Nikt nie wyjdzie stąd żywy. Siege movies w 7 natarciach

Zamknięty posterunek policji, położony na uboczu dom, wieżowiec, baza wojskowa pośrodku terytorium wroga, stara fabryka czy wreszcie klub rockowy – to miejsca, w których skryli się bohaterowie filmów wchodzących w skład naszej zbiorówki z cyklu „Sleaze-A-Thon”. Niniejszym przedstawiamy wybór najciekawszych pozycji z nurtu siege movies, czy też jakbyśmy ujęli to po polsku — filmów o pechowcach pod oblężeniem.

W stworzeniu tego zestawienia wsparli nas Adam Deka z Xeromorph oraz Mariusz Czernic z Panoramy Kina.


1976 – Atak na posterunek 13 (reż. John Carpenter) – Adam Deka

Chociaż John Carpenter zasłynął przede wszystkim pewnym niskobudżetowym filmem na literę „H”, który zapoczątkował serię mniej lub bardziej udanych slasherów, w filmografii tuza kina grozy znajdują się o wiele większe perełki. W 1976 roku, dwa lata po pełnometrażowym debiucie Dark Star, ekrany kin zdemolował bestialski „Atak na posterunek trzynaście” – jak zaordynował ongiś Lucjan Szołajski na rodzimych kasetach VHS z dystrybucji Imperial…

Fabuła równie prosta, co w swej prostocie genialna przedstawia się tak: lokalny gang uzbrojonych po zęby zbirów zostaje przetrzebiony przez siły policyjne, a „wśród ofiar są przedstawiciele WSZYSTKICH ras”. Szumowiny knują odwet. W wyniku splotu niecodziennych zdarzeń cała armia złoczyńców (i to dosłownie) koncentruje zbrojne uderzenie na nieczynny z uwagi na przeprowadzkę posterunek policji, do którego niefortunnie ściąga konwój więźniów. Zabarykadowani na miejscu ludzie rozpoczynają nierówną walkę o przetrwanie.

Ze wzmianek prasowych można wyciągnąć, jakoby twórca Coś (1982) przyznawał się tu do popełnienia eksploatacyjnej akcji w hołdzie Rio Bravo (1959), chcąc uwspółcześnić westernową formułę, ale każdy w tym miejscu może o kultowym filmie Howarda Hawksa po prostu zapomnieć – to, co miało miejsce na ulicach L.A. sprawi, że jeżeli po seansie będziecie jeszcze kiedykolwiek spali, poczujecie pod plecami rozżarzone do czerwoności, parujące łuski. Już pierwsze minuty filmu z ultra elektryzującym soundtrackiem samego Carpentera i kumulacją scenek rodzajowych (a to ze strzelaniny / w-sumie-egzekucji, to z objazdu wozem patrolowym miasta, to znowu pogadanką z pierdla à la Charles Bronson) zaznaczą, że lada moment nie będzie zmiłuj. Dawkowanie napięcia jest mistrzowskie, a w powietrzu po garści dialogów w sam punkt wisi, co najmniej siekiera. Właśnie wtedy na ekranie pojawia się upiorny Frank Doubleday, który jak nikt pasuje do jakiejś bandyckiej jazdy z Tomasem Milianem w duchu Almost Human (1974) i widz od razu czuje ciary na plecach; podświadomość natychmiast szepcze, że ten wynaturzony, okaleczony w jakimś gangsterskim freak-rytuale szaleniec wkrótce na bank odjebie jakiegoś dzieciaka… I dokładnie to się zaraz dzieje! Ekranowy White Warlord jeżdżący z ekipą po mieście i mierzący dla fun’u z nabitej broni w cywili, tudzież zwyczajnych żuli ostatecznie rozwala z Mausera C96 dziewczynkę kupującą lody! O, kurwa!

Można i po dziś dzień spekulować, dlaczego Zło wybrało za punkt zapalny właśnie pechowy posterunek, a w LA szerzy się taka sroga Kambodża. Sierżant policji Ethan Bishop – z lekkim dystansem traktujący fakt, że od 30 lat jest czarny – stwierdza nawet, że „może to przez te plamy na słońcu i zmiany w atmosferze”, co jednak jeszcze bardziej zdystansowany kapitan puszcza mimo uszu. Faktem natomiast jest, że pęczniejący balon kryminalny MUSI nagle huknąć i eksplozja pochłonie wiele dlań bezwartościowych istnień. Ale w jakim stylu: lokalna gangsterka fusów uzbrojonych, niczym armia wyzwoleńcza porusza się w trakcie oblężenia, jak zawodowi komandosi. Wyposażeni w klamy z tłumikami są bezszelestni, zalegają między drzewami, jak na komendę – a potem ognia. Wedle zamierzeń scenariuszowych przypominają odczłowieczonych, Romerowych zombies, żaden z nich podczas szturmu nie wypowiada kwestii i to daje strasznie po mordzie, gdy klimat filmu tak oszałamia tempem. Mordercy są zdeterminowani do samego końca wbrew jakiejkolwiek logice odstrzelić każdego na posterunku i mają twarde argumenty, ale posterunek też w tańcu się nie pieprzy. Nawet po dokumentnej selekcji personelu obliczoną na, bagatela, kilka sekund akcji oblężeni potrafią jeszcze przywalić z zaskoczenia, gdzie prym wiedzie bezbłędny Darwin „masz szluga?” Joston. Kino totalne, nie pozostawiające suchej nitki na maniakach grubokalibrowych thrillerów, jak Brudny Harry (1971) czy Rolling Thunder (1977).


1982 – Alone in the Dark (reż. Jack Sholder) – Mariusz Czernic

Ten film nie ma nic wspólnego z gniotem Uwe Bolla o takim samym tytule na podstawie gry komputerowej. Alone in the Dark w reżyserii Jacka Sholdera miał być początkowo filmem o uciekinierach z zakładu dla obłąkanych, którzy terroryzują mieszkańców Małej Italii na Manhattanie i wdają się w konfrontację z mafią. Producent Robert Shaye doszedł do wniosku, że taki scenariusz wymagałby większego budżetu niż ten, którym dysponował. Założyciel New Line Cinema pierwszy hit miał dopiero przed sobą (Koszmar z ulicy Wiązów, 1984), więc działał wtedy oszczędnie, lecz efektywnie. Dlatego historia otrzymała skromniejszą formę – zdecydowano, że zbiegowie ze szpitala psychiatrycznego będą terroryzować rodzinę lekarza, dokonując oblężenia jego domu. Ich motywacją jest przekonanie, że ów lekarz zabił swojego kolegę po fachu, po którym przejął obowiązki.

Doktor Daniel Potter (Dwight Schultz) został przeniesiony do kliniki psychiatrycznej „Haven” w New Jersey prowadzonej przez doktora Leo Baina (Donald Pleasence). Ma zastąpić lekarza, który wyjechał do kliniki w Filadelfii. Dyrektor placówki ma specyficzne podejście do pacjentów, nazywa ich podróżnikami, którzy udali się w podróż do najgłębszych otchłani psychiki. Przestrzega on także nowego pracownika przed pensjonariuszami z trzeciego piętra, którzy są wyjątkowo niebezpieczni – dlatego piętro jest specjalnie zabezpieczone i każda próba ucieczki uruchamia alarm. Zabezpieczenia przestają działać podczas przerwy w dostawie prądu i właśnie taka przerwa wkrótce ma miejsce. Czterech obłąkanych pacjentów – żołnierz-paranoik Frank Hawkes (Jack Palance), piroman-kaznodzieja Byron Sutcliff (Martin Landau), gwałciciel-pedofil Ronald Elster (Erland van Lidth) i niepokazujący swojej twarzy dusiciel-hemofilik John Skaggs – opuszcza placówkę zabijając kilku ludzi i kradnąc samochód. Po drodze zabierają z domu towarowego noże, kuszę, kij bejsbolowy, widełki ogrodowe i… maskę hokejową Jasona Voorheesa. Psychole zmierzają w stronę domu doktora Pottera.

