Atomic Café: Cherry 2000 (1987)

Rok 2017. Większość ludzkości zamieszkuje w dużych skupiskach miejskich, które okalają olbrzymie połacie ziemi niczyjej, kontrolowane de facto przez bezwzględne gangi. Spragnieni damskiego towarzystwa mężczyźni mają do wyboru wybrać się do burdelu, gdzie prostytutki zawierają z nimi umowy prawne na jedną noc lub kupić sobie seks-robota. Androidy mają tę przewagę, że nigdy nie narzekają, zawsze są miłe i skłonne, by dostarczać uciech. Sam (David Andrews) jest posiadaczem Cherry 2000 (Pamela Gidley), rzadkiego obecnie modelu, który przestał być produkowany lata temu. Cherry ma opinię jednego z najlepszych robotów tego typu, zarówno ze względu na urodę, jak i właściwe jej przymioty. Nic dziwnego zatem, że gdy jego towarzyszka psuje się wskutek zwarcia, Sam popada w skrajne przygnębienie. Zdesperowany kochanek decyduje się udać na pustynię, do odizolowanego od świata cmentarzyska, gdzie ponoć można znaleźć ostatnie sprawne modele Cherry. Jego przewodniczką po pełnym niebezpieczeństw pustkowiu będzie młoda — i atrakcyjna — tropicielka nazwiskiem Johnson (Melanie Griffith)…

Wyobraźcie sobie Mad Maxa, ale jako komedię romantyczną, w której facet szuka w postapokaliptycznym świecie androida, w którym się zakochał, by nagle odkryć, że ma obok siebie bystrą, dzielną i uroczą babkę z krwi i kości, która po cichu się w nim zadurzyła. Brzmi nieco ekscentrycznie, prawda? Podejrzewam, że mniej więcej tak prezentował się treatment, który przedstawili wytwórni Orion Pictures pomysłodawca Lloyd Fonvielle i scenarzysta Michael Almereyda. Cherry 2000 w kwestii konstrukcji fabularnej naprawdę wygląda jak skóra żywcem zdarta z romkomu i naciągnięta na szkielet postapo. To kino lekkie, przyjemne, pokrzepiające, nieco szalone, ale w granicach rozsądku. W sam raz, by załapać się na PG-13 i bawić gawiedź podczas letnich seansów.

Świat przedstawiony w Cherry 2000 trzyma się tak tyci, tyci, na słowo honoru. Gdzie się podziały wszystkie normalne kobiety? Społeczeństwo tak się przetinderowało, że wszelkie relacje damsko-męskie szlag trafił? Feminazizm odniósł ostateczny triumf i płeć piękna doszła do wniosku, że wystarczą im elektroniczne ogórki? Tego z filmu się niestety nie dowiemy. Tak jak tego, co właściwie doprowadziło do przemiany świata w wielką pustynię. Jak na niedobitki po zagładzie atomowej, ludzie w tej opowieści bawią się nad wyraz dobrze i nawet odszczepieńcy i wyrzutki społeczne wyglądają jak z wybiegu dla celebrytów na Rodeo Drive. Sporo rzeczy tu się kupy nie trzyma, ale w końcu to tylko ejtisowe kino rozrywkowe.

Jeśli macie poczucie, że z moich wywodów przebija lekki sarkazm, to spieszę zaznaczyć, że obraz Steve’a De Jarnatta, mimo wszelkich jego drobnych grzeszków, dostarczył mi dużo przyjemności. Ma dobre tempo, świetną scenografię, niezły soundtrack od Basila Poledourisa oraz Melanie Griffith z czasów, gdy była piękna i pełna wdzięku. Cieszą wstawki o zacięciu satyrycznym, czego doskonałe przykłady stanowią wizyta w domu rozkoszy oraz cały wątek pustynnej komuny dowodzonej przez psychopatycznego oszołoma, w którego wcielił się Tim Thomerson. Twórcy chętnie wbijają szpile japiszonom oraz wszelkiej maści guru od przemian duchowych i łączenia się ze swoim „kosmicznym ja”.

Z drugiej strony mamy jednak wciąż eskapistyczne kino przygodowe, którego nie ogranicza jakoś szczególnie skromny budżet. Sceny akcji mają odpowiedni rozmach, jest dreszczyk emocji. Wątek romantyczny wprawdzie w kuchence leżał dawno temu i ni ziębi, ni grzeje, ale w tej materii De Jarnatt nadgoni już rok później w świetnym melodramacie katastroficznym Miracle Mile, który w zasadzie przy odrobinie dobrej woli można potraktować jako prequel Cherry 2000. Albo jako środkową część trylogii apokaliptycznej, która nigdy nie doczekała się zamknięcia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *