Blue Monday: Trashy Lady (1985)

Steve Scott to twórca ceniony w gejowskim podziemiu porno, ma na swoim koncie kilka klasycznych tytułów ze Złotej Ery, w tym m.in. Inches (1979) i Turned On (1982). Poza erotyką dla panów wyreżyserował również cztery tytuły dla heteroseksualnych odbiorców, z czego w trzech z nich wystąpił duet Harry Reems-Ginger Lynn. W skład tej nieformalnej „trylogii straight” wchodzą China and Silk (1984), Too Good to Be True (1984) oraz Trashy Lady.

Trashy Lady to z całej tej trójki zdecydowanie najbardziej ambitny projekt: kino gangsterskie osadzone w latach 20. XX wieku, Pigmalion ubrany w szaty hard-porno, do tego pełen rubasznego humoru. Reems wciela się w gangstera Dutcha Schultza, którego właśnie opuściła kapryśna partnerka (Cara Lott). Rozglądając się za nową towarzyszką życia, Dutch zwraca uwagę na pracującą w jednym z jego klubów Katherine (Ginger Lynn). Katherine jest piękna, urocza, skromna i niewinna. Zbyt urocza, zbyt skromna i zbyt niewinna, by zostać dziewczyną bandziora. Dutch nie zraża się jednak i zatrudnia flamę swego konkurenta Ritę (Amber Lynn), by ta uczyniła z Katherine — przemianowanej w międzyczasie na Kitty — wulgarną damę, z którą szanujący się oprych będzie mógł pokazać się w towarzystwie bez poczucia zażenowania. Pod czujnym okiem wyszczekanej, rzucającej wulgaryzmami na prawo i lewo Rity, Kitty powoli przechodzi metamorfozę w wystrzałową laskę…

Co z marszu zwraca w Trashy Lady uwagę to strona techniczna i zaplecze. W odróżnieniu od większości produkcji porno z okresu, gdy biznes przerzucał się na tańszy i bardziej efektywny system dystrybucji na rynku VHS, dzieło Scotta może pochwalić się wyraźnie pokaźnym — oczywiście jak na możliwości branży — budżetem. Scenografia i kostiumy cieszą oko, nie ma tu żadnej fuszerki, wszystko oddycha epoką i pozwala poczuć się, jakbyśmy obcowali z hollywoodzką produkcją retro z lat 70., kiedy to tęsknota za latami prohibicji była w amerykańskim kinie jednym z przewodnich trendów. Bez dwóch zdań imponująca robota.

Gorzej niestety sprawy się mają, gdy przyjrzeć się bliżej samej fabule, która jest dosyć miałka. Na to też można jednak przymknąć oko, w końcu mamy do czynienia z komedią, a tkwiący w zderzeniu naiwnej dziewczyny z prowincji z półświatkiem przestępczym wielkiego miasta potencjał Scott wykorzystuje całkiem udanie. Humor humorem, może on się podobać lub nie, raczej nikt nie spodziewa się po tego typu pozycji szczególnie wysublimowanego dowcipu. Błąd naprawdę poważny, z którego ciężko go rozgrzeszyć, popełnia reżyser wówczas, gdy nie „dowozi” przy scenach seksu. Wyczekiwany moment zbliżenia pomiędzy Reemsem a Lynn nigdy nie nadchodzi. Potężną wpadkę stanowi także druga scena kopulacji, która jest tak niemrawa i wyzbyta życia (twórcy nawet nie dodali w tle muzyki, by zatuszować brak energii), że aż trudno pojąć dlaczego trafiła do gotowego filmu. Tym bardziej że — jak już podkreśliłem — nie mamy do czynienia z produkcją amatorską, tylko z przedsięwzięciem, w które włożono konkretną kasę.

Nie jest to oczywiście regułą, zdecydowana większość „momentów” ma swoją temperaturę (najmocniejszy punkt programu stanowi duet Ginger Lynn z Bunny Bleu), niemniej fuszerkę nie tak łatwo wybaczyć. A jeśli już ją wybaczamy to głównie za sprawą utalentowanej obsady. Reems to aktor, który doskonale odnajduje się w repertuarze komediowym, ma tę lekkość i naturalność, które nawet w trakcie wygłupów ratują go przed śmiesznością, a zaskarbiają sympatię widza. Ginger Lynn jest nie tylko ładna, potrafi być też rasowym słodziakiem, co w przypadku aktorki porno jest nie lada atutem. Amber Lynn z drugiej strony to wcielona herod-baba, żująca bezustannie gumę balonową ulicznica, która stanowi idealną przeciwwagę dla wiotkiej Ginger.

Obsada stara się jak może, aby wykrzesać z tej opowieści siódme poty, tło też piękne, ale mimo wszystko Trashy Lady pozostaje filmem o gigantycznym potencjale, który nie został do końca wykorzystany. Czy Scott nie do końca czuł konwencję? Możliwe, że lepiej na jego miejscu poradziłby sobie ktoś z odpowiednim doświadczeniem, np. Alex de Renzy albo Anthony Spinelli, twórca posiadający wszak na koncie wystawne SexWorld (1978). Możliwe też, że to nie wina reżysera, a goniących terminów. Albo ospałego montażysty. Niezależnie od tego, na kogo lub co by próbować zwalić winę, nie zmieni to faktu, że rzecz plasuje się nieco powyżej średniej. I dla miłośnika klimatów noir to nie będzie „aż tyle”, lecz przykre „tylko tyle”.


Bonus Feature:

Na wydaniu Blu-Ray Trashy Lady od Mélusine/Vinegar Syndrome obok głównej atrakcji w dodatkach znajdziemy również debiutancki film Scotta. Pochodzące z 1971 roku Coming West to niespełna godzinna błahostka. To określenie pasuje tutaj jak ulał, bowiem mamy do czynienia z pozycją z okresu, gdy produkcje porno były jeszcze bardzo prymitywne i skupiały się głównie na zaprezentowaniu nakręconych niskim kosztem i zmontowanych naprędce scen seksu. W filmie poznajemy trzy przyjaciółki (Maria Arnold, ’Necromania’: A Tale of Weird Love! [1971]; Sandy Carey, Oh! You Beautiful 'Doll’ [1973]; Starlyn Simone, A Climax of Blue Power [1974]), które podróżują samochodem „na zachód”. Dziewczęta umilają sobie jazdę rozmową i… marzeniami o jednoznacznie erotycznym charakterze. W tychże marzeniach cofają się do czasów Dzikiego Zachodu i zaznają rozkoszy w towarzystwie pewnego kowboja i Indianina.

O fabule, która jest głupiutka, rozpisywać się nie ma sensu. Warto jednak na Coming West zwrócić uwagę ze względu na jego niespieszny rytm i kontemplacyjny nastrój. Scott rozwleka sceny baraszkowania na łonie natury do kilkunastu minut, w tle daje odgłosy, które mogłyby trafić na płytę z muzyką relaksacyjną i przeplata wcale nie najgorszym folkiem. Panie są ładne, dobrze zbudowane i bezpruderyjne, sceneria sprzyja zaś odpoczynkowi. Może zabrzmi to głupio, ale mi to wystarczy. Bardzo przyjemne 50 minut!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *