Cité Obscure: 8 milionów sposobów, aby umrzeć (1986)
Matt Scudder (Jeff Bridges) jest zastępcą szeryfa z Los Angeles i alkoholikiem. Łączenie pracy z nałogiem przynosi pewnego dnia katastrofalne skutki: gliniarz zabija drobnego dealera narkotykowego ma oczach jego rodziny. W trakcie dochodzenia wychodzi na jaw, że Scudder był w momencie oddania strzału nietrzeźwy, a jego ofiara nieuzbrojona. Matt traci posadę, rozwodzi się z nim żona, słowem: jego życie wali się w gruzy. Aby podnieść się z dołka, ex-policjant zapisuje się do AA i zaczyna świadczyć usługi jako prywatny detektyw. Pewnego dnia zgłasza się doń luksusowa call girl Sunny (Alexandra Paul). Dziewczyna pragnie, aby Matt pomógł jej się wymiksować z prostytucji, przy czym z jej słów wynika, że obawia się zemsty ze strony alfonsa. Prywaciarz przyjmuje zlecenie, jednak w trakcie jego wykonywania Sunny zostaje zamordowana. Teraz Scudder za punkt honoru stawia sobie ukaranie zabójców klientki…
8 milionów sposobów, aby umrzeć to ekranizacja piątej powieści z poczytnego za oceanem cyklu Lawrence’a Błocka o detektywie Scudderze. Była to pierwsza próba przeniesienia przygód tej postaci na duży ekran (drugą stanowi Krocząc wśród cieni [2014] z Liamem Neesonem), zdaniem krytyków i widowni, która nie dopisała w kinach — nieudana. Twórcy przenieśli Scuddera z nowojorskiego Hell’s Kitchen do słonecznego L.A., odrobinę zmienili też jego origin story (w książkach był sprawcą śmierci dziewczyny, za co został zwolniony ze służby), reszta jednak z grubsza się zgadza. W czym zatem tkwi przyczyna porażki?
No właśnie. Mamy scenariusz rozchwytywanego Olivera Stone’s (który na etapie przystępowania do produkcji sam był zajęty zdjęciami do własnego Salwadoru [1986], w związku z czym do scenariuszowych poprawek ściągnięto Roberta Towne’a, fachurę najbardziej znanego z oscarowego Chinatown [1974]). Mamy jedną z legend Nowego Hollywood, Hala Ashby’ego za kamerą. Jest znajdujący się wówczas na topie Bridges w roli głównej, jest Andy Garcia na moment przed wielką sławą i zdobywczyni Emmy za rolę w Pieśni kata (1982) Rosanna Arquette. Wszystko wskazywałoby, że szykuje się wiosenny hit, a zamiast tego jest wielka klapa, która pogrzebała jakiekolwiek plany dalszego tłumaczenia bestsellerowych książek Blocka na język filmowy na długi czas.
Przyczyn niepowodzenia w box office mogło być kilka. Wedle niektórych źródeł Ashby na planie „niedomagał” ze względu na kokainowy nałóg (był to zresztą ostatni film w karierze reżysera przed jego śmiercią na raka), co spowodowało jego odsunięcie od projektu na etapie montażu. Do akcji wkroczyli producenci, którym zamarzyła się rzecz w nieco bardziej pogodnym tonie (mowa wszak o historii o alkoholiku szukającym odkupienia), w klimatach Policjantów z Miami (1984-1990). W montażu wywalono część z istotnych dla rozwoju akcji scen, w niektórych zmieniono dialogi i dodano nową ścieżkę dźwiękową od Jamesa Newtona Howarda, skomponowaną z intencją „imitowania” przebojowego syntezatorowego soundtracku z serialu z Donem Johnsonem.
Efektem jest na wskroś ejtisowy przykład neo-noirowego kina, takiego co to prochowce podmienia na hawajskie koszule. I teoretycznie nie ma w tym nic złego, osobiście obraz Ashby’ego lubię z co najmniej kilku powodów (rzeczony ejtisowy klimat, śliczna Arquette), choć jednocześnie dostrzegam jego oczywiste niedociągnięcia. W związku z faktem, że Towne spóźniał się z przeróbkami scenariusza, reżyser i aktorzy wiele spośród scen musieli improwizować. I to niestety czuć, zwłaszcza we fragmentach z udziałem Bridgesa i Garcii: w rolach antagonistów panowie kozaczą jak trenowane koguty na ringu w jakiejś latynoskiej spelunie, a ich dialogi sprowadzają się głównie do bezcelowego pyskowania. Dwugodzinny seans momentami zamienia się za ich sprawą nieomal w popis primadonn, z których każda pragnie lepiej wypaść przed kamerą.
8 milionów… ma jednak jakże słuszną tendencję do regularnych powrotów na właściwe tory. Sceny z udziałem Bridgesa i Arquette odznaczają się dobrą chemią, a to wszak podstawa udanego buddy movie (nawet jeśli w tym przypadku podszytego romansem). Efektownie wypada również finał, w którym twórcy sięgają po sprawdzoną maksymę „wszystko albo nic”, organizując wielkie palenie zapasów kokainy i kowbojską strzelaninę na malowniczo ulokowanej kolejce u stóp posiadłości na wzgórzu. Trochę więc w krytykanctwie recenzentów i wyszukiwaniu samych minusów omawianej pozycji było moim zdaniem złej woli. To mimo wszystko solidnie skrojony kryminał, któremu pod względem scenariuszowym przydałoby się może odrobinę więcej dyscypliny. Jeśli jednak szukamy noirowej rozrywki w odcieniach wspomnianego Miami Vice, to doprawdy nie ma obciachu. A że Matthew Scudder nigdy nie zrobił wielkiej kariery jako filmowy private eye? Cóż, nie każdy jest Philipem Marlowe’m albo Samem Spade’m…
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.