Głęboka żółć. 13 gialli wartych grzechu

Dario Argento, Mario Bava, Sergio Martino, Lucio Fulci. Te nazwiska przychodzą z reguły jako pierwsze na myśl, gdy pada w konwersacji termin „giallo”. My jednak postanowiliśmy wyjść ze strefy komfortu i zaproponować wyliczankę mniej znanych przedstawicieli włoskiego nurtu. Znalazło się miejsce na kilka evergreenów, które z miejsca wywołają uśmiech na twarzy zatwardziałego miłośnika gatunku, niemniej celowaliśmy w tytuły, które rzadko wymienia się jednym tchem jako klasykę „żółci”. Przed Wami gialli, które warto ocalić od zapomnienia.

W przygotowaniu zestawienia, oprócz redakcji SS wziął udział nasz nieoceniony compagno z Panoramy Kina, Mariusz Czernic. Miłej lektury i krwawych seansów!


1968 – A Hyena in the Safe (reż. Cesare Canevari) – Justine de Sade

Żartobliwe, przewrotne, stylowe, inteligentne kino. Tak określiłabym A Hyena in the Safe w czterech słowach. Film Cesare Canevariego, reżysera odpowiedzialnego za jeden z najlepszych przykładów nazisploitation, Ostatnia orgia gestapo (1977) czy świetny acid-western Matalo! (1970), miesza w sobie elementy giallo i kryminału (post-heist movie, chciałoby się rzec), podając wszystko w niezwykle kolorowej i komiksowej oprawie budzącej skojarzenia z włoskim fumetti. Fabuła opowiada o spotkaniu grupy zdolnych, międzynarodowych złodziei, którzy rok po wielkim skoku na bank spotykają się w willi swojego szefa, by podzielić się łupem. Na miejscu okazuje się, że boss nie żyje, a zamiast niego dowództwo objęła jego rzekoma żona. Jakby komplikacji było mało, jeden z kluczy niezbędnych do otworzenia sejfu gubi się. Banda śliskich kombinatorów zostaje w posiadłości, by wymyślić rozwiązanie problemu, a przy okazji wyeliminować pozostałych wspólników. 

Choć fabuła nie wydaje się zbyt oryginalna i pobrzmiewa echem powieści Agathy Christie, realizacja czyni obraz niezwykle ciekawym i stylowym. Ekscentryczna odzież i wystrój wnętrz prosto z szalonych lat 60., olśniewająco piękne kobiety, psychodeliczne kadry i barwne postacie sprawiają, że giallo Canevariego to wizualne cudeńko od którego ciężko oderwać oczy. Scenariusz jest pełen czarnego humoru, a od mnogości twistów aż kręci się w głowie. Zastanawiamy się, kto jest kim i kto pociąga za sznurki. W całej intrydze nie chodzi o odkrycie mordercy, a o zdemaskowanie spisku i wytypowanie osoby, która pozostanie przy życiu. Niektóre z morderstw są nazbyt “leniwe”, inne całkiem ciekawe, czego przykładem jest napełniająca się wodą pułapka. Reżyser przywiązuje ogromną wagę do detali, dzięki czemu możemy podziwiać oszałamiająco piękne kadry i ciekawe zabawy efektami w kilku psychodelicznych scenach. Jeżeli podobało Wam się Five Dolls for an August Moon (1970) Mario Bavy, Hyena… jest trochę jak jego ładniejsza i ciekawsza wersja. Jako ciekawostkę warto dodać, że w jednej z ról zobaczymy Dimitriego Nabokova (w swoim jedynym występie filmowym), syna słynnego Vladimira. 


1969 – Interrabang (reż. Giuliano Biagetti) – Justine de Sade

Modelka (Shoshana Cohen), fotograf (Umberto Orsini) oraz jego żona (Beba Loncar) z siostrą (Haydée Politoff) wypływają na rejs połączony z sesją fotograficzną. Kiedy łódce zaczyna brakować paliwa, Fabrizio udaje się na ląd, by je zdobyć. Kobiety zostają same nieopodal małej wysepki na której spotykają Marco (Corrado Pani) – tajemniczego mężczyznę podającego się za pisarza. Panie ulegają wdziękowi nieznajomego, lecz w pewnym momencie zaczynają się zastanawiać – co jeżeli Marco tak naprawdę jest zbiegłym mordercą przed którym ostrzegano w komunikatach policyjnych?

Interrobang (interabang) jest to znak będący kombinacją pytajnika i wykrzyknika, który służy wyrażeniu jednocześnie dwóch emocji: zaskoczenia i wątpliwości. To właśnie taki tytuł nosi giallo Giuliano Biagettiego, dając nam pewne wyobrażenie uczuć, z jakimi pozostawi nas film. Ta oryginalna oraz przewrotna historia bawi się z widzem w kotka i myszkę, zaskakując twistami i i wprowadzając sporo niedopowiedzeń. Nie znajdziemy tu typowych dla nurtu schematów, a fabuła nie podąży znanym nam tropem. Tym jednak, co łączy Interrabang z sexy gialli okresu pre-argentowskiego jest zawiła intryga, klimat swingujących lat 60’. i masa erotycznego napięcia. 

Najważniejszym pytaniem jakie widz zadaje sobie podczas seansu, jest pytanie o tożsamość i intencje Marco. Twórcy podrzucają nam przeróżne sugestie po to tylko, by za chwilę podać je w wątpliwość. Od samego początku do końca nie wiemy, kto w filmie jest czarnym charakterem i czy w ogóle mamy z nim do czynienia. Bohaterowie to banda rozpustnych i płytkich bogaczy, którzy nie budzą większej sympatii. Pomimo wakacyjnego klimatu, żartów i pozornej błogości, w powietrzu czuć ukrytą niechęć i zazdrość. Najciekawszą postacią jest młoda Valeria, znudzona i skłonna do filozoficznych rozważań, ewidentnie odstająca od grupy nie zaprzątającej sobie głowy głębszymi rozmyślaniami. 

Choć niektóre z dialogów mogą wydać się ciut pretensjonalne, całość jest bardzo rozrywkowa. Film płynie dość leniwie, niczym czas nad hotelowym basenem w środku wakacji, lecz nie sposób się na nim nudzić. Atrakcyjne lokacje, słoneczny klimat, piękne kobiety, malownicze kadry i przewrotny finał czynią z Interrabang wyjątkowo przyjemny seans. W połączeniu z ciekawą intrygą powstał niebanalny film budzący pewne skojarzenia z Top Sensation (1969), lecz posiadający unikalny charakter. 


1969 – Top Sensation (reż. Ottavio Alessi) – Dr. Butcher

Jet – set giallo. A cóż to?, zapyta ten i ów, wszakże terminu owego na wikipedii nie ma. A jest to odmiana włoskiego thrillera, którego fabuła dzieje się pośród codzienności wyższych sfer, nierzadko zdominowanych przez ludzi chorych psychicznie, których majątek i spowodowana nim dominacja sprawia, że nie cofną się przed niczym, by spełnić swoje marzenia i fantazje. Tym razem rzecz dzieje się jednak nie na salonach, lecz na małym jachcie, którym wokół malowniczych zatoczek podróżuje bogata dziedziczka fortuny Mudy (Maud Belleroche) wraz ze swoją świtą: pracownikiem Aldo (Maurizio Bonuglia), jego żoną Paolą (Rosalba Neri) oraz sexworkerką Ullą (Edwige Fenech). Na łódce przebywa także opóźniony w rozwoju syn Mudy, Tony (Ruggero Miti), którego postać staje się centralną intrygą fabuły.

Otóż rejs został pomyślany przez jego matkę jako seksualny rytuał przejścia dla syna, który nadal pozostaje prawiczkiem. Niestety, Tony nie przejawia specjalnej fascynacji dziewczynami (co powinno być co najmniej zastanawiające dla widza, zważywszy na to, że są to najpiękniejsze damy włoskiego kina ówczesnych lat), całe dnie spędzając w samotności pod pokładem. Traf chce, że prowadzący jacht bawidamek Tony osuwa go na mieliznę, niedaleko jednej z wysepek, którą zamieszkuje piękna pastereczka Beba (debiutująca Eva Thulin) i jej mąż, prostak Andro (Salvatore Puntillo). To już wszystkie postacie dramatu, który rozegra się na łódce w pełnym słońcu Italii. Dramatu, bowiem na widok Beby, Toniemu odblokują się wszystkie hamulce i okaże się, że jednak nie jest z nim tak źle, jak się do tej pory wydawało. A może jest jeszcze gorzej?

Skąpane w słońcu giallo za które odpowiada utalentowany włoski scenarzysta Ottavio Alessi (ma na koncie także komediowe Whatever Happened to Baby Toto? [1964] z najsłynniejszym włoskim komikiem w głównej roli), jest tak naprawdę delikatnie sleazowym, erotycznym lajcikiem. Kwiat włoskiej kobiecości z najlepszych lat tamtejszego kina gatunkowego błyszczy tu bowiem tylko w jednym celu – ukazania swoich uroczych wdzięków – panie bez krępacji paradują półnago, bawiąc się przy tym doskonale (ważny był niezobowiązujący nastrój na planie, gdzie nierzadko dochodziło do improwizacji). Zabawa była na tyle szampańska, że w pewnym momencie pojawia się nawet scena seksu oralnego z zupełnie zdezorientowanym mlekodajem – co ciekawe, by dobrze nastroić przedstawiciela fauny, między kolanami Fenech rozsypano duże ilości soli (brakuje tylko udomowionego wołu i byłby totalny, spermiarski mess). Aura luzu i wszechobecnej zabawy przenika dzieło Alessiego, w pewnym momencie jednak ustępując miejsca głębszym treściom – wątek zawłaszczenia mieszkańców terenów wiejskich przez miejskich plebejuszy mogących mieć wszystko za pieniądze zaczyna dominować, co doprowadza do tragicznego finału. Top Sensation do dziś pozostaje jednym z tych gialli złotej epoki, które nie doczekały wydania w odpowiedniej jakości; liczę po cichu, ze pewien brytyjski wydawca w przyszłym roku podrasuje wydane przez siebie dvd – ten film zdecydowanie potrzebuje jakościowego bluraska.


1972 – My Dear Killer (reż. Tonino Valerii) – Justine de Sade

Film Tonino Valeriiego, reżysera specjalizującego się przede wszystkim w spaghetti westernach, koncentruje się wokół śledztwa inspektora Perettiego (George Hilton), który próbuje rozwiązać zagadkę dekapitacji pewnego detektywa agencji ubezpieczeniowej. Sprawa okazuje się dużo bardziej skomplikowana, gdy Peretti odkrywa powiązania z niewyjaśnionym porwaniem i morderstwem małej dziewczynki, Stefanii Moroni. Z czasem giallo Valeriiego wkracza w coraz mroczniejsze rejony, dotykając m.in. tematu przestępstw seksualnych wobec dzieci. 

My Dear Killer to w dużej mierze giallo proceduralne, skupione na sposobie działania organów śledczych. Zamiast detektywa-amatora, bohatera wielu gialli ze znamienitymi dziełami Dario Argento na czele, śledzimy poczynania inspektora policji. Peretti to człowiek z krwi i kości, zaangażowany w sprawę i popełniający błędy, przeciwieństwo cynicznych macho-policjantów znanych z wielu innych filmów żółtego nurtu. Scenariusz jest przemyślany, zagadka wciąga od początku do końca. Twórcy co i rusz podrzucają nam fałszywe tropy, bowiem każdy z podejrzanych ma coś do ukrycia. Najodważniejszym i najbardziej szokującym motywem jest wspomniany już wątek pedofilii, dość rzadko ukazywany w tak sugestywny sposób (innym przykładem może być jeden z najwybitniejszych obrazów nurtu Who Saw Her Die? Aldo Lado z tego samego roku). Pojawia się też typowy dla gialli wątek przedmiotu, który stanie się kluczem do rozwiązania zagadki, a dla twórców pretekstem do stworzenia kilku stylowych i pomysłowych ujęć.

Filmowe zabójstwa są całkiem krwawe i satysfakcjonujące, w pamięć zapada szczególnie to uwiecznione na plakacie filmu – dokonane na bohaterce granej przez śliczną Patty Shepard za pomocą piły tarczowej. Śmierć pięknej kobiety jest bez wątpienia najbardziej poetyckim tematem na świecie, mawiał Edgar Allan Poe. Warto też zwrócić uwagę na sam finał mocno inspirowany prozą Agathy Christie. Peretti, niczym Herkules Poirot, zbiera podejrzanych w jednym pomieszczeniu by wyjawić, który z nich jest mordercą. Klasyczne inspiracje podane w 70’sowym giallo sosie z krwi, tabu i perwersji, do tego oprawione piękną ścieżką dźwiękową Ennio Morricone – brzmiącą trochę jak połączenie kołysanki z Dziecka Rosemary (1968) i wspomnianej już muzyki z Who Saw Her Die? (również autorstwa Morricone) – trudno nie polubić tak strawnej mieszanki.


1972 – A White Dress for Marialé (reż. Romano Scavolini) – Justine de Sade

A White Dress for Mariale to giallo nietypowe, czerpiące z gotyckiego horroru, estetyki teatralnej a także murder mystery w stylu I nie było już nikogo Agathy Christie. Film nakręcony przez Romano Scavoliniego, reżysera i fotografa-freelancera doby [czasów] wojny wietnamskiej, twórcy jednego z video nasties Nightmares in a Damaged Brain (1981) oraz świetnego, surowego namsploitation Dog Tags (1988), przez samego autora został nazwany “filmem o którym należałoby zapomnieć”; innymi słowy: podyktowanym wyłącznie finansowym przymusem. I choć ciężko zaliczyć A White Dress for Mariale w poczet najlepszych czy najbardziej wpływowych przykładów żółtego nurtu, to z pewnością nie da się odmówić mu nieodpartego uroku. 

Bohaterką filmu jest Mariale (Ida Galli), która jako mała dziewczynka była świadkiem zabójstwa matki przez zazdrosnego ojca, a następnie samobójstwa mężczyzny. Dorosłe życie kobiety jest naznaczone traumą, a mąż (Luigi Pistilli) z którym mieszka w okazałej rezydencji, wydaje się nieczułym tyranem. Pewnego dnia Mariale potajemnie zaprasza do domu grupę dawnych przyjaciół  (pośród których znajdziemy m.in. kultowego Ivana Rassimova czy Pilar Velázquez). Orgiastyczne przyjęcie zamienia się jednak w rzeź, gdy goście zaczynają ginąć jeden po drugim.

A White Dress for Mariale pełen jest elementów gotyckich. Odizolowana od świata rezydencja, ogromna i ponura, otoczona murami i bogatą roślinnością, wprowadza poczucie uwięzienia i wydaje się skrywać mroczne sekrety. Najbardziej pamiętną sceną jest ta – niczym żywcem wyrwana z gotyckiego filmu grozy w której goście, trzymając w dłoniach kandelabry, odwiedzają piwnicę pełną portretów, luster, manekinów, przykrytych płachtami materiału rupieci i pajęczyn – w tym momencie zrywa się gwałtowna wichura, a w pomieszczeniu zaczyna panować chaos. Postacie wpadają w panikę, wydaje im się, że zewsząd otaczają je zmumifikowane zwłoki, nie wiadomo co jest realne, a co stanowi przerażający wytwór imaginacji. Upiorna sceneria, dźwięki burzy i złowieszczy śmiech Mariale tworzą perfekcyjnie gotycką atmosferę paranoi. 

Istotnymi wątkami obrazu są też czas i nieuchronność przeznaczenia. Napiętnowana tragedią przeszłość miesza się z teraźniejszością, w domu zresztą wyraźnie widać jej wpływ w postaci portretu matki Mariale (o wyglądzie doppelgängera głównej bohaterki) oraz jej zakrwawionej, białej sukni, która wciąż znajduje się w posiadaniu rodziny, nieustannie przypominając o okrutnych wydarzeniach. W miejscu, w którym przeszłość, teraźniejszość i przyszłość mieszają się w jedno, musi dojść do tragedii. Film Scavolliniego sprawdza się też jako studium charakterów i kobiecej psychozy. Jak zauważył Roberto Curti, istotnym momentem filmu jest orgiastyczna uczta podczas której bohaterowie przywdziewają kostiumy. Dla Mariale założenie sukni matki stanowi moment powrotu do dzieciństwa i traumy, dla innych maskarada paradoksalnie równa się zdemaskowaniu – pokazują prawdziwe oblicza pijaków, przemocowców, hipokrytów. Scena uczty nawiązuje do wielu dzieł kultury, od Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci po filmy Luisa Buñuela, próbując też przemycać komentarz społeczny na tematy takie jak rasizm. Dialogi są jednak dość miałkie i pretensjonalne, giną w natłoku ekstrawaganckich zachowań pokazanych na ekranie. 

Pierwsza godzina filmu ma więc niewiele wspólnego z giallo, ostatni akt zamienia się jednak w rasowy scenariusz w rodzaju Agathy Christie a’la italiana, serwując nam spory body count w niewielkich odstępach czasu. Choć większość zabójstw nie jest zaprezentowana zbyt dosadnie, znajdzie się też kilka zapadających w pamięć, takich jak morderstwo na basenie. Sporym rozczarowaniem okazuje się zaś sam finał. Twórcy ewidentnie nie przyłożyli wagi do stworzenia zaskakującego twistu. Trudno więc nie patrzeć na A White Dress for Mariale w dwójnasób – jako ciekawy psycho-thriller w gotyckim entourage’u oraz nieco mniej udany przykład giallo. To mroczna atmosfera, piękne kadry i scenografia świadczą o całej unikatowości filmu – począwszy od wyjątkowo stylowego prologu, aż po finał, który spina klamrą nie do końca przemyślaną fabułę.


1972 – The Red Headed Corpse (reż. Renzo Russo) – Caligula

Farley Granger jako malarz alkoholik prowadzący cierpiętniczy, usłany cierniami żywot artysty w Stambule. Jego los odmienia się wraz z pojawieniem się kobiety o płomiennorudych włosach. Dziewczyna (Erika Blanc) jest pełna życia, ma olbrzymi apetyt seksualny, a jej malowane przez nowego kochanka akty rozchodzą się jak świeże bułeczki. Rudowłosa bogini z czasem odsłania jednak oblicze nimfomanki, która pada w objęcia praktycznie każdego napotkanego mężczyzny. Malarz tymczasem szaleje z zazdrości i robi się coraz bardziej niestabilny emocjonalnie…

Schizofreniczne giallo, któremu zdecydowanie bliżej do lat 60. (erotyczne dreszczowce Umberto Lenziego z Carroll Baker to dobry przykład w tym wypadku), niż do post-argentowskiej formuły nurtu. Do końca nie wiadomo tutaj czy cały romans jest wytworem wyobraźni szalonego artysty, a zatem również czy do zbrodni doszło naprawdę, czy może była ona jedynie zwieńczeniem podróży w odmęty obłędu. Renzo Russo nigdy nie udziela klarownej odpowiedzi, celowo zwodzi widza. O tym, że o standardowej zagadce kryminalnej możemy zapomnieć, świadczy już quasi-baśniowy wstęp, w którym pogrążony w delirium malarz przygarnia porzuconego manekina sklepowego. Naturalnych rozmiarów lalka przeistacza się za sprawą uczucia znalazcy w prawdziwą kobietę: piękną, skromną, oddaną. Na początku jest niema, ale wraz z tym, jak zyskuje mowę, zaczyna też stawiać swemu panu coraz większe wymagania, aż wreszcie przejmuje całkowitą kontrolę w związku. Można zatem traktować The Red Headed Corpse jako wręcz biblijną przypowieść o raju utraconym, o grzechu i upadku człowieka, o zabawie w Boga i kreacji, która wyrwała się spod kurateli Stwórcy na wzór monstrum Frankensteina. Można również odbierać rzecz jako na wskroś przyziemną, podlaną erotyką psychodramę o majakach umysłu biedaka, któremu odwaliło od samotności i wódy. Intrygująca pozycja, która zapewne odrzuci odbiorców postrzegających „żółte kino” jako ściśle skodyfikowany gatunek, a jednocześnie przyciągnie widzów spragnionych eksperymentów i otwartych na nieszablonowe rozwiązania.


1975 – The Killer Must Kill Again (reż. Luigi Cozzi) – Dr. Butcher

Zapomniane, by nie rzec obskurne giallo Luigiego Cozziego to zdecydowanie jego najlepszy film, dzieło obok którego nie sposób przejść obojętnie, pełne znakomicie budowanego napięcia, z rolą życia Antoine Saint – Johna, który tutaj wygląda wypisz wymaluj jak demon Pazuzu z arcydzieła Friedkina (ma jedynie zdrowsze zęby), o wymowie mocno pesymistycznej a wręcz nihilistycznej. Hitchcockowska w duchu fabuła opowiada o przypadkowym spotkaniu dwóch indywiduów – małostkowego Giorgia (George Hilton) i zimnego, wyrachowanego Zabójcy (Saint John); Giorgio spotyka mordercę w najmniej spodziewanej chwili – gdy ten pozbywa się zwłok jednej ze swoich ofiar. Niewiele myśląc, w ramach wykorzystania sytuacji zleca zabójcy morderstwo własnej żony, planując całą sytuację jako porwanie umożliwiające uzyskanie solidnej sumy od ubezpieczyciela. Początkowo wszystko idzie jak z płatka, jednak gdy para młodych lekkoduchów, Luca i Laura (Alessio Orano i Cristina Galbo), kradną samochód zabójcy, misterny plan zaczyna się sypać…

Killer Must Kill Again to giallo wręcz wzorcowe – narracyjnie dzieło poprowadzone niezwykle sprawnie, bez wpadek i zbędnych scen. Bohaterowie to zgraja okrutnych, dwulicowych i egoistycznych postaci, których motywacje są zdecydowanie przyziemne i bezwzględne  – za ich działaniami stoi chęć zarobku i zaspokojenia własnych żądz. Kolejne czyny i błędy prowadzą do następnych w nieustającej lawinie pomyłek, absurdów i morderczej spirali, prowadzących do jedynego możliwego finału. Prym wiedzie wspomniany Saint – John, szerzej znany z roli Schweika w Hotelu Siedmiu Bram Lucia Fulciego oraz Garści Dynamitu Sergia Leone, gdzie wcielił się w postać pułkownika Günthera Rezy. Tutaj przyćmiewa wszystkich aktorów, samą tylko mimiką budząc niejednokrotnie przerażenie, tworząc wręcz podręcznikową postać zimnokrwistego złoczyńcy. Sam film to ponura opowieść o zbrodni i karze, dziejąca się w świecie pełnym perwersji i niecodziennych żądz (implikacja nekrofilii, znakomicie zmontowana dramatyczna scena gwałtu na przemian ze „standardową” sceną miłosną), zrealizowana z ogromnym wyczuciem i precyzją przez Cozziego, który do końca, mimo kilku twistów fabularnych, trzyma się praw logiki (reżyser był także współautorem scenariusza). Film zdecydowanie warty odnalezienia, niestety do dziś prawilnie nie wydany (z powodu problemów z odnalezieniem oryginalnych negatywów), obecny jedynie w formacie DVD u wydawcy Mondo Macabro.


1975 – Strip Nude for Your Killer (reż. Andrea Bianchi) – Caligula

Sleazomaniakalny dreszczowiec od mistrza maczystowskiej włoszczyzny Andrei Bianchiego (m.in. Cry of a Prostitute [1974], Malabimba – The Malicious Whore [1979]). Podobnie jak w wielu późnych gialli, sama intryga kryminalna zepchnięta została tutaj na dalszy plan: niby wciąż jest ona motorem napędowym akcji, ale tak naprawdę przez większość czasu nie dbamy o to, kto jest zabójcą. Liczą się bowiem krwawe mordy. Oraz potężne ilości golizny, które zgodnie z tytułem Bianchi czyni sercem filmu. Włoch rozbiera dosłownie każdą aktorkę, która wzięła udział w projekcie i większość z bohaterek uśmierca, gdy znajdują się one w kompletnym negliżu.

Zaczynamy od sceny nielegalnego zabiegu aborcji, podczas którego pacjentka umiera. Lekarz oraz jego znajomy pozbywają się po cichu zwłok, by odsunąć wszelkie podejrzenia z dala od siebie. Ktoś jednak wie, co naprawdę się stało. Niedługo potem z rąk zamaskowanego mordercy ginie szemrany doktorek od skrobanki. Następnie zaś samotny mściciel zabiera się za pracowników domu mody, w którym pracowała zmarła.

Zabójca, wzorem enigmatycznego motocyklisty z What Have They Done to Your Daughters? (1974) Massimo Dallamano cały czas paraduje w kombinezonie i kasku. Ofiary uśmierca za pomocą noża sprężynowego. Sceny mordów niestety pozbawione są większej inwencji, ale są za to stosunkowo krwawe. I rozebrane, jak już wspomniałem. Prym pośród wesołych golasek wiedzie królowa nurtu, Edwige Fenech. Tutaj z krótkimi włosami, ale seksowna jak zawsze. Edwige wciela się w postać początkującej fotograf i modelki, która wspólnie ze swym partnerem rozwiązywać będzie zagadkę zabójstw. Owym partnerem jest Nino Castelnuovo (m.in. spagwest Lucia Fulciego Massacre Time [1966]) i ma on do odegrania niewdzięczną rolę mizogina i playboya, który zresztą był współwinny śmierci dziewczyny z początku filmu. Bianchi ustanawia go jednak, na przekór wszelkim regułom, bohaterem pozytywnym i jeszcze na finiszu serwuje widzom środkowy palec w niby-humorystycznej scenie z „pomyloną dziurką” podczas seksu. Sleaze, szowinistyczna chamówa i brak ogłady. Dzięki czemu, rzecz jasna, ogląda się to wybornie i z uśmiechem na twarzy. Kto widział niesławne poliziottesco Cry of a Prostitute ten będzie wiedział, czego należy się spodziewać po świntuchu Bianchim. Tutaj co prawda nie ma sceny na miarę tej z gwałtem na świńskiej tuszy, ale i tak sprośnych i niepoprawnych patentów nie brakuje. Nie ma się co okłamywać: to z takich gialli uczyli się Amerykanie jak robić swoje slashery, nie od wyrafinowanych mistrzów kuchni włoskiej pokroju Argento.


1976 – Plot of Fear (reż. Paolo Cavara) – Caligula

Mężczyzna zostaje uduszony przez prostytutkę. Kobieta zatłuczona żywcem w pustym autobusie przez mężczyznę. W obu przypadkach zabójca zostawia na miejscu zbrodni ilustrację ze Stasia Straszydła Heinricha Hoffmanna, co pozwala policji wysnuć podejrzenie, że zbrodnie są ze sobą powiązane. W trakcie badania sprawy inspektor Lomenzo (Michele Placido) odkrywa, że obie ofiary należały do tzw. Towarzystwa Miłośników Zwierząt, które zbierało się w położonej na odludziu willi i oddawało rozpuście…

Mieszanka giallo i poliziottesco od Paolo Cavary, twórcy najbardziej znanego ze współautorstwa Pieskiego świata (1962). Poróżniony z kumplami od mondo Cavara poszedł ostatecznie własną drogą i zajął się reżyserią fabuł. Z żółtego nurtu Plot of Fear zapożycza przede wszystkim wyrafinowaną zagadkę morderstw i „dziecięce” elementy układanki (wspomniana książka dla maluchów, którą wykorzystuje do komunikacji ze stróżami prawa zabójca). Z policyjnego procedurala mamy tu wzięty wysoki stopień realizmu i skupienie na codziennej robocie gliniarza. Wychodzi z tego solidny misz-masz, któremu bliżej raczej do wczesnych gialli, niż do Argentowskiej formuły gatunku. Już od początku podejrzewany, że morderców jest co najmniej kilku, ale w praktyce intryga okazuje się jeszcze bardziej zagmatwana, niż można by przypuszczać. Co wcale nie jest mankamentem — jedynie pod koniec zaczyna się to robić trochę przekombinowane. Przez większość seansu rzecz trzyma jednak więcej niż solidny poziom. Mamy dobrą obsadę (śliczna Corinne Cléry, Eli Wallach, niezawodny John Steiner, Michele Placido), dawkę golizny i odrobinę sleaze’u pod postacią przygotowanej specjalnie na potrzeby filmu sadomasochistycznej animacji od specjalizującego się w erotycznych kreskówkach Gibby. Jedynie sceny mordów są tu zdecydowanie nieciekawe, ale coś za coś, tym bardziej że Cavara ewidentnie nie miał zamiaru epatować przemocą. W wielu momentach to wręcz noirowa przypowieść o zepsuciu wyższych sfer, w której znalazło się nawet miejsce na femme fatale. Nieortodoksyjne, ale dzięki temu satysfakcjonujące podejście do gatunku, który na tym etapie tonął już w kliszach i schematach.


1978 – Closed Circuit (reż. Giuliano Montaldo) – Simply

Short on sense, long on style – trudno o bardziej trafną syntezę istoty giallo niż ta właśnie, za którą odpowiada autor leksykonu The Official Splatter Movie Guide (1989) John McCarty. Ale tu akurat mamy coś w rodzaju odwrócenia przywołanych proporcji. Telewizyjna produkcja Montaldo to bardzo oszczędna formalnie, futurologiczno-foliarska gawęda, kiełkująca wprost z żyznej gleby dobiegających końca anni di piombo, kiedy to niekontrolowana przemoc bombardowała włoskiego widza w równym stopniu z ekranów, co po wyjściu z kina. Nie jest to nawet typowe giallo (bardziej tu „Śledztwo” Lema się kłania) choć mieści się w kategorii borderline, ukutej przez Troya Howartha dla niekonwencjonalnych reprezentantów gatunku. Jedyna w swoim rodzaju sklejka kryminału w typie ,,zagadka zamkniętej przestrzeni”, policyjnego procedurala, społecznej obserwacji i niepokojącego weird fiction bazuje też na mocnym aspekt metafilmowym, gdyż cała story rozgrywa się w kinie. I wnosi bez wątpienia najbardziej ekstrawagancki pomysł na postać mordercy, jak giallo długie i szerokie.

Mrok sali kinowej, ponad pół setki widzów. Leci spaghetti western. W finałowym pojedynku Giuliano Gemma strzela do Williama Bergera, ten pada i w tym samym momencie kula dosięga też pewnego starszego pana na widowni. Trup na miejscu. Szybko zjawia się policja, kino wraz z przerażoną publicznością zostaje zamknięte, nikomu nie udaje się opuścić budynku: morderca jest wśród nas. Wstępne śledztwo ustala, że strzał padł od strony ekranu, ale mimo drobiazgowych poszukiwań w całym obiekcie ani u nikogo z widzów żadnej broni nie znaleziono. Ofiary nikt nie znał, narzędzie zbrodni ani motyw nie istnieją. Podejrzane (w kontekście zajścia) zachowania niektórych osób w trakcie seansu okazują się fałszywymi tropami, przetrzymywanych przez wiele godzin o głodzie ludzi ogarnia irytacja, policja zaczyna gonić w piętkę. Wszyscy jednocześnie czekają na wynik ekspertyzy balistycznej wyjętego z ciała ofiary pocisku (dopiero będzie szok, kiedy się doczekają!). Wychodzi też na jaw, że zamordowany był samotnym, zagorzałym kinomanem, oglądającym filmy po kilka razy i notującym w swym dzienniku dziwnie złowieszcze w obliczu całej sytuacji przemyślenia: najlepsze filmy nie tyle odbijają rzeczywistość, co starają się ją przeniknąć, uchwycić jej głęboką istotę. Te gorsze przeciwnie, przekształcają ją tworząc wyobrażony świat, który wielu widzom zastępuje ten prawdziwy… Tymczasem na zewnątrz gromadzi się tłum ciekawskich, dziennikarze domagają się informacji. Dowodzący akcją zarządza wizję lokalną, western ma być wyświetlony jeszcze raz, wszyscy muszą dokładnie powtórzyć swoje zachowania z poprzedniego seansu. Na fotelu ofiary zasiada na ochotnika wyluzowany bileter (wcześniej przez drzwi nakazał swojej narzeczonej donieść o tym prasie i dostarczyć do artykułu swoje zdjęcie: „wiesz, to w kąpielówkach, jak palę fajkę”). Znów Gemma szybciej od Bergera dobywa colta. I wtedy…

Zwykle kiedy realność zostaje poddana ingerencji z obszarów niedekodowanych przez nasze zdolności poznawcze (niech będzie, że poprzez kinowy ekran, jak w Demonach z 1985 r.) ulega wówczas całkowitemu przekształceniu. Tu natomiast do końca pozostajemy na kartezjańskim gruncie czując jednocześnie jak słabnie jego racjonalna grawitacja i nie dostając w zamian żadnych nowych punktów oparcia. Świetnie wygrano atmosferę bezradności i rosnącej apatii ogarniającej powierzchownie potraktowaną przez Montalddo zamkniętą zbiorowość; to trochę takie Pieskie popołudnie (1975) z wyłączeniem emocjonalno-humanistycznego zasilania, za to z mroczną otchłanią tuż za progiem. Konkluzją wszystkiego pozostaje mętna i karkołomna, ale z braku laku i wobec zaistniałej sytuacji niebezpiecznie prawdopodobna teoria obecnego wśród publiczności geeka-socjologa (w tej roli wyglądający jak muchozol flegmatyczny Flavio Bucci w ,,musztardówach” -10): powołane do życia iluzje mogą okazać się silniejsze od rzeczywistości, która najwyraźniej z powodu jakichś niedoborów własnych cały czas zmuszana jest do ich generowania. Jest to jeden z tych filmów „interaktywnych”, których zakończenia tak na prawdę rozgrywają się już w wyobraźni widza. W foyer kina mamy masę plakatów filmowych z aktualnego repertuaru, istny raj dla fanów włoszczyzny! I wyobraźnia zaczyna podszeptywać, jak rozkoszny mayhem by zapanował, gdyby na wszelkie możliwe sposoby agresję wobec widowni zaczęły przejawiać Cztery Muchy na Szarym Aksamicie (1971), Macki (1977), Perfumy Damy w Czerni (1974), czy Squirm (1976). A tu jeszcze nad wejściem do kina właśnie montują baner najnowszej wersji King Konga!

Warto wspomnieć, że w roli nawiedzonego spaghetti westernu wystąpiła… kombinacja trzech filmów. Seans zapowiadają plakaty Days of Anger (1967), ale na ekranie oglądamy fragmenty For a Sky Full of Stars a Roof (1968), obydwa zresztą z udziałem Giuliano Gemmy. Natomiast finałowy pojedynek wiecznie młodzieńczego Gemmy ze steranym już dragami Bergerem (który nie grał w żadnym z wymienionych), dokręcono na potrzeby Sprzężenia zwrotnego. Pod takim tytułem film wyemitowała TVP na początku lat 80.


1978 – The Pyjama Girl Case (reż. Flavio Mogherini) – Caligula

Flavio Mogherini to twórca znany głównie z komediowego repertuaru, na tle którego The Pyjama Girl Case odznacza się wyraziście żółtymi zgłoskami. Scenariusz został oparty na prawdziwych wydarzeniach: w 1934 roku znaleziono zwłoki niezidentyfikowanej kobiety w małym kanale pod szosą przecinającą Nową Południową Walię. Sprawa pozostawała na liście nierozwiązanych przez dekadę, aż pewnego dnia do policji zgłosił się niejaki Tony Agostini, przyznając się do zamordowania swojej żony Lindy. Wymiar sprawiedliwości powiązał owe wyznanie z tajemniczymi zwłokami sprzed dziesięciu lat, a Agostini trafił za kratki. Long story short, ale na marginesie wypada jeszcze zaznaczyć, że wiele szczegółów (m.in. kolor oczu ofiary, rozmiar biustu) wskazuje na to, że policja poszła na łatwiznę i dziewczyna z kanału, znana też jako „Dziewczyna w piżamie” (od ubioru, w jakim została znaleziona) oraz Linda Agostini nie były tą samą osobą.

U Mogheriniego nadwęglone szczątki kobiece znalezione zostają na plaży w Sydney. Policja jest w kropce, posuwa się nawet do wystawienia zwłok na publiczny widok w nadziei, że ktoś rozpozna ofiarę. Do śledztwa przydzielony zostaje emerytowany inspektor Thompson (Ray Milland), który powoli drąży sprawę na przekór karierowiczowskiej postawie młodszego kolegi ze służby.

Oprócz wątku dochodzenia mamy tu jeszcze drugi, równoległy: młoda Holenderka Glenda (Dalila Di Lazzaro) akceptuje zaręczyny od swego chłopaka Antonio (Michele Placido). W związku szybko zaczyna się psuć, Antonio to prosty facet o nieskomplikowanych potrzebach, a oczekiwania Glendy są wygórowane, co pcha ją w ramiona kolejnych kochanków. Tym sposobem poznajemy dwie pozornie niepowiązane historie, które wraz z biegiem wydarzeń zaczynają zdradzać bezpośrednie pokrewieństwo. Zabieg udany, pomagający w stopniowaniu napięcia, aż po ponury finał, w trakcie którego poznajemy szczegóły okrutnej i bezsensownej zbrodni. Ogółem rzecz biorąc, jak na twórcę wyspecjalizowanego w lekkich, humorystycznych opowieściach, Mogherini zaskakująco dobrze sprawdza się tutaj w konwencji ponurego dreszczowca, w którym na próżno szukać choćby odrobiny nadziei. Na osobną wzmiankę zasługuje pulsujący w dyskotekowym rytmie soundtrack od Riza Ortolaniego, który na potrzeby filmu skomponował również dwa utwory pod Amandę Lear — nie jest to z pewnością ścieżka, którą należałoby umieścić pośród najlepszych dokonań signore Ortolaniego, ale ma swój funkujący nerw i czar (miejscami ocierający się zresztą o plagiat wydanego w lipcu 1977 roku singla I Feel Love Giorgio Morodera i Donny Summer).


1983 – The House of the Yellow Carpet (reż. Carlo Lizzani) – Mariusz Czernic

Gdy w roku 1982 Dario Argento zrealizował Tenebre, było już raczej jasne, że w gatunku giallo niewiele nowego można powiedzieć. Popularny w poprzedniej dekadzie nurt miał jeszcze swoje chwile triumfu dzięki takim mistrzom jak wspomniany Argento, jednak coraz wyraźniej było widać, że formuła giallo zbliża się do wyczerpania. Nawet najbardziej utalentowani twórcy zmagali się z powtarzalnością schematów i ograniczeniami gatunku, co sprawiało, że ich filmy nie były już w stanie zaskoczyć widzów. I tu do akcji wkroczył Carlo Lizzani, reżyser wszechstronny i produktywny, mający w dorobku ponad 70 tytułów (np. spaghetti western Requiescant, 1967; poliziottesco Bandyci w Mediolanie, 1968). Jego film The House of the Yellow Carpet, nakręcony tuż po Tenebre, stanowi próbę odświeżenia giallo poprzez rezygnację z wizualnych fajerwerków na korzyść teatralnego minimalizmu. Na motywach słuchowiska radiowego Teatro a domicilio (1978) Aldo Selleriego powstał wyrafinowany thriller psychologiczny z motywem home invasion rozpisany jedynie na czworo postaci i zawierający imponującą liczbę zwrotów akcji.

Franca (Béatrice Romand) i jej mąż Antonio (Vittorio Mezzogiorno) po przeprowadzce do małego mieszkania decydują się sprzedać wielki żółty dywan, który nie pasuje do ich skromnego domowego gniazda. Kobieta dostała tę wykładzinę od ojczyma, z którym łączy ją dwuznaczna więź. Mąż, zaniepokojony emocjonalnym bagażem związanym z tym przedmiotem, pragnie się go pozbyć. Na anons w gazecie odpowiada tajemniczy Profesor (Erland Josephson), który pod nieobecność Antonia odwiedza jego żonę. To, co miało być zwykłą transakcją przeradza się w koszmar – Profesor z każdą kolejną minutą ujawnia swoje agresywne oblicze, a klimat strachu i paranoi stopniowo narasta, stając się wręcz przytłaczający. Gdy napięcie zdaje się sięgać zenitu, w mieszkaniu pojawia się tajemnicza dama (Milena Vukotic), nadając wydarzeniom nowy kierunek.

The House of the Yellow Carpet (wł. La casa del tappeto giallo) zadebiutował podczas festiwalu w Cannes w sekcji Directors’ Fortnight – nie zdobył wielkiego uznania krytyków i szybko popadł w zapomnienie. Po latach można go odkryć na nowo jako nietypowe podejście do „żółtych thrillerów”, zrywające z klasycznym modelem whodunit, koncentrujące się na psychologicznej grze między bohaterami. Scenariusz autorstwa Filiberta Bandiniego i Lucia Battistrady eksploruje motywy manipulacji, ukrytych traum i podświadomości mocno wpływającej na postrzeganie rzeczywistości. Przestrzeń mieszkania, gdzie rozgrywa się niemal cała akcja, potęguje poczucie klaustrofobii. Świetne aktorstwo też bardzo pomaga w budowaniu napięcia – zarówno Béatrice Romand (muza Érica Rohmera), jak i Erland Josephson (ceniony za role u Ingmara Bergmana) doskonale oddają emocjonalną złożoność swoich postaci. Dzieło Carla Lizzaniego ze względu na nieoczywiste zwroty akcji i mistrzowską grę aktorską jest wciągającym psycho-thrillerem i jednym z tych przykładów, w których teatralna zasada minimalizmu okazuje się mocnym atutem.


1983 – Killing of the Flesh (reż. Cesare Canevari) – Caligula

Cesare „Ostatnia orgia gestapo” Canevari dostarcza jedno z najbardziej sleazowych gialli w dziejach. Nie ma tu co prawda popisów mizoginii na miarę Giallo in Venice (1979) czy Nowojorskiego rozpruwacza (1982), ale w kwestii ekranowej golizny Canevari stawia poprzeczkę wysoko. Do tego stopnia, że na pierwszą godzinę traci z oczu jakąkolwiek intrygę. Rzecz już w zarysie przedstawia się nad wyraz prosto: do zamkniętego hotelu przybywają krewne zmarłego w tajemniczych okolicznościach milionera. Kobietom towarzyszą ich partnerzy, toteż oczekiwanie na wieści w sprawie spadku upływa głównie na leniwych miłostkach i popijawach, które miejscami ocierają się o orgie. A potem do akcji wkracza morderca.

Przez 2/3 czasu jest to wręcz softporno, dopiero ostatnie pół godziny wchodzi w sferę żółtego kina, a i wówczas wiele do zaoferowania miłośnikom czarnych rękawiczek i spektakularnych scen zabójstw Canevari nie ma. Dreszczy i napięcia jest tu tyle, co kot o dziewięciu ogonach napłakał, są za to romanse, zdrady, lesbijskie przytulanki i przechodzone niewiasty pod wpływem. Jeśli oceniać rzecz wyłącznie jako giallo, to zapewne Killing of the Flesh zasługiwałoby na najniższą notę. Jeśli patrzeć na zagadnienie jako na ubliżający dobrym gustom i wszelkiej przyzwoitości przykład guilty pleasure to można mówić o cudeńku upadłej Italii, gdy dupy i cycki przysłaniały sens wszelaki, robiąc za główny wabik.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *