De Mysteriis Dom Sathanas, czyli z Diabłem za pan brat

Welcome to the elder ruins again
The wind whispers beside the deep forest
Darkness will show us the way
„Heic noenum pax”
Halloween. Samhain. Zwał, jak zwał. Diabelska noc. A że noc diabelska, to i zestaw filmowy powinien być stosowny. Zgodnie z naszą świecką tradycją zebraliśmy dla Was kolekcję obrazów, w których Szatan i jego dwór odgrywają decydującą rolę. Będzie żelazna klasyka, telewizyjne perełki, obrazy zapomniane, jak i rzeczy świeższe, już z tego tysiąclecia. Będą damy w opałach, bluźniercze sekty, bohaterowie z piekła rodem i soczyste gore. Odwiedzimy Stany Zjednoczone, Wyspy Brytyjskie, Hiszpanię, Francję i Indonezję. Bo jak świętować tę wyjątkową noc, to tylko z rozmachem, kurtuazją i odpowiednią dozą smaku!
Jak co roku, swoje propozycje seansów filmowych prezentujemy w redakcyjnym gronie z nieocenionym wsparciem gościa: Mariusza Czernica z zaprzyjaźnionej Panoramy Kina.
Caligula
1968 – Dziecko Rosemary (reż. Roman Polański) – Caligula

Ojciec nowożytnego horroru satanicznego. A właściwie to matka. Film, od którego rozpoczął się szał na wątki okultystyczne w mainstreamowym kinie. Film-legenda, a zarazem arcydzieło bez skazy. Istotne dobro kulturowe całej zachodniej cywilizacji. Rok 1966. Rok pierwszy. Bóg umarł. Szatan się rodzi, moc truchleje. Imię jego Adrian. Członkowie satanistycznej sekty to nie jakaś banda obwiesiów, a dobrze sytuowani mieszkańcy starej kamienicy na Manhattanie. Grupa nieco ekscentrycznych, ale budzących sympatię i na pierwszy rzut oka kompletnie nieszkodliwych staruszków, którym przewodzą potomek osławionego okultysty Roman Castevet (Sidney Blackmer) oraz jego żona, wścibska i gadatliwa Minnie (nagrodzona Oscarem Ruth Gordon). Ich „ofiarą” padnie Rosemary Woodhouse (Mia Farrow), skromna, niewyróżniająca się z tłumu All-American-Girl z Nebraski. Jej zadaniem będzie urodzenie Antychrysta, przy czym dziewczyna przez cały okres ciąży pozostanie nieświadoma swej doniosłej misji. A raczej pozostanie jej nieświadoma do czasu, gdy wszystkie drobne zbiegi okoliczności, dziwne zachowania sąsiadów i jej własnego męża (John Cassavetes) nie zaczną układać się dla niej w logiczną, acz upiorną całość.
Publiczność latem 1968 roku oszalała na punkcie historii biednej Rosemary. Diabeł był dosłownie ostatnim krzykiem mody. Celebryci dostali fioła na punkcie okultyzmu, jak grzyby po deszczu powstawać zaczęły najrozmaitsze szemrane sekty o szatańskich konotacjach. Kontrkultura wybrała Lucyfera jako swojego patrona, a sztywne normy moralne uległy poluzowaniu. Szatan wszedł na salony dystyngowanym krokiem. Oczywiście oszałamiająca popularność Dziecka to tylko część większego obrazka, nie jednej piekielnej nocy Rzym zbudowano, niemniej wpływ dzieła na szeroko pojętą popkulturę jest trudny do przecenienia. Ojców sukcesu było w sumie trzech. Pierwszym był William Castle, producent i reżyser niskobudżetowych horrorów znany z niezwykle oryginalnych chwytów reklamowych, twórca takich klasycznych B-klasowych straszaków jak Dom na Przeklętym Wzgórzu (1959) i 13 duchów (1960). To Castle z marszu wyczuł potencjał tkwiący w wydanej w 1967 roku powieści Iry Levina i namówił ówczesnego szefa Paramount Pictures, Roberta Evansa do zakupienia praw do niej. Sęk w tym, że Castle chciał być reżyserem ekranizacji, a Evans wyczuł z kolei, że wzmiankowany potencjał jest na miarę kogoś o większej klasie, niż „tandeciarz” Castle. Ostatecznie Catle’owi pozostawiono funkcję producenta, a na stanowisko reżysera Evans przeforsował wschodzącą gwiazdę zza Żelaznej Kurtyny. Roman Polański, bo o nim mowa, miał już wówczas status „gorącego nazwiska”, twórca entuzjastycznie przyjętego Wstrętu (1965) i nominowanego do Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, zrealizowanego jeszcze w Polsce Ludowej Noża w wodzie (1962) postrzegany był jako specjalista od inteligentnego, arthouse’owego kina grozy.
Polański nie zawiódł pokładanych w nim nadziei i z materiału Levina’a wykroił paranoiczny dreszczowiec z groteskowym piętnem. Jako widzowie wiemy dokładnie tyle, ile sama Rosemary, przez co miejscami pojawia się wątpliwość, czy aby cały spiskowy bagaż historii nie jest wytworem umysłu popadającej w wywołaną sensacyjnymi lekturami, burzą hormonów i nadaktywną wyobraźnię paranoję ciężarnej kobiety. Polański i Evans mieli ponadto nosa do castingu, upierając się, że do roli głównej idealna będzie Farrow. Do tego stopnia, że gdy ówczesny małżonek aktorki, Frank Sinatra zagroził jej rozwodem, jeśli nie zrezygnuje z udziału w produkcji, bajerant Evans pochlebstwami przekabacił Mię i kosztem rozpadu małżeństwa dopiął swego. Trochę trudniej współpracowało się za to z Cassavetesem. Aktor, ale również reżyser, ubzdurał sobie ponoć, że poustawia plan pod siebie, jednak Roman ukrócił jego dyktatorskie zapędy. Strzałem w dziesiątkę było ściągnięcie z Polski przyjaciela, Krzysztofa Komedy, autora muzyki do wszystkich dotychczasowych filmów Polańskiego, który stworzył na tę okazję swą najsłynniejszą ścieżkę dźwiękową, na czele z ikoniczną „kołysanką”, stanowiącą motyw przewodni filmu. Zagrało pięknie wszystko, od wywrotowego scenariusza, który portretuje wyznawców Szatana jako zgraję pociesznych dziwaków, przez nasycone zdjęcia Williama A. Frakera, po miejsce akcji, za które posłużył legendarny apartamentowiec The Dakota, miejsce znane z goszczenia przeróżnych sław, ponad dekadę później będące świadkiem tragicznej śmierci Johna Lennona.
Sukces miał jednak również swoje ciemne strony. Do Polańskiego w świadomości drobnomieszczaństwa przylgnęła łatka „satanisty”, reżyserowi i osobom z jego otoczenia przypisywano organizowaniem narkotycznych orgii, co prasa brukowa skwapliwie wykorzystała po śmierci Sharon Tate i znajomych Polańskiego z rąk „rodziny” Mansona w posiadłości przy 10050 Cielo Drive. Owe pogłoski rzecz jasna nie miały nic wspólnego z prawdą, dobrze pokazują jednak, jak trudno jest prostym ludziom oddzielić ekranową fikcję od rzeczywistości. Czy Dziecko Rosemary było „złym duchem” Polańskiego? Śmiem wątpić. Lecz jest to zarazem część Wielkiego Mitu, który ładnie brzmi i wzbudza emocje. Co nie ulega za to wątpliwości to fakt, że mamy w tym przypadku do czynienia z jednym z najlepszych horrorów w dziejach kina, perfekcyjnym w każdym calu. I — tu zagram na czymś tak prymitywnym jak duma narodowa — jest to dzieło Polaka! Jeśli ludzie z kraju nad Wisłą szukają powodów do dumy, to sądzę że jest to jeden z największych. No bo jak to? Papieżem-Polakiem się podniecacie, a Romka nie znacie?
1980 – Guardian of the Abyss (reż. Don Sharp) – Mariusz Czernic

Strażnik Otchłani to dziesiąty odcinek antologii telewizyjnej Hammer House of Horror, zrealizowany przez twórcę, który nakręcił takie filmy jak Witchcraft (1964; dla Lippert Films) i Rasputin: Szalony zakonnik (1966; dla Hammer Films). Tytułowym strażnikiem jest Choronzon, który ma wiele cech wspólnych z wyobrażeniem Diabła w kulturze chrześcijańskiej, ale jego rola jest niejednoznaczna. Symbolizuje bowiem chaos i pustkę, stwarza iluzję i bariery, które utrudniają dotarcie do prawdy i uzyskanie oświecenia. Jego obecność odkryli John Dee i Edward Kelley, którzy w XVI wieku prowadzili eksperymenty nad systemem magii w celu poznania tajemnej wiedzy dotyczącej sfer duchowych przenikających wszechświat. W XX wieku Aleister Crowley dokonał interpretacji tych badań, dochodząc do wniosku, że Choronzon jest głównym przeciwnikiem na ścieżce duchowej i pokonanie go jest ostateczną próbą do osiągnięcia najwyższego poziomu świadomości. To Crowley określił Choronzona mianem Strażnika Otchłani.
W 50-minutowej opowieści w reżyserii Dona Sharpa demona chaosu próbuje przywołać Charles Randolph (John Carson), lider towarzystwa okultystycznego, który do rytuału używa magicznego zwierciadła. Dziewczyna wyznaczona do roli medium między światem materialnym a duchowym nie spełnia idealnych warunków i rytuał nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Zostaje wybrana kolejna ofiara, Allison (Rosalyn Landor), której udaje się uciec z łap okultystów. Na swojej drodze spotyka antykwariusza Michaela Robertsa (Ray Lonnen) będącego w posiadaniu starego lustra, co do którego istnieją podejrzenia, że zostało stworzone przez wybitnego alchemika Johna Dee. Przedmiot jest bezcenny i szczególnie pożądany przez ezoteryków ze stowarzyszenia Randolpha.
Pierwotna koncepcja projektu o nazwie Hammer House of Horror zakładała, że szereg zjawisk nadprzyrodzonych następujących w poszczególnych odcinkach miał prowadzić do wskrzeszenia hrabiego Draculi, w którego ponownie wcieliłby się Christopher Lee. Ostatecznie jednak koncepcja uległa zmianie i scenarzysta David Fisher zamienił Draculę na Choronzona (bo to właśnie Guardian of the Abyss miał być tym finałowym epizodem). Niektóre źródła podają, że w projekt zaangażowany był Terence Fisher (twórca najwybitniejszych filmów ze stajni Hammera), ale jego śmierć przeszkodziła mu w pracy nad odcinkiem serialu. Nie są to jednak wiarygodne informacje, gdyż T. Fisher zmarł zaledwie trzy miesiące przed premierą antologii, czyli już na etapie prac końcowych nad produkcją (żaden odcinek nie jest nawet poświęcony jego pamięci).
Spośród 13-tu odcinków antologii omawiany epizod należy do najlepszych tuż obok The Silent Scream Alana Gibsona i The House That Bled to Death Toma Clegga. Precyzyjnie skonstruowany scenariusz Davida Fishera utrzymuje uwagę widza od początku do końca dzięki narastającemu z każdą minutą poczuciu zagrożenia. Finałowy zwrot akcji da się przewidzieć znacznie wcześniej, ale to niewielki problem przy skutecznej, choć bardzo oszczędnej, reżyserii i pracy kamery. Widać starą szkołę brytyjskiego horroru – to, co było najlepsze w wytwórni Hammer, co pozwalało przy ograniczonych budżetach tworzyć filmy pełne napięcia i grozy. Sympatyczną niespodzianką dla fanów Hammera jest obsadzenie w głównej roli kobiecej Rosalyn Landor, która debiutowała w wieku 9 lat w niedużej, ale znaczącej w kontekście finałowego rytuału, roli Peggy w Narzeczonej diabła (1968) Terence’a Fishera.
1982 – Bloody Sect (reż. Ignacio Iquino) – Dr. Butcher

Frederick Payne (Carlos Martos) uwielbia wspominać swoją przeszłość. Problem w tym, że jego historie to istny kalejdoskop wojennych okrucieństw. Podczas wojny w Ugandzie trafił do niewoli, gdzie był bity i torturowany. Skazany na śmierć, jakimś cudem zdobył miecz, wykończył wszystkich strażników i zwiał. Potem wylądował w obozie partyzantów w Ameryce Południowej, a na koniec dorwał robotę jako ochroniarz u arabskiego księcia. Teraz, jak to bywa u takich kolesi w średnim wieku uznał, że dość tych szaleństw i czas się w końcu ustatkować. Ma dziewczynę, Helen (Emma Quer), i marzy o rodzinie. Problem w tym, że na ścianach nadal wisi arsenał broni i zdjęcia, na których, uwaga, torturuje jeńców – więc klimat ma w domu lekko specyficzny. A najlepsze w tym jest to, że jeszcze nie zdradził Helen wszystkich szczegółów ze swojej „świetlanej” przeszłości.
Frederick i jego wierna pokojówka Ana (Montserrat Miralles) mają bowiem na sumieniu kolejne złe uczynki – trzymają jego pierwszą żonę, Elizabeth (Diana Conca), zamkniętą na stryszku. Kilka lat wcześniej Frederick po pijaku rozwalił ich auto i od tamtej pory Elizabeth kompletnie straciła rozum. No i pewnego dnia ta wariatka robi niespodziankę – obezwładnia pokojówkę, zakrada się na dół i przydybuje ukochanego wraz z Helen w miłosnych objęciach. Łapie więc wielki widelec i bez ceregieli – jeb! – wydłubuje Frederickowi oczy. Jeśli myślicie, że to już koniec i opowiedziałem wam całą fabułę, to grubo się mylicie – to dopiero pierwszy kwadrans tej opowieści a dalej jest tylko lepiej…
Helen bowiem nie zostawia ukochanego na pastwę losu i zgadza się na ślub, po którym zakochana para dostaje kolejne złe wieści: Frederick nie dość że ślepy jak kret, to na dodatek okazuje się być bezpłodny. Ale nie ma co się załamywać – postanawiają udać się do banku spermy. Tam spotykają doktora Gerarda (Juan Zanni) i jego żonę pielęgniarkę Isę (Teresa Manresa), którzy pomagają Helen zajść w ciążę. To nie koniec przygód, bo w szpitalu czai się satanista Leonard (Henry Ragoud), który wpadł na genialny pomysł: podmienia spermę „Hansa Groenera – wysokiego blondyna z Niemiec” (wymogi przyszłego ojca były bowiem dosyć oczywiste – przyszłe dziecko miało być rasy białej, młode i silne!) na… spermę Szatana.
To, co się dalej odstawia w tym dziele, to czysty majhem i zagłada – wysłannicy Szatana mordują kolejnych straceńców, którzy zgodzili się na inseminację, dochodzi do paskudnej eliminacji ropuchy za pomocą sztyletu, manekiny latają po schodach, nietoperze latają na sznurkach, wąsaty Frederick po oślepnięciu, niczym Samson po odcięciu włosów, okazuje się jednak pizdą a nie najemnikiem, a jego żona jak gdyby nigdy nic pojawia się znowu w domu i dostaje do łap siekierę. Tutaj zakończmy zdradzanie kolejnych twistów fabularnych, by nie zepsuć radości z obcowania z tym arcydziełem pochodzącym prosto z piekielnych czeluści hiszpańskiego kina lat 80. Ta telenowela z Szatanem w tle rozwija się bowiem w tak porąbany sposób, że kolejne pomysły urągają logice, przyczynowości czy innym, niepotrzebnym zupełnie prawidłom, w tak nieprawdopodobny sposób, że wszelkie próby opisania tego spełzają na niczym. Film to nieporównywalny z żadnym innym, odrębny byt powstały zapewne podczas burzy mózgów toczonej na srogim grzybobraniu podsypanym mocnymi narkotykami. Reżyser Ignacio F. Iquino, który do tej pory tworzył głównie soft erotyki, postanowił na koniec kariery (podczas kręcenia Secta Siniestra miał 72 lata!) dowalić do pieca wszystkimi pomysłami, jakie przez lata kariery kołatały mu we łbie i stworzyć sleaze absolutny – podium w tej kategorii należy mu się bez dwóch zdań. Drugiego tak obłąkanego filmu łatwo nie znajdziecie.
1982 – The Reincarnation of Sex (reż. Luiz Castellini) – Justine de Sade

Patricia, mieszkająca ze swoimi rodzicami na farmie, ma romans z pomocnikiem ojca, Antonio. Pewnej nocy małżeństwo przyłapuje parę podczas seksu, co doprowadza farmera do furii. By powstrzymać mezalians ojciec Patricii w tajemnicy zwabia chłopaka w ustronne miejsce i zabija. Wkrótce prawda wychodzi na jaw. Następuje mroczno-psychodeliczna scena podczas której dziewczyna, wiedziona głosem zjawy, odnajduje ciało ukochanego, zakopuje jego głowę w donicy stojącej w domu, a następnie popada w obłęd i umiera. Wiele lat później dom zostaje wystawiony na wynajem, lecz okazuje się, że ciąży na nim klątwa. Od teraz każda kobieta, która się do niego wprowadzi, będzie nawiedzana przez ducha Antonio oraz zmuszana do uwodzenia i zabijania mężczyzn. Lekko humorystyczny akcent zapewni zaś pojawienie się nowej lokatorki – lesbijki. Cóż bowiem poczną biedne upiory, gdy ich nowa marionetka nie będzie w stanie przemóc się do seksu z mężczyzną?
A Reencarnação do Sexo to zapomniane, brazylijskie połączenie sexploitation z horrorem. Zapomniane niesłusznie, bowiem film ma w sobie tyle uroku i erotyczno-makabrycznej atmosfery, ile tylko eksploatacja może pomieścić. Jakby tego było mało przez cały seans przygrywa nam muzyka Vangelisa. Opętania zamieniające mieszkanki farmy w nieokiełznane nimfomanki to dobry pretekst by wypełnić większość czasu ekranowego erotyką w wersji soft, wśród której znaleźć możemy scenę orgii czy seksu lesbijskiego. Po namiętnej kopulacji musi jednak nastąpić krwawy finał. Kobiety, wiedzione głosem Antonio oraz widokiem ducha Patricii, mordują swoich partnerów niczym modliszki. Co więcej, robią to bardzo widowiskowo. Jedna ze scen wygląda jak żywcem wyjęta z późniejszego NEKRomantika 2 (1991) – umazana krwią kobieta trzyma odciętą głowę kochanka w ręku, śmiejąc się przy tym obłąkańczo. Poza nożami i siekierami w ruch zostają wprawione także mniej standardowe narzędzia zbrodni pokroju…morderczego dildo. Ale nie tylko atrakcjami spod znaku XXX oraz smakowitą makabrą A Reencarnação do Sexo stoi. Film ma do zaoferowania także mroczną i duszną atmosferę oraz miłą dla oka scenografię w postaci brazylijskich krajobrazów, bujnej roślinności i etnicznych elementów wystroju. Efektownie wypadają też sceny grozy, którym partneruje kakofoniczno-psychodeliczna ścieżka dźwiękowa. Wraz z pojawieniem się na ekranie upiorów film nabiera odrealnionej atmosfery, przywodząc na myśl senny koszmar. Pozycja obowiązkowa dla fanów Jesúsa Franco.
1987 – Wyznawcy zła (reż. John Schlesinger) – Caligula

Po okresie dobrej passy przez niemal całe lata 70. (Ta przeklęta niedziela [1971], Dzień szarańczy [1975], Maratończyk [1976]) John Schlesinger zaliczył wpadkę przy okazji widowiska wojennego Jankesi (1979). Potem była katastrofalna wtopa pod postacią komedii Szalona autostrada (1981) i ciepło przyjęty przez krytykę Sokół i koka (1985). Swym kolejnym projektem Brytyjczyk wywołał mieszane reakcje. Wyznawcy zła wpisywali się w popularny w poprzedniej dekadzie nurt horroru okultystycznego. Widownia podeszła do obrazu z pewną rezerwą, wystarczająco jednak pozytywnie, aby koszty produkcji zwróciły się z drobną nawiązką. Recenzenci z kolei przeważnie kręcili nosami na gatunkowe klisze i stereotypowe ujęcie obcej kultury.
Schlesinger podmienia bowiem doskonale znanego chrześcijanom diabła na złe moce z Santerii, synkretycznej religii z Karaibów. W uproszczeniu jest to system wierzeń podobny do Voodoo, a więc będący mieszanką wpływów narzucanego niewolnikom katolicyzmu oraz rdzennych zabobonów rodem z Afryki. W Santerii spotykamy zarówno dobre, jak i złe bóstwa, w tym przypadku interesują nas jednak zdecydowanie te drugie: potężne, będące w stanie zagwarantować posłusznym sługom nieograniczoną wręcz władzę. Aby po nią sięgnąć, potrzebne są jednak ofiary. A nic nie jest takim demonom milsze niż krew niewinnych. Miejsce akcji jest znajome i pozbawione dreszczu egzotyki: współczesny Manhattan. To tu przeprowadza się policyjny psycholog Cal Jamison (Martin Sheen) po tragicznej śmierci swej żony. W nowym środowisku Cal natyka się na intrygujący przypadek policjanta pracującego „pod przykrywką”, który twierdzi, że czyhają nań tajemnicze złe moce. Lekarz zaczyna zgłębiać temat na własną rękę, by odkryć spisek wśród wysoko postawionych oficjeli. Co gorsza, wtykając nos gdzie nie trzeba, ściągnie niebezpieczeństwo na swych najbliższych…
Schlesinger podpiera się wydaną w 1982 roku książką Nicholasa Conde The Religion, ale w mieszance diabelskich składników i nowojorskiej śmietanki horrorowy widz bez trudu wyłapie tropy prowadzące wprost do Dziecka Rosemary. Twórcy Nocnego kowboja (1969) zabrakło wprawdzie finezji Polańskiego czy choćby Alana Parkera, który w tym samym roku usmażył na ogniu piekielnym Harry’ego Angela, ale Wyznawcy zła to i tak solidnie skrojony dreszczowiec, w którym znajdziemy i napięcie i wciągającą intrygę. Reżyser nie waha się doprawić paranoicznej narracji elementami body horroru czy biblijnym fatalizmem. Z ran objętych klątwami biedaków wylęga się robactwo, a alejki w Central Parku spływają krwią pierworodnych. Jest też wielki, podły afrykański szaman, który samym swym wyglądem budzi ciarki. Finał mógłby być jednak mniej sztampowy, bo tu akurat kompletnie zabrakło świeżych pomysłów i skończyło się na typowej B-klasowej jatce.
2000 – Faust (reż. Brian Yuzna) – Caligula

Ultraśmierdziel, ale z jednym niezaprzeczalnym atutem. Faust to ekranizacja komiksu Tima Vigila i Davida Quinna, którego (anty)bohaterem jest super(anty)bohater z piekła rodem. Ów Faust podpisuje diabelski pakt z tajemniczym przywódcą sekty zwanym M (Andrew Divoff), co daje mu nadludzkie moce. Zbuntowawszy się przeciwko swemu nowemu panu, potępieniec zostaje pogrzebany żywcem, ale udaje mu się uciec piekielnym sługusom i powraca do naszego świata jako demon z prywatną misją zniszczenia człowieka, który odebrał mu duszę.
Jak łatwo wywnioskować z powyższego pobieżnego streszczenia, zarówno komiks, jak i film mają ze słynnym dramatem Goethego tyle wspólnego, co Marvelowski Thor z nordycką mitologią. To eskapistyczna rozrywka w klasycznie jankeskim wydaniu. Mało tego, stojący za kamerą Brian Yuzna, producent Re-Animatora (1985) i reżyser świetnego Towarzystwa (1989), poszedł tu bezpardonowo w camp. Co w praktyce oznacza przerysowane aktorstwo, zdjęcia na poziomie mydlanej opery i depczące po uszach odbiorcy z gracją słonia dialogi. Charakteryzacja głównego bohatera to silikonowo-plastikowa abominacja i kicz do potęgi. Na soundtracku mamy metalowe strzały od Fear Factory, Machine Head czy Sepultury, przy czym muzyka kompletnie miejscami nie pasuje do scen, do których została dobrana. Wszystko jest tu ostentacyjnie tandetne i obliczone na wystawianie poczucia dobrego smaku odbiorcy na ciężką próbę. Doskonały przykład stanowi w tej kwestii scena, w której wspomniany M postanawia ukarać swoją nieposłuszną służebnicę, cycatą modliszkę Claire (Mónica Van Campen). Pod wpływem rzuconego zaklęcia, piersi kobiety zaczynają rosnąć do niewyobrażalnych rozmiarów, spomiędzy jej nóg wylatuje litrami kisiel, a dupsko szybko przekraczać zaczyna marzenia Jennifer Lopez i wszystkich Kardashianek świata. Ostatecznie biedaczka kończy jako pływające po podłodze cycki i tyłek z twarzą. Wspomniany na samym wstępie atut stanowią zresztą właśnie praktyczne efekty autorstwa japońskiego czarodzieja Screaming Mad George’a. Wstawki gore i body horrorowe są pierwsza klasa i regularnie umilają cokolwiek serowy seans. Czego nie można powiedzieć niestety z kolei o tragicznym CGI, którym również wspierali się twórcy. Powiedzmy sobie jednak otwarcie: to tak bezwstydnie śmieciowa rozrywka, że nawet te tanie efekty komputerowe pasują tu jak ulał. Jako odmóżdżająca, infantylna propozycja na wieczór Faust nie będzie więc wcale takim złym wyborem.
2006 – Sheitan (reż. Kim Chapiron) – Caligula

Trójka kumpli baluje w noc przed Wigilią w nocnym klubie. Po tym, jak zostają wyrzuceni przez ochronę, imprezowicze postanawiają skorzystać z zaproszenia przypadkowo poznanej dziewczyny i udać się do jej położonego na wsi domu. Dołącza do nich jeszcze znajoma i na silnym rauszu wyruszają w drogę. Na miejscu wita ich przyjazny, choć nieco ekscentryczny zarządca majątku Joseph (Vincent Cassell). Miastowi dokazują w jego towarzystwie przez cały dzień, nieświadomi zagrożenia, jakie na nich czyha…
Hicksploitation podlane dużymi ilościami czarnego humoru, przeradzające się z czasem w horror sataniczny. Francuska prowincja w debiucie Kima Chapirona to — zgodnie z horrorową tradycją — siedlisko zdegenerowanych kazirodców, którzy szczerzą do przybyszy nieliczne zęby, by po chwili pokazać kły i pazury. Historia jest przy tym miejscami dość chaotycznie poprowadzona, a Chapiron w swym uwielbieniu dla turpizmu wyraźnie wzdycha w kierunku idoli pokroju Gaspara Noé. Ogląda się to jednak całkiem przyjemnie, a napięcie nie gaśnie również wówczas, gdy rozwiązanie zagadki wigilijnej nocy staje się dla widza oczywiste. Najpoważniejszy zarzut, jaki można mieć względem Sheitana (Szatan po arabsku) jest taki, że poprzez powierzenie roli czarnego charakteru gwieździe pokroju Cassella, początkujący twórca de facto oddał mu we władanie cały film. Vincent szarżuje ile wlezie jako ćwok z krzywymi zębami i rubasznym uśmiechem, toteż z czasem zamienia się to w one man show aktora. Łatwo jednak sobie wyobrazić, że bez poparcia znanego promotora projekt mógłby w ogóle nie ujrzeć światła dziennego. Tak czy siak: iście diabelski pakt. A film w sam raz dla oddanych miłośników Francuskiej Nowej Ekstremy (choć gore akurat wiele tu nie ma).
2018 – May the Devil Take You (reż. Timo Tjahjanto) – Mariusz Czernic

Indonezyjski filmowiec Timo Tjahjanto jest z pewnością znany użytkownikom Netflixa. Polskojęzyczna wersja strony oferuje jego cztery filmy akcji: Headshot (2016), Przychodzi po nas noc (2018), Wielka 4 (2022) i Błędny cień (2024), a po przejściu na angielską odsłonę Netflixa można jeszcze obejrzeć nakręcony przez niego horror May the Devil Take You (Niech cię piekło pochłonie). Prolog filmu wprowadza postać Lesmany (Ray Sahetapy), który uczestniczy w rytuale mającym na celu zawarcie paktu z Diabłem. Następnie w trakcie napisów początkowych pojawiają się nagłówki artykułów w gazetach opisujące w skrócie drogę Lesmany od bogactwa i sławy po jego błyskawiczny upadek zakończony bankructwem, a w międzyczasie jeszcze samobójstwo żony. Mało tego, zapadł na dziwną chorobę, wobec której medycyna jest bezsilna. Przy jego szpitalnym łóżku córka z pierwszego małżeństwa, Alfie (Chelsea Islan), spotyka się z aktualną rodziną ojca, przekonaną, że w jego starej posiadłości uchowały się jeszcze jakieś drogocenne przedmioty czekające na przygarnięcie.
Reżyser nie ukrywa fascynacji serią Martwe zło Sama Raimiego – inspiracje tą marką są bardzo wyraźne w omawianym dziele. Bohaterów niemal na każdym kroku atakują siły nadprzyrodzone, co jest pretekstem do ukazania wyrafinowanych efektów wizualnych, szczególnie charakteryzatorskich. Motyw chatki w lesie w trakcie burzy z ulewnym deszczem jest ograny dobrą pracą kamery wzmacniającą poczucie izolacji, akcentującą bezradność wobec wszechogarniającego zła i brak możliwość ucieczki z piekielnej pułapki. Niestety film ma też wiele problemów, takich jak przesyt znanymi motywami horroru, co powoduje że inspiracja i chęć nakręcenia horroru w zachodnim stylu przeradza się w nadmierną wtórność, a co za tym idzie przewidywalność. Nie pomagają intensywne kreacje aktorskie. Timo Tjahjanto jako scenarzysta naszkicował pewne charaktery i relacje między nimi, ale ich nie pogłębił, skupiając się na szokowaniu, tanich jump scare’ach i podkręceniu poziomu dźwięku. Początkowo atmosfera niepokoju jest nawet budowana dosyć poprawnie, ale z upływem czasu film popada w narracyjny chaos i trudno odczuć satysfakcję, nie mówiąc już o efekcie zaskoczenia czy strachu.
Teksty zbiorowe załogi Savage Sinema.