Pierwsze, co mnie zaskoczyło w tym filmie to fakt, że znany z roli szalonego Murdocka Dwight Schultz (Drużyna A) zagrał zrównoważonego psychiatrę, a nie jednego z wariatów. Za to w rolach świrów można zobaczyć Jacka Palance’a i Martina Landaua, no i poniekąd też Donalda Pleasence’a, którego postać jest wprawdzie psychiatrą, lecz zdradza odchyłki od normy. Obsadę ma ten film wyśmienitą i jest to najważniejszy atut produkcji. Na wyróżnienie zasługuje szczególnie Martin Landau – jego obłąkańcze spojrzenie i maniakalny śmiech mogą się śnić po nocach. Spośród drugoplanowych postaci wyróżnia się Lee Taylor-Allan w roli siostry doktora Pottera, podekscytowanej miłośniczki punk-rocka i aktywistki ruchu antynuklearnego, która jest właściwie postacią tytułową. W jednej scenie zwierza się bratanicy, że jak była dzieckiem to bała się zostać sama w ciemności, przeczuwała, że za oknem, w szafie i pod łóżkiem czają się potwory. Wskutek oblężenia i home invasion te lęki powracają, a jej stan psychiczny się pogarsza, w pewnym momencie widzi przerażającą zjawę. Co ciekawe, mistrz efektów makijażowych Tom Savini został zatrudniony specjalnie po to, by stworzyć zjawę dla tej postaci, pozostałe efekty wykreowali mniej doświadczeni fachowcy.

To, czym film może jeszcze zaskoczyć to humor, będący poniekąd parodią oklepanych chwytów wykorzystywanych w slasherach. Już sama postać Donalda Pleasence’a może uchodzić za parodię doktora Loomisa z Halloween (1978), ale najzabawniejszy jest tu motyw z 13-letnią Lylą (Elizabeth Ward), córką lekarza. Gdy wraca ona do domu nieoczekiwanie staje przed nią 150-kilowy olbrzym, o którym widzowie już wiedzą, że gwałcił małe dziewczyny i zabił co najmniej dwie osoby. Robi on groźną minę, a w tle słychać złowieszczą muzykę – w normalnym thrillerze byłby tu pewnie krzyk dziewczyny, po którym nastąpiłoby cięcie, ale nie tutaj. Lyla nie tylko się go nie przestraszyła, ale i wzięła go za… opiekunkę do dziecka, którą przysłali jej rodzice. Alone in the Dark to kino grozy całkiem serio o potworach, które czają się za oknem, w szafie, pod łóżkiem, a także w ludzkiej psychice, więc przekaz jaki wybrzmiewa jest taki, że nigdzie nie jest bezpiecznie na tym szalonym świecie.



1983 – Siege (reż. Maura O’Connell, Paul Donovan) – Justine de Sade

W 1981 r. policja z Halifax (Nowa Szkocja, Kanada) zorganizowała strajk. Sytuację wykorzystali miejscowi awanturnicy, którzy szturmowali komisariat, wybijali szyby w sklepach i wszczynali bójki na oczach niereagujących mundurowych. Wydarzenia te zainspirowały dwójkę kanadyjskich reżyserów, Paula Donovana i Maurę O’Connell, do nakręcenia ich pełnometrażowego debiutu. Akcja Siege rozgrywa się właśnie podczas takiego strajku. Na samym początku poznajemy Goose’a (Jeff Pustil), przemocowego buca, który wraz z kompanami z faszystowskiej organizacji New Order wybiera się do gejowskiego baru, by “zaprowadzić tam porządek”. Sprawy wymykają się spod kontroli, gdy barman traci życie upadając na rozbitą butelkę. Bandyci z N.O. dzwonią do lidera organizacji, by ten pomógł im posprzątać bałagan. Zimnokrwisty Cabe (Doug Lennox) wyciąga broń i dokonuje egzekucji na bywalcach baru, ale jednemu z uczestników imprezy (Terry-David Despres) udaje się zbiec. Szukając schronienia chłopak trafia do mieszkania pary (Tom Nardini, Brenda Bazinet), która spędza weekend z dwójką niewidomych nastolatków. Grupa postanawia nie wydawać uciekiniera czym naraża się na gniew faszystów. Rozpoczyna się oblężenie budynku.

Ponury i brutalny wstęp oraz sama fabuła filmu od razu przywodzą na myśl Atak na posterunek 13 (1976). Podobnie jak w dziele Carpentera, uwięziona w mieszkaniu grupa będzie musiała stawić czoła uzbrojonemu gangowi, który na dachu sąsiedniego budynku umieszcza nawet snajpera. Na szczęście nasi protagoniści, przy pomocy kolegi-sąsiada, są w stanie uzbroić się i walczyć. Ryzykują własne życie nie tylko dla obcego chłopaka, ale też wyższego celu – odparcia ataku zionących nienawiścią faszoli o aparycji rednecków, którzy marzą o smutnym, czarno-białym świecie pozbawionym wszelkiej “odmienności”. Podobnie przerażająca wydaje się zresztą wizja miasta pozbawionego ochrony, na ulicach którego panuje anarchia, samosąd i prawo silniejszego (myli się jednak ten kto odczyta film jako laurkę dla policji. Rewelacyjnie cyniczna końcówka filmu szybko wybije mu to z głowy!).

Wartka, trzymająca w napięciu akcja, przemoc, chropowaty urok nocnego miasta. Nakręcony metodą partyzancką, niskobudżetowy canuxploitation czaruje fantastycznym wykorzystaniem metody D.I.Y. zarówno na planie, jak i na ekranie – sami bohaterowie tworzą broń ze wszystkiego, co mają pod ręką (wyrzutnia rakietowa z bombą pełną gwoździ? Czemu nie!). Warto wspomnieć też o klimatycznej, synthowej ścieżce dźwiękowej a’la John Carpenter, która uświetnia sceny akcji. Na zdecydowany plus zaliczyć można też protagonistów – sympatyczną ekipę, której aż chce się kibicować. Zastawiane przez nich śmiertelne pułapki w widowiskowy sposób wykończą niejednego agresora. Co zaś tyczy się wad to jest ich niewiele – aktorstwo nie należy do oscarowych, na próżno szukać tu realizmu. Nic na co fan konwencji nie będzie w stanie przymknąć oka. Szkoda więc, że tak wciągający i pełen akcji film został zapomniany zamiast stać na półce obok takich klasyków jak Życzenie śmierci 3 (1985) czy Wojownicy (1979).


1987 – Wrogi obszar (reż. Peter Manoogian) – Caligula

Barry (Gary Frank) jest sprzedawcą polis ubezpieczeniowych. Ostatnio nie wiedzie mu się zbyt dobrze, z powodu problemów finansowych coraz częściej zagląda do kieliszka. W piątkowe popołudnie szef wysyła go, by dostarczył polisę do podpisania starszej kobiecie. Dla Barry’ego oznaczałoby to zastrzyk gotówki, więc bez większego wahania zgadza się po godzinach pracy udać do szemranej dzielnicy, by dopiąć umowę. A okolica jest naprawdę paskudna, to kompleks Lincoln Towers na Górnym Manhattanie, wielkie slumsy opanowane przez gangi, gdzie normalni ludzie nie zapuszczają się po zmroku. Agent będzie miał tego pecha, że zadrze z tzw. Wampirami, czarnoskórym gangiem kontrolującym jeden z budynków-molochów…

