Saturn 3 (1980)
Patent na filmową klapę? Próbować nakręcić podróbę Gwiezdnych wojen z pozbawionym jakiegokolwiek doświadczenia reżyserem u steru. Przynajmniej tak to wygląda na przykładzie Saturna 3, filmu który teoretycznie miał wszelkie predyspozycje, by stać się hitem sezonu, a okazał być kompletną porażką, która przyniosła wstyd wszystkim zaangażowanym w projekt. Pierwszoligowe gwiazdy, hollywoodzki weteran na stanowisku producenta, wielomilionowy budżet i chwytliwa tematyka. Cóż mogło pójść nie tak? Odpowiedź: w zasadzie wszystko.
Zacznijmy od fabuły, która wcale nie jest taka zła. Oto dwoje kochanków żyje sobie spokojnie na jednym z księżyców Saturna. Ich zadaniem jest opracowanie rozwiązania kwestii głodu na przeludnionej Ziemi. Misja nie idzie najwyraźniej zbyt udanie, bo zwierzchnictwo wysyła im do pomocy niejakiego kapitana Bensona. Benson – tak naprawdę morderca i socjopata, o czym para naukowców nie wie – przywozi ze sobą robota nowej generacji, który ostatecznie ma przejąć obowiązki nieproduktywnych rezydentów. Sytuacja na Saturnie 3 zmienia się z sielanki w horror, gdy wzorem swojego opiekuna, robot zaczyna przejawiać mordercze skłonności…
Obraz miał być reżyserskim debiutem Johna Barry’ego, scenografa który zdobył sobie uznanie pracą przy takich tytułach, jak Gwiezdne wojny: Nowa nadzieja (1977) oraz Superman (1978). Pod koniec dekady otrzymał on od angielskiego studia ITC Entertainment możliwość zrealizowania pełnometrażowego filmu na podstawie własnego pomysłu. Miała być to pełna przepychu wizja przyszłości, która eksploatowałaby będącą wówczas na topie tematykę podróży kosmicznych. Pieczę producenta projektu objął Stanley Donen, twórca takich hollywoodzkich hitów, jak Deszczowa piosenka (1952) czy Zabawna buzia (1957). Do ról głównych zaangażowano Kirka Douglasa, Harveya Keitela oraz będącą wówczas u szczytu popularności Farrah Fawcett. Na potrzeby produkcji zbudowano wielką makietę kosmicznej stacji badawczej, której postawienie zajęło cztery miesiące. Stworzenie odgrywającego kluczową rolę robota Hectora kosztowało z kolei ponad milion dolarów, a do wprawienia gotowej kukły w ruch potrzebnych było dwunastu animatorów. Produkcja ruszyła z kopyta, jednak już po kilku dniach doszło do konfliktu na linii Douglas-Barry. Oskarżany o niekompetencję i brak doświadczenia, początkujący twórca został szybko usunięty z planu i zastąpiony przez samego Donena, który zdecydował się ratować przedsięwzięcie. W międzyczasie drastycznie zmniejszono budżet, a poszczególne pomysły ze scenariusza wyrzucono do kosza, w tym – sporą część muzyki napisanej przez Elmera Bernsteina.
Film wszedł na ekrany na początku 1980 roku i został zmiażdżony przez krytykę. Furory wśród widowni również nie zrobił i szybko popadł w zapomnienie. Sam pomysłodawca i niedoszły reżyser John Barry, nie dożył tego momentu – w maju 1979 roku zmarł na planie Imperium kontratakuje (1980) na zapalenie opon mózgowych. Z perspektywy lat widać jednak wyraźnie, że przedsięwzięcie było wypadkową czyichś kalkulacji finansowych i niedostatecznie przemyślanej wizji artystycznej. Z jednej strony mamy tutaj konwencję kina Nowej Przygody rodem z Gwiezdnych wojen (z dosłownie zerżniętym otwarciem, w którym przed oczami widza powoli przesuwa się olbrzymi statek kosmiczny), z drugiej – próby trafienia do dorosłej widowni i zbicia kasy na sukcesie Obcego – 8 pasażera Nostromo (1979). Galaktyczny horror ma podłoże wręcz freudowskie, a zarazem – (pseudo)filozoficzne. Katalizatorem konfliktu jest starcie na linii młodość-starość, nowoczesność-konserwatyzm. Arogancki Benson w wydaniu Keitela (jeśli Was zastanawia, czemu Harvey tak dziwacznie mówi, to śpieszę wyjaśnić, że w postprodukcji został zdubbingowany) to całkowite przeciwieństwo stoickiego, starzejącego się Douglasa (62 lata na karku w trakcie kręcenia, a jednak mimo tego słynny gwiazdor nie mógł oprzeć się pokusie pokazania światu swych pośladków). W spokojną rzeczywistość pary zakochanych, agresywnie wdzierają się postęp i gwałt. Jest tu materiał na dobry, klaustrofobiczny thriller, jednak rzecz staje w przysłowiowym „rozkroku”. Tanie chwyty i dziury logiczne można by jeszcze przełknąć przy lekkiej rozrywce dla dzieci, jednak obraz serwuje zbyt potężną dawkę przemocy, by skierować go do najmłodszych. Dorosłym zostaje więc niewinna i zjawiskowa zarazem Fawcett, o której wdzięki walczą dwaj faceci oraz… robot (sic!).
Tak sobie psioczę, ale przyznam szczerze, że pomimo wszystkich mankamentów omawianej pozycji, mam do niej sporą słabość wyniesioną jeszcze z czasów dzieciństwa. Po młodzieńczym seansie w pamięć na zawsze wryły mi się zarówno specyficzna atmosfera opowieści, jak i poszczególne sceny. Kto nie widział jako dziecko zasysanego w przestrzeń kosmiczną i rozpadającego się na kawałki astronauty lub pokracznego Hectora z nadzianą nań ludzką głową, ten zapewne nie pojmie, jakie wrażenie podobne pomysły mogą wywrzeć na nieukształtowaną jeszcze psychikę. Poza tym rzecz jest naprawdę fajna (sorry za określenie, ale pasuje tu jak ulał) od strony wizualnej – pod warunkiem rzecz jasna, że lubi się oldschoolowe efekty i fantazję scenografów oraz kostiumografów kina science-fiction made in seventies. Ja przepadam, więc toporne laboratoria naukowców przyszłości i kompletnie niepraktyczne stroje kosmonautów działają jak miód na me serce.
Jeśli powyższe argumenty do Was nie przemawiają, to naturalnie nie ma się czemu dziwić, są one wszak mocno subiektywne. Przyznam jednak, że pod tym całym rozgardiaszem dostrzegam inny, znacznie lepszy i ciekawszy film. Taki, który w rękach kogoś, kto do opowiadanej historii podszedłby z sercem, mógłby zamienić się w piękną kosmiczną operę. Mogłaby być z tego ponura przypowieść o utracie Raju (bo – jak nietrudno się domyślić – taki był pierwotny zamysł twórcy), podkręcona eksploatacyjnym charakterem i psychodelicznymi „wizualiami”. Wszystko to tutaj jest, tyle że zakopane głęboko przez indolencję i koniunkturalizm, które wzięły górę nad jakąś konkretną, spójną koncepcją. Dlatego też często wracam do Saturna 3 i chętnie go bronię – lubię sobie czasem wyobrażać klawe filmy, które nigdy nie powstały. A co!
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.