Meat Kills (2025)
“The factory is churning out all processed packed and neat
An obscure butchered substance and the label reads MEAT”
Conflict, Meat Means Murder
Mirthe (Caro Derkx) zatrudnia się na niedużej, rodzinnej fermie świń, by sfilmować okrucieństwo, które ma tam miejsce. Jej odważny czyn staje się przepustką do grupy aktywistów z The Animal Army, którzy szykują się na większą akcję – postanawiają włamać się nocą na fermę, by uwolnić zwierzęta. Mirthe dołącza do ekipy, lecz na miejscu wszystko wymyka się spod kontroli. Między aktywistami a farmerem dochodzi do walki na śmierć i życie.

Meat Kills w reżyserii Holendra Martijna Smitsa to zaskakująco dobry horror łączący cechy slashera i home invasion. Jak można wywnioskować po tytule, nie zabraknie tu też komentarza politycznego – w mojej opinii nie do końca satysfakcjonującego, ale nadal interesującego. Przede wszystkim jednak film Smitsa nie marnuje ani minuty na zbyt rozlazłe wprowadzenia, od samego początku serwując konkrety i wprowadzając szybkie tempo akcji. Początkowo to grupa aktywistów terroryzuje rodzinę farmera, z czasem jednak karta się odwraca, a ekipa poczuje się jak zwierzęta w obronie których staje. Smits serwuje nam sporą dawkę napięcia oraz soczystego gore. Efekty specjalne są na zaskakująco wysokim poziomie – odcinane kończyny, rozległe oparzenia i rozcinane wnętrzności prezentują się realistycznie, a body count jest co najmniej przyzwoity.
Eko horror? Animal rights horror? Jakkolwiek by nie nazwać Meat Kills, przesłanie, początkowo oczywiste i klarowne, pod koniec ostatecznie rozmywa się na rzecz nihilistycznej akcji. Bohaterowie, którym nie sposób nie kibicować, okazują się sfanatyzowani w tak dużym stopniu, że można podejrzewać, iż reżyser chciał nam ich trochę obrzydzić. Ostatecznie film opowiada więc o niebezpieczeństwach ideologicznego fanatyzmu z obydwu stron, a także o okrucieństwie zapisanym w ludzkiej naturze. Trochę szkoda, biorąc pod uwagę fakt, że barbarzyństwo przemysłowego chowu zwierząt i Holokaustu, jaki im urządzamy, nie wybrzmiewa przez to dostatecznie mocno. Z jednej strony aż chciałoby się kibicować zdeterminowanym aktywistom, a zwłaszcza bezkompromisowej twardzielce Nashy (Emma Josten) stojącej na ich czele, z drugiej… czym byłby horror bez ofiar? I czy nie wystarczy nam już horrorów z jednostronnym przesłaniem?


Pod pewnymi względami, z naciskiem na sympatycznych, charakternych protagonistów, film przypomina Green Room (2015) Jeremy’ego Saulniera. Do pełni satysfakcji pod względem oddania realiów danej grupy społecznej zabrakło mi jednak odpowiedniej ścieżki dźwiękowej, która mogłaby zawierać punkowe bądź industrialne utwory o zabarwieniu ideologicznym. Dużym atutem Meat Kills jest także lokalizacja. Odizolowana ferma i ubojnia pełna haków oraz narzędzi do zabijania to typ przestrzeni, które zawsze świetnie sprawdzały się w horrorze, gdyż miejscami codziennego horroru w istocie są. Zimne pomieszczenia przystosowane do mordu stają się doskonałym tłem dla walki o życie. Znany z wielu filmów wątek dehumanizacji człowieka, który staje się ofiarą traktowaną niczym zwierzę, nabiera tu dodatkowego wymiaru za sprawą kontekstu, w jakim został umieszczony. Zaskakująco ciekawy, zarówno pod względem przekazu, jak i akcji, obraz. Film Smitsa uderza w głowę niczym rzeźnicki młot, jest surowy, brutalny i obskurny, a jego zakończenie nie pozostawia nadziei – cyklu przemocy nie da się tak łatwo przerwać.

Wilczyca z Savage Sinema, turpistka, współzałożycielka portalu Darkultura. Lubi kino nieprzyzwoicie krwawe, nihilistyczne i perwersyjne. Szczególną miłością darzy euro horror, giallo i pinku eiga. Wierna fanka Jörga Buttgereita.