Thriller Petera Manoogiana powstał dla wytwórni Charlesa Banda Empire Pictures i pełnymi garściami czerpie ze spuścizny takich tytułów jak Atak na posterunek 13 (1976), Wojownicy (1979) czy Tenement (1985). Członkowie Wampirów to obdartusy w skórach, osobnicy wychowani przez ulicę, pozbawieni strachu i działający po zmroku. Podobnie więc jak w przypadku klasyka Johna Carpentera mamy tu do czynienia z quasi-horrorem: zagrożenie czai się pod osłoną nocy, bohaterowie — oprócz Barry’ego będzie to jeszcze kilku nieszczęśników, w tym pracownik firmy telekomunikacyjnej odtwarzany przez Raya Parkera jr. oraz szalony weteran z Wietnamu grany przez Jana-Michaela Vincenta — muszą przetrwać do ranka w ogromnym wieżowcu osaczonym przez hordy bezwzględnych zabójców. Co prawda wątek nadnaturalny nie jest tu obecny, ale w finałowych scenach twórca nawiązuje do tradycji kina grozy, nie do końca serio sugerując, że światło dnia odbiera członkom gangu ich moc. Hołd Atakowi Manoogian oddaje też w jednej z początkowych scen, kiedy to od kuli ginie kilkuletni chłopiec. Świetne jest tu miejsce akcji: obskurny blok z wyłożonymi białymi kafelkami korytarzami, które na każdym kroku szpeci graffiti, sprawia wrażenie labiryntu, z którego wyjście muszą odnaleźć postaci. Pułapki czają się na każdym kroku, winda i klatka schodowa to strefy wojny, pozostaje więc przemykać od punktu do punktu niczym szczury. Zapomniany akcyjniak z lat 80., na który zdecydowanie warto zwrócić uwagę, bo to trzymająca w napięciu, klimatyczna robota. Na marginesie zaś warto odnotować, że na polskim rynku obraz rozpowszechniany był pod tytułem Chains 3: Wrogi Obszar, co stanowi nawiązanie do powstałego… dwa lata później dreszczowca poruszającego podobną tematykę, o którym kilka słów poniżej.


1988 – Oblężenie bazy Gloria (reż. Brian Trenchard-Smith) – Caligula

Namsploitation z dalekiej krainy Oz: Brian Trenchard-Smith, twórca Turkey Shoot (1982) i Dead End Drive-In (1986), zaproponował tutaj australijską odpowiedź na Pluton (1986), z akcją osadzoną w początkach Ofensywy Tet. Dowodzony przez sierżanta majora Billa Hafnera (złotousty R. Lee Ermey) oddział marines przybywa do tytułowej bazy Gloria, małego, słabo obstawionego przyczółka, który niebawem ma paść ofiarą ataku ze strony tysięcy żołnierzy Wietkongu. Już na starcie Hafner odkrywa, że pełniący obowiązki dowódcy kapitan Williams (John Calvin) to narkoman, który nie nadaje się do dowodzenia obroną. Sierżant wspólnie z kapralem Di Nardo (Wings Hauser) dokonują małego przewrotu, w wyniku którego przećpany kapitan ląduje w polowym szpitalu, przejmują władzę i zaczynają przygotowywać pogrążoną w marazmie Glorię do walki…

Kino wojenne może i z Antypodów, ale wyposażone w klasycznie hollywoodzki patos. Czytaj: jest sporo podniosłych przemów, w których przoduje bohater Ermeya — aktor-naturszczyk odkryty na planie Full Metal Jacket (1986) ma tu dla odmiany znacznie spokojniejszą — i zarazem pozytywną — postać do odegrania niż u Kubricka, ale i tak gęba mu się z reguły nie zamyka. Kilka nacechowanych emocjonalnością momentów złapał również Wings Hauser, którego szalony kapral stanowi de facto serce filmu: dlaczego stał się straceńcem i cynikiem dowiemy się w trakcie rozwoju akcji, warto jednak przestrzec co wrażliwszych, że chusteczki mogą się okazać nieodzowne. Na szczęście Trenchard-Smith równoważy melodramatyczne tony sowitymi dawkami akcji i krwistej przemocy. Obie strony konfliktu nie obcyndalają się tutaj w pogo, są rozbryzgi posoki, urwane kończyny i stosy ciał. Budżet jest wyraźnie skromny, ale nie przeszkadza to reżyserowi w wykreowaniu kameralnej, ale odpowiednio efektownej i emocjonującej potyczki. Ambicje są tu wyraźnie na poważne kino, ograniczenia plasują jednak Oblężenie bazy Gloria stanowczo w rejonach klasy B. Z tego połączenia dość nieoczekiwanie powstaje nader sycąca, solidna opowieść „wietnamska”.


1989 – Chains (reż. Roger J. Barski) – Caligula

Dwie pary japiszonów z bogatych przedmieść wybierają się na zabawowy wieczór w centrum Chicago. W drodze na imprezę zdecydują się na własną zgubę pojechać „skrótem”, który zamiast do miejsca docelowego zawiedzie ich do podłej okolicy zamieszkanej przez same „zakazane mordy”. Cała czwórka będzie musiała stoczyć bój na śmierć i życie z lokalnymi gangusami…

Schemat aż nadto znany, ogrywany przez twórców kina akcji i – zwłaszcza – horrorów wielokrotnie. Punkt wyjścia jest tu żywcem zerżnięty z Wojowników: ktoś zabija lidera gangu, w związku z czym jego podwładni urządzają polowanie na sprawcę/ów. Zamiast jednak sympatycznych mieszkańców Coney Island mamy tu nieco mniej sympatycznych przedstawicieli klasy średniej. Towarzyszy im zamachowiec — czarnoskóry chłopak ulicy, który niechcący wciągnął czwórkę yuppies w tarapaty. Scenariusz filmu Barskiego w całości skonstruowany został z klisz, co ma zarówno swoje plusy, jak i minusy. Pod względem jakości wykonania nie może się on równać ani z majstersztykiem Waltera Hilla, ani z opisywanym powyżej Wrogim obszarem, z którym wiąże go podobna tematyka (acz wbrew zagrywkom polskiego dystrybutora z okresu transformacji ustrojowej na tym powiązania się kończą). Niemniej to wciąż solidna B-klasowa rozrywka, nieco „serowa”, naciągana, ale przyjemna w odbiorze. Typ kozaczącego reliktu z epoki VHS, w którym na finał pozostawiono wyskakującego nagle niczym królik magika z kapelusza niezniszczalnego badassa, z którym bohaterom przyjdzie się zmierzyć. Miejsce akcji zresztą też jest urokliwe: stara, opuszczona fabryka, pełna zakamarków i przydatnych w partyzanckiej walce gadżetów. Jeśli macie ochotę na tego typu nieskomplikowaną grę w kotka i myszkę, to Chains posiada wystarczająco dużo bezpretensjonalnego uroku, by umilić wieczór sentymentalnego kinomana.


2015 – Sala strachu (reż. Jeremy Saulnier) – Justine de Sade

Zapamiętaj człowieku
Prawda jest okrutna
Kolor brunatny
Jest kolorem gówna

(Dezerter „Brunatny”)

Ciężkie jest życie ideowego punka. Nie chcąc korzystać z social mediów masz mniej możliwości promocji, czasami chwytasz pierwszą lepszą fuchę, byle tylko muzyka mogła nieść się po świecie. Pół biedy kiedy musisz grać w podrzędnej knajpce dla dwóch osób. Gorzej gdy nieświadomie trafisz do klubu dla nazi skinów. W takiej sytuacji postawieni są nasi protagoniści grający hardcore punka. Zdesperowana kapela postanawia zostać na miejscu i zagrać, nie bez pewnego prztyczka w nos w stronę gospodarzy – kiedy rozbrzmiewa cover “Nazi punks fuck off!” The Dead Kennedys skini kręcą głowami. Poza tym koncert idzie jednak dobrze, aż do czasu gdy ekipa punków przypadkowo staje się świadkami zbrodni. Nie chcąc ryzykować wydania kolegów, właściciele knajpy dzwonią po “szefa wszystkich szefów” (Patrick Stewart). Wystraszona kapela zamyka się na backstage’u wraz z przyjaciółką zamordowanej ofiary, skinówą Amber (Imogen Poots), która staje się ich sprzymierzeńcem, oraz wziętym na zakładnika ochroniarzem. Zdają sobie sprawę z tego, że naziole nie wypuszczą ich stamtąd żywymi.

Jeremy Saulnier to zdolny reżyser, który potrafi wykreować trzymające w napięciu, mroczne thrillery, co udowodnił kręcąc Blue Ruin (2013) czy Zatrzymać mrok (2018). Sala Strachu (niezbyt udane tłumaczenie oryginalnego tytułu The Green Room) to kolejny przykład doskonale napisanego i wyreżyserowanego filmu w karierze Amerykanina, który postanowił zaryzykować świeżo zdobyty status “obiecującego twórcy” na rzecz stworzenia wymarzonego, brutalnego indie obrazu. Klaustrofobiczny klimat dusznego pomieszczenia w którym z czasem zostaje coraz mniej osób (każda próba ucieczki uszczupla grupę), poczucie osaczenia i bezsilność to uczucia, które wylewają się z ekranu. Napięcie budowane jest bardzo umiejętnie, a widz nie ma pewności kto przeżyje i czy czeka nas jakikolwiek happy end. Kiedy dochodzi do jatki jest krwawo, a gore prezentuje się bardzo realistycznie. Podobnie wypada zresztą świat punków i skinów. Reżyser rozumie kim są jego bohaterowie, potrafi odpowiednio zarysować charakter obu subkultur. Nic zresztą dziwnego, bowiem sam grał w HC punkowym zespole! Ubrania, wystrój skłotu, dialogi, a przede wszystkim muzyka – w przeciwieństwie do wyobrażeń i przerysowań obecnych w wielu filmach, dostajemy uczciwy portret dwóch wrogich światów. Zatrzymajmy się jednak przy ścieżce dźwiękowej. Usłyszymy na niej zarówno Slayera i Napalm Death, jak i Poison Idea czy Bad Brains. Doskonale dopasowana muzyka stanowi ogromny atut filmu.

Niewątpliwą zaletą są również bohaterowie oraz odgrywający ich aktorzy. Stoicko spokojny i niebezpieczny Patrick Stewart i jego kompani – niektórzy fanatyczni i przerażający, inni raczej zagubieni, odczuwający wątpliwości – stanowią ciekawych antagonistów. Członkowie punkowego The Ain’t Rights to z kolei sympatyczna ekipa, dla której napisano świetne, naturalne dialogi. Niestety, Sala Strachu okazała się ostatnią rolą jednego z nich, Antona Yelchina, młodego, zdolnego aktora, który zmarł w tragicznym wypadku samochodowym w 2016 r. Najciekawszą postacią obrazu jest jednak obcięta na małpkę Amber, raczej zagubiona dusza niż ideowa neo-nazistka, twarda laska, prawdziwy badass filmu. Jej stopniowa przemiana i dołączenie do grona protagonistów ukazane są za pomocą ciekawych trików – kamera trzyma ją na drugim planie aż do czasu pełnej “inicjacji”. Jeżeli szukacie trzymającego w napięciu, niezależnego kina, wybuchów realistycznej, nie przerysowanej przemocy i autentycznych portretów subkultury ten film jest właśnie dla Was.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *