Long Way Back from Hell, czyli z Diabłem za pan brat
Poison father of the human race
God of the tainted blood
Malevolence sneaking up the spine of the world
Ready for the bastard son
There on fire in the veins of man
There in misery
There on fire in the veins of man
Left for God to see
Jak co roku prezentujemy porcję samhainowej, diabelskiej rozrywki na jesienne wieczory przed odbiornikami telewizyjnymi. Tym razem postanowiliśmy — z jednym wyjątkiem — skupić się na nowszych pozycjach, powstałych już w XXI wieku. Czemu? Trochę na przekór, bowiem z reguły polecamy kino zakurzone, raczej zapomniane. Tymczasem i w nowożytnej rozrywce filmowej zdarzają się czasem perełki i to właśnie je ułożyliśmy w szatański komplet, który dostarczy Wam dreszczy i torsji. Bierzcie i jedźcie wszyscy, bo lepszy krwawy cukierek, niż czarci psikus.
W przygotowaniu zestawienia pomógł nam Sylwester Sadowski z bloga Z Filmem Przez Czas.
1976 – Bóg mi powiedział (reż. Larry Cohen) – Simply

Gdy diabelska fala zalewała ekrany kin i paraliżowała umysły ludzkie w latach 70, odruchowo nasuwające się pytanie powinno brzmieć: a co na to Bóg? Odpowiedź, która zrodziła się w nieokiełznanej wyobraźni Larry’ego Cohena, to coś na kształt ekstrawaganckiej teodycei na opak, gdzie diabeł jako źródło zła, ani razu się nie pojawia. I pewnie w ogóle nie istnieje, bo nie jest do niczego potrzebny.
Nowy Jork. Pewnego słonecznego dnia, 20-letni student o nieposzlakowanej dotąd opinii wdrapuje się na stary zbiornik wodny i z małokalibrowego karabinka zabija na miejscu kilkanaście przypadkowych osób ( zważywszy na słabą moc obalającą amunicji, niewielki zasięg i nie najlepszy stan techniczny broni, rezultat tego polowania wydaje się zdumiewający). Negocjuje z nim gliniarz Peter Nicholas (Tony Lo Bianco znany z Francuskiego łącznika [1971]) i dowiaduje się, że tamten zabijał, bo Bóg mu kazał. Identycznej odpowiedzi udzieli przed śmiercią inny gliniarz, który niebawem podczas policyjnej parady zastrzeli pięciu kolegów. A także przykładny ojciec, przesłuchiwany po tym, jak z uśmiechem na ustach wymordował ukochaną rodzinę. Trop prowadzi do tajemniczego, blond hipisa, z którym wcześniej kontaktował się pierwszy morderca. A gdy Nicholas odkryje nieprawdopodobne okoliczności pochodzenia i przyjścia na świat długowłosego, poczujemy lodowaty powiew wprost z otchłani Strefy Mroku i niepozostawiających cienia nadziei bliskich spotkań trzeciego i czwartego stopnia. Nie po raz ostatni.
Po dwóch dynamicznie rozegranych (i bez zgody władz miejskich, po partyzancku sfilmowanych) ulicznych scenach masowych mordów, film zwalnia, wchodząc w buty prowadzonego w miarowym, niespiesznym tempie policyjnego kryminału, gdzie detektyw Peter Nicholas (dodajmy, gorliwy katolik) kontynuuje śledztwo w poszukiwaniu Boga — żądnego ofiar siewcy zła. Ojciec morderca przywoła przypowieść o Abrahamie i Izaaku, jako drogowskaz dla swoich czynów. Różnica polega na tym, że Bóg Abrahama doceniwszy jego wiarę i posłuszeństwo ocala Izaaka, co akurat ofiarom nawiedzonych zabójców w filmie Cohena dane nie będzie. Szczególnie niepokojące jest to, że żaden z zabójców nie szuka potem ocalenia, prawie wszyscy decydują się na natychmiastową śmierć, najkrótszą drogę do pełnej jedności z Bogiem. Nicholas spotka go w końcu (Richard Lynch zdobywa tu mocny punkt w odwiecznej rywalizacji o pas pierwszego freaka ekranu z Bradem Dourifem), ale podobnie jak Harry Angel, nieoczekiwanie doświadczy też mrocznej, egzystencjalnej prawdy o sobie samym. I nie będzie to wiedza radosna.
Film dystrybuowany był przez dowodzone przez Rogera Cormana New World Pictures. Pierwotnie Cohen wymyślił dlań tytuł Alien, ale Corman wyperswadował mu to tłumacząc, że wtedy będzie się niepotrzebnie kojarzył z nielegalnymi emigrantami.
2002 – Horror (Dante Tomaselli) – Dr. Butcher

Pamiętam, jak kilkanaście lat temu, jeszcze za czasów TBTS w formule blogspotowej, razem z Simplym jaraliśmy się świeżo wykopanymi filmami Dante Tomaselliego. Działały wtedy na nas mocno, jak powiew czegoś naprawdę innego, gdy kino grozy tonęło w sequelach, jump scare’ach i plastikowym CGI. Tomaselli był jak ktoś kręcący horror w piwnicy własnego umysłu, dziwny, niezależny, nieoszlifowany. Po latach wracam do jego Horroru z ciekawością i lekkim lękiem: czy to wciąż działa? Są filmy, które po latach ogląda się z niedowierzaniem i nie dlatego, że się zestarzały, ale dlatego, że wciąż wyglądają jak zupełnie inne od wszystkiego. Horror (2002) Dante Tomaselliego to właśnie taki przypadek. Dziwny, niepokojący, zrobiony z fragmentów snu i złych wspomnień. Gdy film trafił do obiegu, większość widzów nie wiedziała, co z nim zrobić. Nie ma tu normalnej fabuły, postaci są jak manekiny, a montaż rządzi się własnymi zasadami. Dziś widać jeszcze wyraźniej, że właśnie w tym tkwi jego siła. Tomaselli nie opowiada tu historii, lecz niczym znamienici włoscy poprzednicy buduje nastrój. Horror bowiem to strumień dziwnych wizji, które łączą motywy religijne, sataniczne i psychodeliczne.
Poznajemy Grace, dziewczynę porwaną przez rodzinę religijnych fanatyków. W tle grupa nastolatków ucieka z ośrodka odwykowego. Ich drogi przecinają się w miejscu, które zdaje się przedsionkiem piekła. Pojawia się stary pastor, czarny kozioł strzegący wejścia, halucynacje i dziwne rytuały. Żadnej logiki, tylko nieustanny, podskórnie odczuwany niepokój.
Tomaselli jest jednym z tych reżyserów, którzy wierzą w siłę obrazu bardziej niż w scenariusz. Horror przypomina kino Fulciego, chaotyczne, pełne fabularnych dziur, ale przez to hipnotyzujące. Warto zwrócić uwagę na stronę dźwiękową. Tomaselli sam zmontował ścieżkę audio, która w połączeniu z chropowatym obrazem z taśmy 16 mm daje to efekt prawdziwego niepokoju, osiągnięty bez wielu komputerowych sztuczek (niektóre efekty niestety zestarzały się kiepsko, ale przez wzgląd na mikry budżet którym dysponowali twórcy, wspaniałomyślnie im wybaczam).
Dla większości widzów to będzie film nie do przejścia. Ale dla tych, którzy lubią eksperymenty, Horror może być czymś w rodzaju objawienia: małego, niedoskonałego, ale prawdziwego. W Noc Diabła to seans idealny: surowy, dziwny, nieprzyjemny, ale szczery.
2012 – Here Comes the Devil (reż. Adrian Garcia Bogliano) – Justine de Sade

Małżeństwo wybiera się na wycieczkę wraz z dwójką dzieci. W pewnym momencie dzieciaki znikają w pobliżu jednej z jaskiń. Następnego dnia odnajduje je policja, ale zaniepokojeni rodzice zauważają, że dzieci nie zachowują się tak jak wcześniej. Meksykański horror Adriana Garcii Bogliano fabularnie przypomina amerykański There’s Something Wrong with the Children (2023), lecz pod niemal każdym względem bije go na głowę.
Here Comes the Devil to film minimalistyczny i surowy, grający raczej niepokojącą atmosferą niż efekciarstwem. Już od samego początku widać, że mamy do czynienia z czymś innym niż zwykle. Początek filmu to aż dwie dość odważne sceny seksu. Dalej będzie mniej obrazowo, ale nadal perwersyjnie – niektóre z wątków, dotyczące dzieci, potrafią wprowadzić w prawdziwy dyskomfort. Bogliano udowadnia, że jest reżyserem odważnym. Co więcej, potrafi wprowadzić powiew świeżości do gatunku. Choć Here Comes the Devil w zamyśle stanowi hołd dla okultystycznego horroru i eksploatacji lat 70. oraz takich dzieł jak Dust Devil (1992), Nie oglądaj się teraz (1973) czy Piknik pod Wiszącą Skałą (1975), ogromnym atutem obrazu jest to, że nie kopiuje bezmyślnie patentów i nie próbuje na siłę odtworzyć klimatu dawnej epoki.
Pomimo, że od początku możemy podejrzewać co przydarzyło się dzieciom fabuła jest poprowadzona na tyle mądrze żebyśmy mieli wątpliwości co jest realne, podsuwa nam mylne tropy i ani przez chwilę nie nudzi. Do okultystyczno-horrorowego miksu dodano nawet wątek rodem z filmów vigilante. Reżyser robi też użytek z lokalizacji – pustynne obrzeża Tijuany, wzgórze i jaskinia sprawiają wrażenie dziwnych, odludnych, nieprzyjaznych człowiekowi. Złowieszcza atmosfera towarzyszy nam przez cały seans, niedopowiedzenia oddziałują na wyobraźnię, a sceny gore, choć nie ma ich wiele, są odpowiednio mocne. Na minus zaliczyć można efekty specjalne, które w większości wyglądają tanio i sztucznie, należy jednak zaznaczyć, że jest ich w filmie jak na lekarstwo – zaledwie kilka typowo horrorowych migawek, które można wybaczyć. Momentami drażni też nadmierne wykorzystanie przybliżeń, ale w ogólnej ocenie obraz Bogliano to porządny kawał niepokojącej horroro-eksploatacji. W końcu taki powinien być film o diable – mocny, nihilistyczny i sprawiający dyskomfort.
2015 – Zło we mnie (reż. Oz Perkins) – Sylwester Sadowski

Przełom lutego i marca, małe miasteczko pokryte dużą warstwą białego puchu oraz katolicka szkoła z internatem dla dziewcząt. To wręcz wymarzone warunki, aby diabeł urządził sobie plac zabaw.
Zbliża się semestralna przerwa w katolickiej szkole. Po wszystkie pensjonariuszki przyjeżdżają rodzice, aby chociaż na chwilę przywrócić je cywilizacji. Rodzice dwóch z nich nie docierają na miejsce, co wyraźnie nie jest po drodze dyrekcji szkoły, ale jakoś trzeba sobie z tym poradzić. Dziewczyny zostają do czasu przyjazdu rodziców pod opieką dwóch kobiet, które przez uczennice posądzane są o konszachty z diabłem. Rose (Lucy Boyton), starsza z dziewczyn, uczennica senioralnej klasy, z ważnego dla siebie powodu celowo opóźnia przyjazd rodziców. Pierwszoklasistka Kate (Kiernan Shipka), podejrzewa, a w zasadzie została poinformowana w śnie, że jej rodzice nie przyjadą, gdyż zginęli w wypadku samochodowym. Aby jeszcze bardziej skomplikować, wydawałoby się prostą fabułę, reżyser wprowadza postać niejakiej Joan (Emma Roberts), uciekinierki ze szpitala, która w towarzystwie dwójki starszych osób jedzie w kierunku szkoły w Bramford.
Debiut reżyserski Osgooda Perkinsa, syna Anthony’ego, to nie tylko doskonałe wejście w świat filmowej grozy, ale również film wymykający się prostym założeniom straszaka. Perkins doskonale bawi się przyzwyczajeniami widza i nie raz stara się go zbić z tropu. Faktycznie, niekiedy mu się to udaje, zwłaszcza przy pierwszym kontakcie. Wprowadzenie dwutorowej narracji, niekiedy rozbijanej przed mgliste retrospekcje, możne niejednego zmylić, ale przede wszystkim służy perfekcyjnie budowanej opowieści. W pierwszym kontakcie Zło we mnie może wydawać się filmem nieprzystępnym, skierowanym do bardziej wymagającego widza, zwłaszczazwłaszcza że reżyser nie stawia na tanią podnietę, a buduje swój film atmosferą. Klaustrofobiczne, wręcz zimne przestrzenie internatu katolickiej szkoły, przytłaczają swoim ciężarem. Zimowy klimat nie pomaga w rozbiciu tej aury, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej ją zagęszcza. Nic dziwnego, że w takich warunkach zło czuje się najlepiej i szybko wyłapuje jednostki podatne na jego wpływy. Szatan tak naprawdę pojawia się już w pierwszych scenach filmu, zasiewając ziarno zła w sercu jednej z bohaterek. Na jego wybuch trzeba będzie odrobinę poczekać, aż kiełkując powoli zatruje bezbroną duszę. Erupcja nie będzie spektakularna. Przemoc zaatakuje nas nagle, znienacka, nie będziemy na nią gotowi. Przy czym nie będzie efektowna, ale precyzyjnie wykalkulowana, zimna, przy czym bardziej przerażająca.
Perkins perfekcyjnie wodzi nas za nos, każąc stawiać co krok pytania. Przez dłuższy czas nie będzie wiadomo co łączy Rose i Kate, ze zbliżającą się do szkoły Joan, ale to wszystko jest doskonale przemyślane. Reżyser od praktyczne samego początku daje niewielkie sygnały, które pozwolą nam wychwycić nić porozumienia pomiędzy dwoma, wydawałoby się odległymi od siebie narracjami. W połowie filmu okaże się, że obie dzieją się w dwóch innych strefach czasowych i są ze sobą nierozłączne. Perkins doskonale panuje nad narracją swojego filmu, jak i nad uwagą widza. Każdy zwrot fabularny jest dokładnie przemyślany, tak aby widz miał jak najwięcej przyjemności z odkrywania kolejnych warstw fabularnych. Przy kolejnym seansie ta układanka jeszcze mocnej zyskuje na jakości.
Na koniec zostawiłem sobie kwestie diabła, gdyż jest ona zarysowana z jednej strony dosyć subtelnie, z drugiej wręcz przeciwnie. Ostatecznie powoduje to lekkie rozwarstwienie, bo do końca nie wiadomo czy do opętania doszło rzeczywiście i czy nagły wybuch przemocy jest jego dziełem, czy wręcz odpowiedzią na traumę po stracie najbliższych. Dużym atutem filmu jest to, że obie wersje mają rację bytu. Zło we mnie możemy oglądać jako kolejny satanistyczny horror, w którym diabeł bawi się bohaterami jak marionetkami. Z drugiej jest to metafora nagłej traumy, która wywołała w umyśle straty tak kolosalne, że aż nie do odwrócenia. Finałowy krzyk zniszczonej przez to kobiety, specjalnie przez twórcę wyciszony, brzmi w naszych uszach niezwykle druzgocąco. Przytłacza swoim bólem.
Smutny to horror. Zimny i niedający oczyszczenia, dlatego też tak boleśnie nam bliski.
2023 – Gdy rodzi się zło (reż. Demián Rugna) – Caligula

Prawdziwe objawienie współczesnego horroru. Podczas gdy twórcy gatunku dwoją się i troją, by z oklepanych klisz wycisnąć resztki życia, Demián Rugna znienacka udowodnił, że posiłkując się klasycznymi wzorcami, wciąż można ulepić coś świeżego i przekonującego. Argentyńczyk przetopił horrorowe opowieści o opętaniu, elementy kina o zombie i wątki z satanicznego kina grozy w historię ekscytującą, trzymającą za gardło i autentycznie przerażającą. W Gdy rodzi się zło stan opętania przybiera formę infekcji, która w odpowiednich warunkach rozprzestrzenia się błyskawicznie. Chorzy ludzie i zwierzęta rzucają się sobie do gardeł (całkiem dosłownie), wystarczy moment nieuwagi, zetknięcie się z ubraniem zarażonego (czasy Covidu się kłaniają) i po tobie, jesteś we władzy demona.
Przez większość seansu dominuje zatem wzięty z filmów o żywych trupach aspekt survivalowy. Rugna wie jednak, że to nie ludzie jako tacy są najpotworniejsi, że wszyscy boimy się tego, co nienazwane i irracjonalne. Podbija więc stawkę o narodziny Antychrysta. Nie szczędzi przy tym efektów szoku, choć rozmieszcza je w sposób inteligentny. Sceny gore oraz wtręty rodem z body horroru pojawiają się tylko wówczas, gdy służą opowieści i są dla niej nieodzowne, dzięki czemu uderzają w odbiorcę z pełną mocą. Największe wrażenie robi jednak klimat: przez cały czas towarzyszy nam nastrój zepsucia, rozkładu, nad seansem unosi się obecność Zła. Czystego, nieprzefiltrowanego przez ludzką ułomność. Rugna popełnił horror dekady. Możecie mi to wypomnieć przy dowolnej okazji, a ja będę bronił swego stanowiska.
2023 – Późna noc z diabłem (reż. Colin, Cameron Cairnes) – Sylwester Sadowski

Jack Delroy (David Destmalahian) jest gospodarzem popularnego w latach siedemdziesiątych talk-show Night Owls. Niestety, po tragicznej śmierci żony oglądalność coraz bardziej spada. Jack desperacko szuka sposobu na poprawienie sytuacji i przywrócenie popularności swojemu show. Wpada na pomysł realizacji specjalnego wydania programu z okazji Halloween. 31 października 1977 dochodzi do emisji programu, który na długo zapisze się w pamięci widzów.
Późna noc z diabłem, trzeci film w dorobku braci Cairnes, to prawdziwa halloweenowa jazda bez trzymanki. Film wręcz idealny do oglądania go ostatniego dnia października. Najlepiej w doborowym towarzystwie. Twórcy zadbali o to, aby była to rozrywka na bardzo wysokim poziomie. Sądząc po reakcjach widzów, ta sztuka im się udała. Cammeron i Colin Cairnes, zaczynają swój film niczym Orson Welles Obywatela Kane’a, od kroniki telewizyjnej, w której przybliżają nam postać i karierę telewizyjną Jacka Delroya, prowadząc do feralnego dnia 31 października. Nagranie z tamtego dnia, tuż po nadaniu programu przepadło, ale udało się je po czasie odnaleźć i dzięki temu pokazać na nowo widzom, dodając do tego, materiały zza kulis produkcji. Cały film ma dzięki temu konstrukcję wzorowaną na found footage, co tylko dodaje realności przedstawionej historii. Do tego dochodzi fantastycznie przedstawiona scenografia late-show z lat 70. i zachowanie jakości obrazu charakterystycznego dla produkcji telewizyjnych z tamtych lat.
Film od strony czysto technicznej prezentuje się rewelacyjnie. Ale to oczywiście nie wszystko. Sama historia jest przedstawiona niezwykle pomysłowo. Już od początku wiemy, że Jack Dalroy nie do końca wie za co się bierze i, że w trakcie emisji dojdzie do katastrofy. Nie wiemy jeszcze tylko w jaki sposób diabeł da o sobie znać. A da znać z pewnością. I będzie to niezwykle spektakularne doświadczenie dla zebranych w studio gości, jak i widzów programu.
W pierwszej kolejności należy pochwalić głównych pomysłodawców filmu, czyli jego reżyserów i scenarzystów, braci Cairnes. Zadbali o to, aby zbudować wiarygodnych bohaterów, których da się polubić (no może poza głównym bohaterem), a także o to, aby oddać doskonale realia epoki, nie tylko w warstwie wizualnej. Echa Satanic Panic, które zawładnęła popkulturą amerykańską od końca lat 60. do końca 80., są tu starannie odmalowane. Poza tym efekty specjalne jak na niezbyt kosztowną produkcję, wyglądają nadzwyczaj dobrze. Miejscami czuć zastosowanie CGI, ale nie przeszkadza to w ich odbiorze. Natomiast prawdziwą gwiazdą filmu jest znakomity David Destmalahian w roli gospodarza talk-show. Jego Jack Delroy to z jednej strony charyzmatyczny artysta, który wie jak przekuć swoje wady w zalety. Wie jak przyciągnąć i przekonać do siebie widzów, a przynajmniej taką postać kreśli przed kamerami tv. Poza nimi to wyrachowany gracz, który nie liczy się z nikim i z niczym, a najważniejsze są dla niego jedynie słupki oglądalności i oczywiście popularność oraz uwielbienie milionów widzów. Destmalahian jest magnetyzujący i niezwykle charyzmatyczny w tej roli i to on na swoich barkach niesie ten film. Film, który jest fantastyczną halloweenową rozrywką, ale także ukazuje bezwzględność ludzi show-biznesu, którzy za kasę i popularność zrobią wszystko, łącznie z zaproszeniem diabła do swojego show. Niby nic nowego, ale w jakim stylu to jest pokazane!
2024 – Kod zła (reż. Oz Perkins) – Caligula

Lata 90. Młoda agentka FBI (Maika Monroe) pomaga starszemu koledze z Biura w śledztwie dotyczącym serii niewyjaśnionych morderstw. Ofiarami padają całe rodziny, sprawcami są ojcowie, którzy następnie popełniają samobójstwo.
Ponura sceneria Oregonu jesienią/zimą, nieuchwytny seryjny morderca, początkująca agentka o wyjątkowym darze — Osgood Perkins nawet nie stara się ukrywać, że pod względem nastroju opowieści i „temperatury” stawki główną inspirację stanowiło dlań Milczenie owiec (1991) – kadry, postaci, lokacje wręcz krzyczą na każdym kroku, że obraz Jonathana Demme’a to niedoścignione arcydzieło. Perkins jest jednak zarazem zbyt inteligentnym i utalentowanym twórcą, by ograniczyć się do bezmyślnego kalkowania. Klimat to punkt wyjścia, do którego dochodzą upiorne lalki (nie moja bajka wprawdzie, ale tu zdają egzamin), rodzinna tajemnica i wątki satanistyczne. Wisienkę na torcie stanowi paradująca na granicy szarży z gracją nagrzybionego słonia kreacja Nicolasa Cage’a jako tytułowego (mam na myśli tytuł oryginalny: Longlegs) mordercy. Cage jak to Cage — umiaru nie zna, ale w upiornej charakteryzacji zbzikowanego czciciela Zła i tak zapisze się na trwałe w panteonie ekranowych psychopatów. Wisienki zresztą są dwie, bo Perkins dochował tradycji, która mówi, że Szatan lubi rock 'n’ rolla, więc na soundtracku w najlepsze szaleją Marc Bolan i nieśmiertelne hity T. Rex. Nie sposób tego całościowo nie pokochać, no ni cha! Dirty, dirty sweet!
Teksty zbiorowe załogi Savage Sinema.





