Miracle Mile (1988)

To była miłość od pierwszego wejrzenia. Harry (Anthony Edwards) poznał Julie (Mare Winningham) podczas wizyty w muzeum La Brea Tar Pits. Przypadkowe spotkanie zaowocowało obopólną fascynacją – po spędzonym wspólnie popołudniu zakochani umówili się na ponowne spotkanie tego samego wieczoru. Harry wrócił do domu na krótką drzemkę, jednak awaria zasilania sprawiła, że budzik nie zadzwonił w porę. Chłopak z podkulonym ogonem wyruszył o trzeciej nad ranem do baru, w którym na wieczorną zmianę pracowała jego ukochana. Nie zastał jej, ale mimo tego na miejscu zamówił skromny posiłek i poszedł do pobliskiej budki telefonicznej, by zadzwonić i przeprosić. Nie dodzwonił się. Zamiast tego odebrał jednak tajemniczy telefon od nieznajomego. Telefon, który na zawsze odmieni jego życie. I nie tylko jego – mrożąca krew w żyłach wiadomość de facto odmieni życie wszystkich mieszkańców Los Angeles, jak i całego świata…

Pomysł Steve’a De Jarnatta czekał na realizację całą dekadę. W 1983 roku, branżowy magazyn American Film zamieścił go na swojej liście „10 najlepszych niezrealizowanych scenariuszy”.  De Jarnatt liczył na to, że wytwórnia Warner Brothers, której własnością był skrypt, pozwoli mu na wyreżyserowanie go. Włodarze ze studia podchodzili jednak sceptycznie do koncepcji powierzenia sterów nad projektem, który sami postrzegali jako potencjalnie wysokobudżetowy hit, człowiekowi bez profesjonalnego doświadczenia (pełnometrażowy debiut De Jarnatta, komedia science-fiction Cherry 2000, trafił na ekrany w 1987 roku). Ostatecznie, autor odkupił własny scenariusz od koncernu za kwotę 27 tysięcy dolarów i zaczął szukać sponsorów. Pomoc przyszła ze strony spółki Hemdale Films, od której początkujący twórca otrzymał budżet w wysokości 3,7 miliona.

Cóż było tak niezwykłego w scenariuszu De Jarnatta, że gdy ten ostatecznie przejął stery nad projektem, decydenci z Warner Brothers byli gotowi kupić go ponownie za zawrotną kwotę 400 tysięcy baksów? Rzecz w tym, że Miracle Mile (tytuł filmu to zarazem nazwa dzielnicy L.A., w której rozgrywa się akcja) to historia z gatunku tych, które perfekcyjnie grają z oczekiwaniami i przyzwyczajeniami widza. Film zaczyna się jak typowa komedia romantyczna i utrzymuje ten ton przez mniej więcej 1/3 seansu, aż do nagłego zwrotu, który wywraca wszystko do góry nogami. Wówczas akcja rusza z kopyta, a napięcie zaczyna rosnąć. I rośnie konsekwentnie aż do pogrążonego w chaosie finału. Jak to celnie określił pewien mój znajomy: całość wygląda trochę tak, jakby John Hughes zabrał się za kręcenie apokaliptycznego Threads (1984). Nie ma w tym stwierdzeniu bynajmniej żadnej złośliwości: połączenie, które oferuje De Jarnatt, jest do tego stopnia unikatowe i oryginalne, że Miracle Mile ogląda się z wypiekami na twarzy, siedząc przy tym na skraju fotela.

Ogromny atut stanowi w tym przypadku fakt, iż od pewnego momentu wydarzenia rozgrywają się w czasie rzeczywistym (no, może poza paroma przeskokami…), a my, jako widzowie, jesteśmy świadkami nieubłaganego wyścigu z nadciągającą machiną zniszczenia. Fabuła skręca ostro w stronę apokaliptycznego thrillera science-fiction, nie tracąc przy tym swego (niemal) lirycznego tonu. Na pierwszym planie mamy dwójkę sympatycznych postaci, o których nie wiemy wprawdzie zbyt wiele, ale dzięki genialnemu w swej prostocie zabiegowi zostajemy wciśnięci z nimi w wir wydarzeń, w którym współuczestniczymy na dobre i na złe. De Jarnatt wygrywa atuty opowieści wręcz bezbłędnie, a jego film opisać można jako rollercoaster, który rusza ospale, by z czasem nabierać coraz bardziej zawrotnego tempa. W tle zaś wybrzmiewa kapitalna ścieżka dźwiękowa Tangerine Dream, równie elektryzująca i „załażąca za skórę”, co słynne soundtracki tej grupy do Ceny strachu (1977), Złodzieja (1981), Ryzykownego interesu (1983) czy Twierdzy (1983).

Półtorej godziny nuklearnego szaleństwa, które bazując na lękach amerykańskiego społeczeństwa z lat 80. jednocześnie daje poczucie obcowania z kinem z tzw. „sercem”. Rzecz jest bowiem, wbrew pozorom, mocno kameralna, przedstawia wizję zagłady z punktu widzenia przeciętnego everymana. Od efektownych scen akcji (choć i takie sekwencje się tutaj trafią) ważniejszy jest personalny wymiar tragedii – to, czym jest ona dla jednostki. De Jarnatt tworzy więc opowieść posępną w wydźwięku, ale nasyconą humanistyczną wrażliwością. Atomowy holocaust made in eighties, który zdecydowanie zasługuje na większą rozpoznawalność.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *