstwa Devona Goldberga, której bliżej do Spaghetti Westernu, niż obskurnego horroru. Nadaje ona dziwny liryczny ton dziełu Jenningsa, a w finałowych, psychodelicznych scenach kreśli wręcz poetycką atmosferę.
Teksty zbiorowe załogi Savage Sinema.