Nie musisz jechać do Teksasu, aby dać się porżnąć piłą mechaniczną. Dziedzictwo „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”

Where you gonna run to
Where you gonna hide
You’re hanging from a hook, I’ll skin you alive
And are you gonna scream for me as I watch you die?
(Koffin Kats, Chainsaw Massacre)

50 lat temu Tobe Hooper stworzył film, który zapisał się w historii kina grozy jako kultowy. Koszmar mieszczucha, groza w redneckim wydaniu, mokry sen Eda Geina, antyestablishmentowy manifest. Jednak przede wszystkim to obraz upadku amerykańskich mitów zderzonych z rzeczywistością wojny wietnamskiej czy afery Watergate. Teksańska masakra piłą mechaniczną to arcydzieło skończone, idealne od pierwszych minut, które pozwalają widzowi poczuć się jak świadek prawdziwych wydarzeń, po krwawą końcówkę, która pomimo pozornego happy endu nie przynosi ulgi. Seans podczas którego czujemy smród zgnilizny, nieznośny upał i podskórny niepokój, który wkrótce zmienia się w autentyczne przerażenie.

W związku z przypadająca 1 października rocznicą postanowiliśmy uczcić TCM jako jedno z tych dzieł, które odmieniły oblicze horroru i zainspirowały miliony twórców na całym świecie. Tak powstał pomysł na wyliczankę tytułów, które w mniejszym lub większym stopniu czerpały z dorobku Hoopera. W programie między innymi niemiecka satyra w szatach gore, australijscy psychopaci, japońskie rodzinki z piekła rodem, makabra na bagnach Luizjany czy zdegenerowana belgijska wieś. Usiądźcie wygodnie na swoim krześle z ludzkich kości, załóżcie ulubioną maskę ze skóry i dajcie zabrać się w szaleńczą podróż przy dźwiękach piły mechanicznej. 


Justine de Sade


1976 – Zjedzeni żywcem (reż. Tobe Hooper) – Dr Butcher

’Name’s Buck… and I’m rarin’ to fuck.’ – te słynne słowa Bucka (Robert Englund), jednego z klientów prostytutki Clary, otwierają trzeci film Hoopera. Buck ma chętkę na anala, Clara się sprzeciwia i ucieka z burdelu, w którym zaczynała szkolić się w najstarszym zawodzie świata. Z deszczu trafia jednak pod rynnę – prosto do Starlight Hotel, którym zawiaduje pierdolnięty jak Szalony Kapelusznik Judd (Neville Brand), rozprawiający się z mieszczuchami przy pomocy wideł, kosy, lub czegokolwiek, co akurat ma pod ręką. Trupami ofiar Judd karmi swojego ukochanego zwierzaka – krokodyla nilowego o wdzięcznym imieniu Rocky. Do hotelu trafiają kolejni goście, którzy szybko zachodzą za skórę jego właścicielowi i kończą w przydomowym pierdolniku zamieszkałym przez Rocky’ego. Sprawą zaczyna interesować się miejscowy szeryf Martin (Stuart Whitman), a Juddowi grunt pali się pod nogami. A właściwie nogą, gdyż z jednej pozostał kikut…

Nakręcony w dwa lata po TCM film stał się dla Hoopera drugą częścią opowieści o szalonych maniakach z Teksasu, gdzie na 50 metrach kwadratowych można spotkać jednocześnie gwałciciela, seryjnego mordercę, czy obleśną burdelmamę – na szczęście dla przyjezdnych nad wszystkim czuwa bohaterski szeryf, który nawet w najbardziej pojebanych akcjach potrafi zachować zimną krew. Główną gwiazdą pozostaje jednak Neville Brand, który w roli Judda w intuicyjny sposób ukazuje szaleństwo swojego bohatera, który bez problemu odnalazłby się w paczce pod dowodzeniem Leatherface’a. Niesamowita ekspresja ruchów, swoboda w dzierżeniu kosy, sprawiają, że dobiegający 60-tki aktor ma w sobie więcej energii i charyzmy niż cała reszta obsady. Hooper i Henkel oparli swój scenariusz na postaci słynnego „Człowieka Aligatora z Teksasu”, czyli Joe Balla, który w latach 30. XX wieku prowadził w Teksasie bar, gdzie główną atrakcją był żywy krokodyl. Po ujawnieniu, iż Ball zamordował kilka kobiet, pojawiły się plotki, że ich ciała rzucał na żer swemu pupilowi. Panowie dodali mu nieco Batesowskiego uroku i tak powstał Judd.

Zjedzeni żywcem są jakby drugą stroną monety, na której awersie błyszczy słonecznym blaskiem utytłana w pocie, błocie i rdzy Teksańska masakra. Rewers świeci zaś księżycowym lśnieniem, tym razem przełamywanym niebieskimi i czerwonymi gierkami świateł wprost z bagiennych wyziewów. Scenerią zdarzeń jest brudny, zniszczony i rozklekotany hotel na teksańskich moczarach, rzecz dzieje się w całości pod osłoną nocy (w przeciwieństwie do „dziennej” Masakry…), akcja zaś nie zwalnia ani na minutę. Nie ma lepszego konkubenta do dabulficzurowej pary dla najsłynniejszego dzieła Hoopera. Zanurzcie się w te bagna raz jeszcze, za każdym razem wciągają coraz bardziej.


1979 – Savage Weekend (reż. David Paulsen, John Mason Kirby) – Caligula

Proto-slasher Davida Paulsena (potem wyreżyseruje jeszcze Schizoida [1980] z Klausem Kinskim, po czym zakotwiczy się w telewizji jako producent m.in. przy Dallas [1978-1991] i Dynastii [1981-1989]) ze słynnego dzieła Tobe Hoopera inspirację czerpał zarówno w kwestii redneckiego klimatu, jak i użycia w ramach narzędzia zbrodni wiadomego urządzenia ogrodniczego. Czwórka dobrze sytuowanych Nowojorczyków udaje się na północ stanu, gdzie jeden z nich buduje sobie łódź. Okolica to spokojna, wieś głucha, pełna zieleni, idealne miejsce na wypoczynek, nawet jeśli miejscowi wydają się nieco nieokrzesani. Beztroskie leniuchowanie przerwie jednak mieszczuchom pojawienie się zamaskowanego mordercy.

Savage Weekend powstał w 1976 roku, a więc jeszcze przed przełomowym Halloween (1978) Carpentera, jednak na ekrany trafił dopiero trzy lata po ukończeniu zdjęć. Paulsen scenariusz napisał „pod budżet”, wiedząc że ma do spożytkowania jedynie marne 20 tysięcy dolarów. Krytycy byli dla filmu bezlitośni, określając go mianem „pornograficznego” i ubolewając nad ekranową przemocą. Seksu i golizny jest tu w rzeczy samej sporo (wszystko jednak w wydaniu soft), akcja rozkręca się powoli, Paulsen w tym czasie skupia się na relacjach między postaciami i ich miłostkach, krwawe mordy zostawiając na sam koniec. Mamy tu więc w zasadzie wszystko, czego moglibyśmy oczekiwać od solidnego slashera: cycki i zróżnicowane sceny zgonów, włącznie z finałowym, widowiskowym wejściem piły mechanicznej. Co do tożsamości zabójcy: tę teoretycznie łatwo rozgryźć już na starcie, jednak za pomocą zręcznego zabiegu twórcom udało się skutecznie zamydlić widzowi oczy. Mimo tego Savage Weekend nie odniosło spektakularnego sukcesu na miarę Piątku, trzynastego (1980) i dziś cieszy się kultowym statusem jedynie w kręgach zagorzałych fanów gatunku. Nie dla niedzielnego widza horrorów zatem, ale wytrawni slasheromaniacy z pewnością docenią ten przedwczesny wytrysk nurtu.


1980 – Piekielny motel (reż. Kevin Connor) – Justine de Sade

Meat’s meat and man’s gotta eat! – mawia Vincent Smith (Rory Calhoun), rzeźnik i właściciel motelu Hello (z którego gasnący neon litery “o” czyni… Motel Hell) mieszkający na farmie wraz z siostrą Idą (Nancy Parsons). Kiełbaski sprzedawane przez Vincenta to prawdziwy hit, problem w tym, że nikt nie wie z czego tak naprawdę są zrobione. Tymczasem tajnym składnikiem wyrobów jest ludzkie mięso. Mężczyzna zastawia pułapki na pobliskiej drodze i porywa przejezdnych, by dołączyć ich do swojej hodowli. Ofiary zakopywane są w ziemi niczym roślinki, ich głowy wystają ponad powierzchnię, by można było je tuczyć, a ich krtanie są przecinane, by nie były w stanie wydać żadnego dźwięku. Biznes idzie sprawnie do czasu, gdy Vincent oraz jego brat, lokalny policjant (Paul Linke), zakochują się w tej samej kobiecie – młodej Terry (Nina Axelrod), która dochodzi do siebie w motelu po wypadku zainicjowanym przez Vincenta. 

Inspiracja Teksańską Masakrą… jest w tym wypadku tak oczywista, że nie trzeba o niej nawet wspominać. Pomysłodawcami i producentami Motel Hell byli bracia Robert i Steven-Charles Jaffe. Na reżysera filmu upatrzyli sobie samego Tobe’a Hoopera, lecz współpracujące z nim Universal Pictures zrezygnowało z projektu po przeczytaniu scenariusza, początkowo dużo mroczniejszego, zawierającego nawet wątek zoofilii. Decyzję o wyprodukowaniu filmu podjęło ostatecznie United Artists, a bracia pozyskali drugiego z wymarzonych przez siebie reżyserów – Kevina Connora. W efekcie kilku scenariuszowych zmian powstała satyra wprowadzająca do gatunku powiew świeżości.

Podobnie jak Hooper, bracia Jaffe postanowili pokazać pesymistyczny obraz ludzkiej natury, wskazując człowieka, a nie fantastyczne monstrum, jako źródło zła. Zrobili to jednak w swoim, pełnym czarnego humoru, stylu. Poza pomysłowymi rozwiązaniami, takimi jak hodowla ludzkich “sadzonek”, film zachwyca niezapomnianymi gagami oraz doskonale wyważonym połączeniem makabry i satyry. Sześć lat później tą samą drogą pójdzie Tobe Hooper, kręcąc drugą część TCM. Co więcej, stworzy też własną wersję walki na piły z finału Piekielnego motelu. Czyste axe-ploitation, jak nazwał to Robert Jaffe w wywiadzie dla Fangorii. Wbrew pozorom obraz Connora nie szczuje widza nadmiernym gorefestem, dozując sceny przemocy aż do zwariowanego finału. Podobnie jak w przypadku TCM, wystarczająco sugestywnie działa tu sama idea kanibalizmu i hodowania ludzi na mięso. Reżyser bardzo sprawnie obchodzi braki budżetowe, budując groteskowy klimat wiejskiego szaleństwa przy pomocy dostępnych środków. Niektóre z efektów specjalnych wyglądają tanio, lecz jak najbardziej wpasowują się w komediową konwencję filmu. Najważniejsze jednak, że z ekranu bije entuzjazm twórców, którzy zgrabnie parafrazują inne, znane tytuły tworząc dzieło dedykowane miłośnikom horroru.  


1982 – Midnight (reż. John A. Russo) – Justine de Sade

Dekadę po nakręceniu Nocy żywych trupów (1968), pomysłodawca fabuły, John Russo, powrócił do Pensylwanii by na podstawie swojej własnej noweli nakręcić Midnight. Za część efektów specjalnych odpowiadał legendarny Tom Savini, który odrzucił propozycję pracy przy Piątku, Trzynastego 2 (1981), by pomóc swojemu koledze. Niemal zerowy budżet przyczynił się do ograniczenia ekipy do zaledwie trzech osób oraz do surowej jakości obrazu kręconego na taniej taśmie. W efekcie powstało dzieło typowo grindhouse’owe, posiadające chropowaty, niepodrabialny dziś urok taniego shockera. Obecnie film otoczony jest kultem wśród wąskiego grona fanów niskobudżetowych horrorów, doczekał się też porządnego wydania od Severin Films. Pomimo ewidentnych podobieństw do hooperowskiej TCM (od których odżegnywał się Russo, jednakowoż ciężko wierzyć jego słowom), Midnight odznacza się własnym, unikalnym charakterem, mieszając zwariowany, rednecki grindhouse i backwoods slasher z okultyzmem czasów Satanic Panic. 

Film rozpoczyna się mocnym ciosem – poznajemy rodzinę szaleńców, matkę i czwórkę dzieci, które za namową rodzicielki mordują małą dziewczynkę, by złożyć ją w ofierze. Wiele lat później nastoletnia Nancy Johnson (Melanie Verlin) ucieka z domu, gdy dobiera się do niej pijany ojczym-policjant (Lawrence Tierney). Dziewczyna łapie stopa i udaje się w podróż z dwójką młodych mężczyzn. Podczas biwakowania na obrzeżach jednego z małych miasteczek młodzież zostaje napadnięta przez niepoczytalnych rednecków udających stróży prawa (jednym z nich jest John Amplas, czyli kultowy Martin z filmu Romero), którzy mordują chłopców i porywają Nancy. Dziewczyna zostaje zamknięta w klatce, w domu szalonej rodziny satanistów.

Wróćmy jednak do początku, gdyż na uwagę zasługują już same napisy tytułowe. Krwistoczerwony zegar wybija północ przy akompaniamencie modlitwy do szatana oraz niezwykle klimatycznej melodii, która towarzyszy chórowi. Scena gładko przechodzi w spowiedź dręczonej katolickim poczuciem winy Nancy. Kontrast pomiędzy protagonistką, a antagonistami sugeruje nam nieuniknione starcie “dobra ze złem”… tylko czy aby na pewno? W rzeczywistości przewrotny Russo nie zamierza faworyzować żadnej ze stron. Wiara chrześcijańska jawi się jako opresyjna, a modlitwy na niewiele się zdają. Nancy zrozumie to w finale, odzyskując sprawczość i łapiąc za broń. 

Pierwszy akt filmu pozostaje utrzymany w klimacie kina drogi. Podróżując przez małe miasteczka, młodzi ludzie spotykają się z wrogością, rasizmem i nadużywaniem władzy, a napotkany przypadkiem czarnoskóry kaznodzieja, niczym w klasycznym slasherze, opowiada im o morderstwach na tle rasowym, jakie miały miejsce w okolicznych lasach. Zapadłe, amerykańskie dziury, wzorem TCM, przedstawione są w sposób przerysowany, uwydatniający panującą tam ksenofobię. Są to miejsca nieprzyjazne mieszczuchom, a zwłaszcza “sprawiającej problemy” młodzieży. Atmosfera zagrożenia nasila się, gdy pomimo ostrzeżeń młodzi ludzie postanawiają przenocować w pobliżu okolicznego lasu. Nie wiedzą, że na pobliskiej farmie, z dala od zgiełku, mieszkają sataniści, którzy składają ludzi w ofierze, by ożywić swoją zmarłą matkę.

Russo dość sprawnie żongluje konwencjami, przechodząc szybko w rasowy horror pełen gore i makabry. Antagoniści to antypatyczne świry, które bawią się z ofiarami w kotka i myszkę, z lubością odcinają głowy i poją trupa rodzicielki krwią. Gdy Nancy trafia do niewoli, chaos i szaleństwo eskalują, zupełnie jak u Hoopera. Zmumifikowana matka (którą Savini stworzył jeszcze na planie Maniaka [1980]) upiornej rodzinki to ewidentna inspiracja Psychozą (1960), a także dziadkiem z TCM, zaś najbardziej szalony z synów, otyły rzeźnik o obłąkańczym śmiechu, stanowi ekwiwalent Leatherface’a. Nawet wystrój domu, z ukrzyżowanym kościotrupem wiszącym na ścianie, przywodzi na myśl fantazyjne wnętrza Hewittów. Zamiast kultowej sceny kolacji, w finale zobaczymy czarną mszę oraz jedną z najbardziej nieoczekiwanych zamian ról w historii kina (od potencjalnego gwałciciela do bohatera?). Niestety, nihilistyczne zakończenie stworzone przez Russo nie przypadło do gustu dystrybutorom, którzy zmusili go do nakręcenia nowej wersji i tym samym osłabili antyreligijny wydźwięk filmu. 

Nie da się jednak ukryć – Midnight ma też duży potencjał komediowy. Niski budżet jest widoczny gołym okiem, nadekspresyjne aktorstwo bawi, dialogi potrafią wprawić w konsternację, a do tego wszystkiego przygrywa nam komiczna piosenka tytułowa, kompletnie nieprzystająca do charakteru filmu. Fani niskobudżetowego kina gatunków z pewnością dostrzegą w tym masę uroku. Nie ma jednak wątpliwości, że wielu widzów “odbije się” od obrazu, czy to za sprawą przegadanej pierwszej połowy, czy nadmiaru kiczu. Jako że nam takie rzeczy nie straszne, polecam to arcydzieło grindhouse’owego sleazu, antypurytański manifest i kolejny triumf niskobudżetowego DIY. 


1982 – Szczątki (reż. Juan Piquer Simón) – Caligula

„You Don’t Have To Go To Texas For A Chainsaw Massacre!”, takim oto buńczucznym hasłem reklamował Szczątki dystrybutor. Tagline efektowny, ale co najważniejsze z perspektywy miłośnika horrorów: niekłamliwy. Juan Piquer Simón startuje już od mocnego jebnięcia: brutalnego zabójstwa matki przez jej syna przy użyciu siekiery. Rodzicielka ma za złe malcowi, że ten sobie spokojnie układa puzzle z gołą babą. Ochrzania dzieciaka od góry do dołu, ale rezolutny szkrab nie da sobą pomiatać. Rach, ciach, mamuśki nie ma! A to przecież zaledwie pierwsze minuty seansu. Ledwie miną napisy, a nastolatka traci głowę podczas wylegiwania się na trawniku. Narzędzie zbrodni: piła mechaniczna. Ktoś morduje dziewczęta na bostońskim kampusie. Te są z reguły roznegliżowane, bo najlepsze miejsce na mord to basen lub przebieralnia. Hiszpan mnoży krwiste efekty gore ze swadą doświadczonego rzeźnika, czasem wręcz dosłownie, bo w scenie przecinania jednej z ofiar na pół użyta została świńska tusza. Wygląda to wybornie, półtorej godziny slashera, o jakim marzył każdy prawdziwy fan gatunku. Pomieszanego dodatkowo z elementami rodem z filmów giallo, bo zabójca nosi kapelusz z szerokim rondem, rękawiczki i płaszcz. Różnica taka, że zamiast noża lub brzytwy używa piły. Ale i dla zwolenników klasycznego podejścia się coś znajdzie, czego najlepszym przykładem rozegrana w slo-motion, przepełniona sadyzmem scena zasztyletowania dziewczyny na łóżku wodnym.

Szczątki to obraz bezpardonowy pod względem jatki, ale też nieodparcie zabawny, bo twórcy nie silą się na powagę i od czasu do czasu wplatają do historii skrajnie absurdalne wtręty. Raz będzie to wyskakujący znienacka karateka („mieliśmy za mało materiału i żeby wydłużyć metraż dodaliśmy ten fragment”), kiedy indziej chwytający za serce popis gniewu jednej z postaci, która wydzierając się wniebogłosy, wyzywa psychopatę z piłą od bydlaków. Słowem: 100% bezbożnej, niepoprawnej, nieskrępowanej zabawy, niedościgniony slasherowy wzorzec, co za jaja chwyta i puścić nie chce. Oglądałem z tuzin razy, obejrzę pewnie jeszcze ze sto. 10/10 w rozrywkowej skali.


1988 – Hollywoodzkie dziwki uzbrojone w piły łańcuchowe (reż. Fred Olen Ray) – Caligula

Klasyk B-klasowej tanizny od Freda Olena Raya powstał w ciągu pięciu dni kosztem ok. 90 tysięcy dolarów. Duchowa spuścizna arcydzieła Tobe Hoopera obecna jest tu zarówno w zawartej w tytule obietnicy wielkiej rzezi dokonywanej przy użyciu piły spalinowej, jak i w fakcie, że do roli głównego złego udało się twórcy zatrudnić znanego z odtwarzania Leatherface’a Gunnara Hansena. Ray slasherowe tropy topi jednak nie w redneckim sosie, a w konwencji kina noir spod znaku Dashiella Hammetta czy Raymonda Chandlera. Bohaterem historii jest prywatny detektyw z L.A. nazwiskiem — nomen omen — Jack Chandler (John Henry Richardson), który w trakcie prowadzenia śledztwa w sprawie zaginionej dziewczyny wpada na trop starożytnego egipskiego kultu działającego we współczesnym Mieście Aniołów. Członkowie sekty — a raczej członkinie, bo mowa o tytułowych ulicznicach — zmuszeni są regularnie składać ofiary z ludzi przy użyciu pił mechanicznych…

Egipski kult? Ofiary z ludzi? Do inspiracji spokojnie można dorzucić Święto krwi (1963), bo i cała kariera Freda Olena Raya to etos filmowca DIY spod znaku Herschella Gordona Lewisa. Kręcić szybko, zamówić dużo czerwonej farby. Naga Michelle Bauer z rechotem szaleńca ciacha swe męskie ofiary na kawałki, podczas gdy reżyser zza kamery tryska na nią sztuczną krwią. Z kolei podobnie nagusieńka, choć pomalowana w wymyślne wzory Linnea Quigley daje popis rytualnego tańca z dwiema odpalonymi spalinówkami w garściach. Zły, zły smak. I świetna zabawa zarazem. Tania do tego stopnia, że w rolach statystek twórca zatrudnił prawdziwe prostytutki z ulic, które wynagrodzenie odbierały ponoć w piwie: polecam przyjrzeć się zwłaszcza jednej z nich w końcowej scenie ceremonii, ta mieszanka dezorientacji i znudzenia na twarzy wyraźnie doświadczonej przez życie, nie pierwszej już świeżości lampucery jest doprawdy bezcenna. A sam film, jak już wspomniałem to obecnie klasyka „śmieciowej” rozrywki. Hollywoodzkie dziwki… okazały się po premierze sporym sukcesem. Na swoim hicie Ray wprawdzie ponoć nic nie zarobił, ale na rynku wideo chwytliwy tytuł zyskał sobie dużą rozpoznawalność. Na marginesie warto zaś odnotować, że w momencie, gdy obraz dotarł na kasety VHS do Wielkiej Brytanii, używanie w tytule słowa „piła mechaniczna”, ze względu na horrorowe konotacje, było tam zakazane, toteż rzecz przemianowano na… Hollywood Hookers. „Sweetheart, how many times have I told you? Don’t say 'and stuff’. Just say 'dad, there are whores here’.”


1990 – Niemiecka Masakra Piłą Mechaniczną (reż. Christoph Schlingensief) – Justine de Sade

They came as friends and became sausage!

Pierwsza godzina po reunifikacji Niemiec. Clara (Karina Fallenstein) zabija swojego oślizgłego partnera i ucieka na teren Niemiec Zachodnich, by spotkać się z kochankiem. Na miejscu para zostaje zaatakowana przez świra w hełmie Wehrmachtu, a Artur zostaje zamordowany przy pomocy kamienia. W poszukiwaniu pomocy Clara trafia do obskurnego hotelu prowadzonego przez stukniętą rodzinkę. Jak się okazuje, familia trudni się nie tylko prowadzeniem noclegowni, ale przede wszystkim robieniem mięsa z ludzi przybyłych ze Wschodu. 

Blackest Heart znane jako The German Chainsaw Massacre to szalona jazda bez trzymanki, ale przede wszystkim kąśliwa satyra. Film jest drugim segmentem Trylogii Niemieckiej Christopha Schlingensiefa, który napisał scenariusz zaraz po seansie TCM 2. Łącząc brutalny horror gore z czarną komedią i trashową estetyką, reżyser w zajadły sposób krytykuje mityczny Zachód i wolny rynek, który połyka kolejne kraje (kapitalizm = kanibalizm, jak dobrze wiemy!). W efekcie powstał obraz absurdalnie szalony, dziwny, momentami nawet irytujący, lecz bezapelacyjnie ciekawy. Estetycznie plasuje się gdzieś pomiędzy kultem brzydoty z filmów Johna Watersa, a amatorskimi splatterami lat 80. i 90. Z tymi drugimi dzieli zresztą ultra-niski budżet skutkujący tanimi, nierealistycznymi, ale przepięknie obrzydliwymi efektami specjalnymi. Przesadzona do bólu gra aktorska, hałaśliwe postacie, które krzyczą, śpiewają i biegają to tu, to tam oraz generalny chaos rozsadzający ekran mogą denerwować, ale w tym szaleństwie jest metoda. Karykaturalny wygląd (hitlerowski wąsik, nazi emblematy i ortalionowe dresy) i zachowania to tylko celowy zabieg służący wbiciu szpili zwolennikom reunifikacji i kapitalizmu. “Socjalizm albo barbarzyństwo”, mawiała Róża Luksemburg. 

Niektóre żarty bawią do łez, inne sprawiają, że łapiemy się za głowę, ale nie sposób odmówić uroku temu festiwalowi obłędu i złego gustu. Krew leje się strumieniami, flaki wypadają z bebechów, jedna z bohaterek kończy z nożem w odbycie, inna wciąż gada, choć jest przecięta na pół, a na deser Udo Kier podpala swoje własne włosy i odcina sobie dłoń śpiewając niemieckie pieśni. Jest też coś dla spragnionych pił mechanicznych – parę scen parafrazujących szalone pościgi Leatherface’a, a nawet nawiązujące do TCM zakończenie. Dosłowność, której zabrakło w filmie Hoopera, u Schlingensiefa występuje z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wszystko to w prawdziwie obskurnej scenerii pełnej zdezelowanych aut, podupadających miasteczek, opuszczonych fabryk i skąpanej we krwi rzeźni. Jak nie pokochać owocu tak porąbanej wyobraźni? The German Chainsaw Massacre to film o prawdziwie anarchistycznym i antysystemowym sercu. 


2000 – Living Hell (reż. Shugo Fuji) – Justine de Sade

Japońska masakra wszystkim-co-pod-ręką? Tak w skrócie można opisać dzieło Shugo Fuji, lecz nie odda mu to sprawiedliwości. Living Hell to fuzja wielu elementów zaczerpniętych zarówno z amerykańskich klasyków grozy, jak i z j-horroru. Widać tu inspirację zarówno horrorem Hoopera, jak i What Ever Happened to Baby Jane? (1960), Misery (1990), Martwym złem (1981) czy Ringu (1998) i filmami Takashiego Miike. Brzmi niezbyt oryginalnie, ale w rzeczywistości działa. Niskobudżetowy horror Fujiego to rollercoaster, który zabiera nas na przejażdżkę pełną tortur, szaleńców i strachów.

Po tym jak pewna rodzina zostaje zamordowana w “tajemniczych” okolicznościach (które to okoliczności oglądamy w pierwszej scenie filmu), jedyne ocalałe – babcia i wnuczka – trafiają na jakiś czas pod dach swoich dalekich krewnych. Niestety nikt nie zdaje sobie sprawy, że kobiety są groźnymi psychopatkami i gdy tylko zostają w domu sam na sam z 22-letnim Yazu (Hirohito Honda), który jeździ na wózku, znęcają się nad nim psychicznie i fizycznie. Reszta rodziny nie wierzy chłopakowi, a bezkarne sadystki posuwają się coraz dalej i dalej. 

Film nakręcony zaledwie w dziewięć dni, przy bardzo niskim budżecie i tylko jednej kamerze, ogląda się naprawdę dobrze. Pomimo tanich efektów widocznych w kilku scenach, Fujiemu udało się obejść przeszkody, nie skupiając się na obrazowym ukazywaniu tortur, a raczej na pozostawieniu pewnych rzeczy naszej wyobraźni. Wychodzi mu to znakomicie, gdyż po seansie widz pozostaje z wrażeniem obcowania z czymś brudnym i sadystycznym. Tempo filmu rozwijane jest bez zarzutu, powoli serwując nam coraz większą ilość wrażeń aż do pełnego zanurzenia w morzu szaleństwa i kakofonii obłąkańczego śmiechu i krzyków ofiar. Dla wzmocnienia efektu obraz opatrzono budującą napięcie, dramatyczną ścieżką dźwiękową. Świetnym pomysłem był wybór protagonisty – chłopaka jeżdżącego na wózku, pogrążonego w depresji, który nie jest w stanie obronić się przed napastnikami. Przemoc stosowana na Yazu eskaluje, poczynając od karmienia go robakami, przez rażenie prądem, aż po wyrywanie zębów i używanie go jako żywej tarczy. Z ekranu wylewa się smutek i poczucie beznadziei. Znikąd pomocy, donikąd ucieczki. Szczególne wrażenie robi scena finałowa, kręcona z perspektywy ofiary, dzięki której i my czujemy się jak zamknięci w potrzasku. Praca kamery to zresztą jedna z wielu zalet horroru. Przeróżne kąty i perspektywy nagrywania, mrożące krew w żyłach zbliżenia na  twarze i inspirowane Martwym złem momenty, w których kamera sprawia wrażenie żywego organizmu, zasługują na podziw, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę mikro budżet filmu. 

By w pełni docenić film, widz będzie jednak musiał przymknąć oko na scenariuszowe głupoty i umowność wielu rozwiązań fabularnych. Realizm nie jest mocną stroną produkcji, ale gdy pochłonie nas klimat, będziemy w stanie wiele jej wybaczyć. Pomimo braku nadnaturalnych elementów, groza wydaje się jak gdyby nie z tego świata. Przerażająca starsza pani nosząca kimono i wymalowana na trupio-blady kolor, kojarzy się ze zjawami z klasycznych japońskich straszaków, a jej anorektycznie chuda wnuczka o włosach zakrywających pół twarzy, przypomina Sadako (znaną z remaku jako Samara) z modnego wówczas Ringu. Milczące kobiety patrzą w przestrzeń pustym wzrokiem i uaktywniają się dopiero, gdy zostają sam na sam z Yazu. W finalnym akcie filmu dołącza do nich reszta szalonej rodziny, a celebracja spotkania zamienia się w coś na kształt hooperowskiej sceny kolacji. Następuje kumulacja szaleństwa, nadekspresyjne aktorstwo sięga wyżyn obłędu, a w chwili gdy wszystko wydaje się ciut zbyt oczywiste, reżyser ujawnia kolejny twist. Wisienką na torcie (takim z ludzkich wnętrzności) jest wątek kanibalizmu i scena konsumpcji oka. Tworząc Living Hell, Fuji czerpał z najlepszych wzorców i udowodnił swój talent, sprawnie łącząc ich najbardziej interesujące i transgresyjne elementy. 


2003 – Blady strach (reż. Alexandre Aja) – Caligula

Czołowy przedstawiciel Francuskiej Nowej Ekstremy i zarazem bilet Alexandre Ajy do Hollywood. Fabuła prosta jak drut: dwie przyjaciółki jadą na weekend na wieś, aby uczyć się do egzaminów na studia. Już pierwszej nocy w położonym na odludziu domu zjawia się tajemniczy jegomość, który urządza krwawą rzeź.

Rzeź w istocie na tyle krwawa jest, że oczy całego horrowego świata zwróciły się w kierunku kraju nad Sekwaną, skąd jak grzyby po deszczu zaczęły wnet napływać ociekające posoką, prześcigające się w prezentowaniu naturalistycznej przemocy obrazy, by wymienić tylko takie tytuły jak Oni (2006), Frontière(s) (2007), Najście (2007) czy Martyrs. Skazani na strach (2008). Idący w awangardzie (choć to pewne uproszczenie, bo wielu krytyków w ramach nurtu zawiera również twórczość np. Gaspara Noé) Aja tłucze gore z wyraźną radością, począwszy od dekapitacji przy użyciu komody, przez poderżnięcie gardła, okładanie jegomościa po twarzy kijem przyozdobionym w drut kolczasty, na masakrze przy użyciu piły tarczowej skończywszy. W natłoku widoków rozrywanych ciał gubi się gdzieś sama historia, włącznie ze zgoła idiotycznym zwrotem akcji pod koniec. Ten jest doprawdy ciężki do przełknięcia i wielu krytyków wskazywało go jako największy mankament produkcji. Co do tego pełna zgoda: scenariusz to skrajny przejaw lenistwa, a finał zostawia po sobie pewien niesmak. Narzekania pozostawmy jednak profesjonalnym recenzentom, bo z perspektywy miłośnika kina grozy jest tu dużo rzeczy do docenienia. Philippe Nahon (Rzeźnik z Sam przeciw wszystkim [1998]) odwala kawał dobrej roboty jako obleśny morderca. Efekty gore, za które odpowiadał znany ze współpracy z Lucio Fulcim Giannetto De Rossi to czysty miód. No i klimat też jest całkiem do rzeczy: prowincja jako siedlisko zła zawsze podnosi ocenę w oczach mieszczucha, któremu wieś kojarzy się głównie z zapachem krowiego gówna i ludźmi bez zębów.


2004 – Kalwaria (reż. Fabrice Du Welz) – Caligula

Marc (Laurent Lucas) jest podrzędnym szansonistą, który podróżuje od miasta do miasta, dając występy w domach starców. Podczas jednej z tras samochód mężczyzny odmawia posłuszeństwa, a on sam zmuszony jest szukać schronienia i pomocy w pobliskiej miejscowości. Gościnę oferuje mu emerytowany komik Bartel (Jackie Berroyer). Gospodarz sprawiający wrażenie sympatycznego gawędziarza sam podejmuje się naprawy auta, jednocześnie przestrzegając Marca przed wyprawami do miasteczka. W trakcie wydłużającego się w nieskończoność procesu naprawy (który z czasem nabierze cech sabotażu), pieśniarz znajdzie się na łasce szalonych mieszkańców prowincji…

Pełnometrażowy debiut reżyserski Fabrice Du Welza, Belga konsekwentnie działającego na styku kina artystycznego i horroru. Przyznam, że kiedyś byłem Kalwarią i jej groteskową naturą wręcz zachwycony, po latach dostrzegam, że to głównie katalog cytatów i inspiracji początkującego twórcy, od Teksańskiej masakry piłą mechaniczną, przez Nędzne psy (1971) i Uwolnienie (1972), po Lokatora (1976). Ale w surrealistycznej atmosferze obłędu, jaką Du Welz kreuje wciąż przyjemnie się zatopić, nawet jeśli nie zawsze wszystkie elementy układanki dobrze ze sobą współgrają i czuć w trakcie seansu egzaltację na poziomie studenta filmoznawstwa. To rzecz gęsta, popaprana, pełna czarnego humoru, celująca w logikę koszmarnego snu. Bardzo przy tym rzetelnie zrealizowana, w turpistycznej manierze przywodzącej nieco na myśl dokonania wczesnego Gaspara Noé.


2004 – Mord w kawałkach (reż. Nick Palumbo) – Caligula

Pamiętacie scenę z American Psycho (2000), w której bohater robi brzuszki, a w tle na ekranie telewizora leci końcówka Teksańskiej masakry pilą mechaniczną? Identyczny patent znajdziecie w Mordzie w kawałkach, z tą różnicą, że tutaj psychol umila sobie codzienny trening wsłuchiwaniem się w tyrady Adolfa Hitlera z Triumfu woli (1935). Na tym powiązania z głośnym filmem Mary Harron zresztą się nie kończą, bo wiele ze scen w dziele Nicka Palumbo stanowi mniej lub bardziej dokładne odwzorowanie wyczynów Patricka Batemana z książki Breta Eastona Ellisa. Wyczynów, na których przeniesienie na ekran twórcy obrazu z Christianem Bale’m nie mogli sobie pozwolić, nie narażając się na bana od MPAA. Mord to zresztą doskonały przykład na to, że nierzadko mniej znaczy więcej i czasem lepiej coś zasugerować, niż pokazywać z detalami.

Palumbo idzie bowiem w krwistą rzeźnię spod znaku torture porn, nie biorąc przy tym żadnych jeńców. Głównym bohaterem jest tu potomek nazistowskiego zbrodniarza żyjący w Las Vegas. Postawny, zadbany chłop (Sven Garrett) za dnia pracuje jako fotograf specjalizujący się w erotycznych aktach, ale to co naprawdę go kręci to zadawanie bólu i śmierci. W szczególności kobietom. Fotograf to pierwszej wody mizogin, który swe roznegliżowane i obowiązkowo cycate (efekty chirurgii plastycznej) ofiary gwałci, torturuje, knebluje, wiąże i ostatecznie morduje. A potem jeszcze raz gwałci. Na przykład w odciętą od tułowia głowę. Nie ma pierdolenia, żadnych tabu. Włącznie z przemocą wobec dzieci. Sceny z udziałem małoletnich aktorów są szczególnie trudne do przełknięcia, zwłaszcza że cechuje je spory stopień realizmu. Mord w kawałkach to ciągnący się przez półtorej godziny festiwal bezsensownej, podanej w tonacji serio, bez najmniejszej taryfy ulgowej przemocy względem bezbronnych, łkających ze strachu i cierpienia ludzkich kukieł. Festiwal, który z czasem staje się tak groteskowy w swej chęci szokowania, że zaczyna nużyć. Doceniam jednak mimo wszystko odwagę i bezkompromisowość Palumbo, bo niewielu twórców byłoby w stanie sfilmować i podpisać własnym nazwiskiem coś tak pozbawionego jakichkolwiek przejawów nadziei, coś będącego skrajnym wyrazem mizantropijnej potrzeby kopania odbiorcy po głowie. A i na porządne rżnięcie piłą mechaniczną znalazło się miejsce.


2004 – Skinned Deep (reż. Gabriel Bartalos) – Justine de Sade

Początek XXI wieku nie był najlepszą dekadą dla kina grozy. Podczas gdy w kinach królowały do bólu generyczne horrory o duchach, neo-grindhouse eksperta od makijażu i efektów specjalnych (pracującego m.in. przy Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną 2 [1986]), Gabriela Bartalosa, przeszedł prawie niezauważony. Na samym początku filmu poznajemy rodzinkę Rockwellów składającą się z matki, ojca, nastoletniej córki i syna w wieku wczesnoszkolnym. Nasi milusińscy to stereotypowi Amerykanie, niczym żywcem wyjęci z dowcipów – otyli, roześmiani, niezbyt bystrzy, entuzjastyczni do porzygu. Wyjątkiem jest Tina (Karoline Brandt), zbuntowana małolata. Kiedy ich samochód psuje się na środku zadupia, głowa rodziny ochoczo przystaje na propozycję ze strony niepokojąco miłej starszej pani prowadzącej bar, która zaprasza ich do domu oferując pomoc w naprawie auta. Jeżeli do tej pory mieliśmy jeszcze jakieś wątpliwości co do żartobliwego tonu filmu to w tej chwili zostaną rozwiane. Wchodząc do chałupy urządzonej w stylu Eda Geina, ojciec z pełną powagą stwierdza: “Widzicie? Mówiłem, że to zupełnie normalne miejsce!”. Zasiadając przy stole, na którym czeka już na nich surowe mięso, poznają resztę rodziny – szalonego, rzucającego morderczymi (!) talerzami karła Platesa (kultowy Warwick Davis), Braina o przerośniętym mózgu (Jason Dugre) oraz lubującego się w eksperymentach na ludziach Surgeona Generala (Kurt Carley) – mutanta noszącego na ustach metalową blachę przypominającą potrzask myśliwski, a w chwili poznania kryjącego się dodatkowo pod… maską z ludzkiej skóry. Pogaduszkom nie ma końca, lecz coś w końcu musi pójść nie tak. Rodzina Rockwellów zostaje brutalnie zamordowana, przy życiu pozostaje tylko Tina, od teraz trzymana w niewoli jako towarzyszka osamotnionego Braina.

Tak właśnie rozpoczyna się szalona jazda, która czerpie wzorce z najlepszych dzieł gatunku, od Teksańskiej masakry piłą mechaniczną (1974) po Wzgórza mają oczy (1977), przypominając też trochę mniej wulgarną i dużo bardziej szaloną wersję filmów Roba Zombie. Wszystko to podane jest z dużą dawką humoru, znane klisze zostają wyolbrzymione i wyśmiane, jest to jednak humor czarny i przegięty, jakże różniący się od tego co reprezentują sobą dzisiejsze, powtarzalne meta-horrory. Pomimo niskiego budżetu, gołym okiem widać niesamowitą dbałość o detale. W końcu reżyserem filmu jest prawdziwy spec! Jest więc obskurnie, dziwacznie, obraz nie razi cyfrową sterylnością, a krew tryska strumieniami. Oderwane głowy, dzieciaki przecięte na pół, rozprute brzuchy, rozpadające się ciała, eksperymenty na żywej tkance – poza typowymi scenami gore czeka nas też niezła dawka body horroru, zwłaszcza w końcówce filmu, która z szalonego slashera przechodzi gładko w horror z elementami sci-fi. Pomysłowością zadziwia też galeria barwnych postaci. Poza zdrowo rąbniętymi antagonistami poznajemy też m.in. geriatryczny gang motocyklowy, który brawurowo stanie do walki z rodziną psychopatów. Choć Bartolos używa w swym filmie wielu znanych i wyświechtanych elementów, tworzy z nich prawdziwie wybuchową miksturę, która zaskakuje oryginalnością i szaleństwem. Akcja pędzi jak szalona, a widz nie ma pojęcia co czeka go w następnej scenie. To groteskowe widowisko posiada wszelkie cechy, które powinny czynić je kultowym.


2005 – Wolf Creek (reż. Greg McLean) – Dr Butcher

Trójka przyjaciół, Liz, Kristy i Ben, podróżuje po Australii w klasycznym, backpackerskim stylu. Fabuła filmu Grega McLeana zastaje ich w momencie, kiedy chcą dostać się do słynnego krateru Wolf Creek, położonego na terenie parku narodowego o tej samej nazwie. Ben kupuje mocno zdezelowany samochód i paczka rusza w kierunku przygody. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że zegarki się zatrzymują, zaś gruchot na czterech kołach odmawia posłuszeństwa. Na szczęście dla podróżników na horyzoncie wnet pojawia się rodowity ozzie, Mick Taylor, który holuje ekipę do swojego warsztatu, gdzie obiecuje naprawić uszkodzony samochód. Na miejscu, podczas ogniska jowialnie zabawia turystów, częstując ich anegdotami ze swojego życia. Atmosfera jest z początku przyjazna, z czasem staje się jednak coraz bardziej gęsta, Mick częstuje gości deszczówką, po czym wszyscy zasypiają…

Projekt Grega McLeana, który przyniósł mu rozpoznawalność i z miejsca wywindował na szczyty popularności na całym świecie, powstawał w bólach. Pierwszy draft scenariusza powstał pod koniec lat 90., kiedy młody reżyser myślał o stworzeniu czegoś na kształt slashera, dziejącego się na australijskim outbacku, jednak gotowy tekst nie był dla niego zadowalający. Gdy kilka lat później zapoznał się z historią Ivana Millata, seryjnego zabójcy znanego jako „morderca turystów”, który wykończył łącznie 7 osób, przekształcił stary scenariusz w historię opartą na faktach. Do głównej roli zaangażował Johna Jarratta po krótkim spotkaniu, na którym aktor zauroczył reżysera. I był to strzał w dziesiątkę, gdyż Jarratt błyszczy tutaj zupełnie, całkowicie i niepodważalnie. To jedna z najważniejszych jego ról, co nie jest takie oczywiste, gdyż aktor ma na koncie produkcje należące do ścisłego kanonu kina grozy (choćby Piknik pod wiszącą skałą, Next of Kin, Dark Age). W roli Micka Taylora ukazał cały kalejdoskop szaleństw, jakie cechują psychopatycznych morderców – ciepły, sympatyczny tubylec w mgnieniu oka zmienia się w zimnego, wyrachowanego skurwiela, dla którego tortury są niczym innym, jak codzienną rozrywką, pomagającą przetrwać nudy życia pośród outbacku.

Znamienna jest scena przy ognisku, kiedy rozbawieni i zupełnie już pozbawieni lęku przed obcym turyści zaczynają pogrywać sobie z jego historiami, które uważają za zmyślone czy podrasowane specjalnie pod ich gusta. W tym momencie Jarratt, wciąż pod maską zabawnego i rozgadanego rednecka, na krótki moment ukazuje swoje prawdziwe oblicze dosłownie poprzez jedną minę; wspomnienie o nożu wyzwala w nim pamięć minionych morderstw i zapowiedź kolejnych. Po kilku sekundach wszystko wraca do normy, widz jednak wie już, że bohaterów czeka walka o życie. Taylor specjalizuje się bowiem w torturach, z których najsłynniejsza, znana jako „główka na kijku” przeszła już do kultowej horrorowej klasyki. Australijski outback, równie nieprzychylny obcym jak amerykańskie bezdroża Teksasu, kolejny raz jest tłem mrocznej historii, nieprzynoszącej odległym od cywilizacji terenom specjalnej reklamy, w kontraście do sloganów znanych z biur podróży: „Zapraszamy do Australii, tu czeka na was prawdziwa przygoda”. Tu czeka na was Mick Taylor, ze strzelbą, nożem wielkim jak maczeta, doskonałymi opowieściami o polowaniach na kangury i niezrównanym instynktem przetrwania (Jarrat powrócił do tej roli w naprawdę dobrym sequelu z 2013 roku oraz nierównym, ale mającym „momenty” serialu powstałym 3 lata po „dwójce”).


2011 – Krwawa gościnność (reż. Alex Chandon) – Simply

Czwórka nieletnich z wyrokami pod kuratelą pary opiekunów udaje się vanem na głuchą angielską prowincję w ramach programu reedukacyjnego. W komplecie mamy rozwydrzonego i słabo reformowalnego gangusa (każda taka ekipa musi mieć swojego szeregowca Franco), jego kumpla Murzyna włamywacza, introwertycznego piromana i osowiałą, z 10 razy bardziej introwertyczną laskę, o której grzechach legenda milczy. Relacje zarówno w grupie, jak i na linii młodzież – pedagodzy są w miarę poprawne, eskapada rokuje dobrze. Innymi słowy, jeżeli coś tu pierdolnie (a pierdolnie i to jeszcze jak!) to zgodnie z odwiecznymi prawami konwencji – z zewnątrz. Wjazd na kurs kolizyjny z tubylczymi wieśniakami nastąpi po nie przeciąganej za długo grze wstępnej. Jednak choć Alex Chandon ani myślał modyfikować sprawdzonego, fabularnego gotowca (schemat nie musi być wrogiem wyobraźni, wic polega na tym, czym to naczynie wypełnisz), skrupulatnie zadbawszy o ,,wykończeniówkę” osiągnął rezultat, który każdy z nakręconych po roku 2000 remake’ów, sequeli i rip offów Teksańskiej… rozjeżdża na miazgę bez przebaczenia.

Bo właśnie w detalach, pomysłowości rozwiązań, a także w ekstatycznym braku zahamowań w masakrowaniu tzw. poczucia dobrego smaku, tkwi siła tego filmu. Także w wyborze scenerii, jak niesamowite cmentarzysko starych wagonów kolejowych położone w samym środku dzikiej, bezkresnej równiny (surrealizmu tego obrazu dopełnia…. zupełny brak torów!) gdzie grupa w ramach prac integracyjnych ma wymontować cenne, miedziane elementy osprzętu. Wtedy właśnie wydarzy się coś, co powinno doprowadzić do furii wszelkich ekologów tego świata, będąc ostatecznym sygnałem, by brać nogi za pas. Jednak bohaterowie zignorują te znaki. Bo kiedy wkrótce po innym dramatycznym zajściu wparują do miejscowej mordowni o nazwie „Brudna Dziura” szukając ratunku dla człowieka z rozerwaną tętnicą udową, ich los się dopełni. Wówczas jowialny i kordialny wcześniej oberżysta w mgnieniu oka odsłoni swą prawdziwą naturę, podobnie jak jego dotąd neutralni, po stokroć szpetni kamraci z kazirodczych miotów (patrz: tytuł oryginalny Inbred). Ale wtedy już będzie za późno. Wtedy nadejdzie czas na SHOW, a w „Brudnej Dziurze” show to najświętsza świętość.

Od tej chwili Chandon odpala istny gejzer gore, ekskrementów i euforycznego sadyzmu aż do końca filmu, oczywiście z humorem i na redneckim luzie. Nazbyt wrażliwy widz ma w tym momencie dwa wyjścia: albo odpuścić, albo dla własnego dobra poniechać identyfikacji z ofiarami i podjąć wymagającą próbę wejścia na tory empatii z bandą wiejskich degeneratów i wraz z nimi podelektować się zboczonym spektaklem. Ów show (odpowiednik słynnej wieczerzy u państwa Sawyerów z pierwszego filmu Tobe Hoopera) to publiczna ceremonia wymyślnych tortur, jakim na oczach ohydnej tłuszczy poddana zostanie dwójka bohaterów. W pierwszym przypadku narzędziem kaźni przybitego do podłoża nieszczęśnika okaże się żywy koń, ale w przeciwieństwie do zbliżonej sceny z Django (1966) na pogruchotaniu rąk kopytami się nie skończy. Wcześniej jednak użyte zostaną szparagi. Z bardzo bolesnym skutkiem. Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co spotka drugiego (tu reżyser wytycza swojemu filmowi tzw. biegun zajebistości). Biedakowi będzie pisana jedna z najbardziej niekonwencjonalnych, śmierdzących i popapranych (dosłownie) śmierci w historii X muzy. Zdradzę tylko tyle, że kluczową rolę odegra tu wysłużona pompa do opróżniania szamba, z dokręconym szlauchem od dystrybutora benzyny. Jeśli przyjąć że kino to sen, dzieło Chandona jest koszmarem, który przyśnił się podczas drzemki na sedesie połączonym rurą kanalizacyjną z apartamentem samego Belzebuba.

Gdy rednecki uzbrojone w widły, piły motorowe i dubeltówki ruszą później zapolować na pozostałych przy życiu bohaterów, będą zagrzewać się do boju sowizdrzalsko-bluegrassowym hymnem Ee by gum! (The Inbred Song) przy akompaniamencie banjo. Zaś w finale rzecz jasna nie może zabraknąć final girl. Z tym, że podobnie jak w Teksańskiej…, jej wygraną nie ma być rozprawa z przeciwnikami, lecz udana próba wyjścia z tarapatów w jednym kawałku. Gdy dziewczę rzuci się do ucieczki przez łąkę, oprawcy przystaną. Zaczną robić zakłady na którym metrze skończy się jej pieśń i czy przerwą ją stalowe paści na zwierzynę, czy mina przeciwpiechotna…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *