Santa Klaus, czyli święta z Kinskim: Redux
Mroźny wieczór brzuch mu kwasi kolacyja w ząb się łasi
Muszkieterze kawalerze
Nuże bież się za talerze
A muszkieter mądra głowa kolacyji już połowa
Z majonezu babę lepi tu wygładzi tu poklepie
Tu trasuje tu fleksuje nu nagryzie tu ukłuje
Już się baba żywa wije
Z majonezu jest a żyje
Püdelsi, Kolacyja
Świąteczna rozpusta w rozkwicie, a my tymczasem kontynuujemy świecką tradycję zapoczątkowaną przed laty trzema na The Blog That Screamed i prezentujemy wybór pozycji z dorobku naszego duchowego patrona, nieposkromionego Klausa Kinskiego, niszczyciela światów, uwielbianego przez obiektyw gwiazdora i potwora. W zestawie propozycji na świąteczne seanse znajdziecie tradycyjne niemieckie specjały spod znaku krimi, trzy różne przypadki macaroni combat oraz spaghetti western razy dwa. Zapraszamy do lektury i przepełnionych magnetyzmem bożyszcza z Sopotu filmowych misteriów!
1962 – The Inn on the River (reż. Alfred Vohrer) – Caligula
Inspektor Wade (znany z odtwarzania postaci policjantów w rozlicznych krimi Joachim Fuchsberger) ze Scotland Yardu prowadzi śledztwo w sprawie serii zabójstw popełnionych przez zabójcę w stroju płetwonurka, ochrzczonego złowrogim pseudonimem „Rekin”. Trop wiedzie do pewnej gospody, którą inspektor podejrzewa o powiązania z przemytnikami alkoholu…
Hamburg udaje Londyn, czyli jedna z adaptacji prozy Edgara Wallace’a (podstawą scenariusza była w tym przypadku powieść The India-Rubber Men [1929]), które powstawały masowo w RFN-ie od późnych lat 50. przez całą następną dekadę, by zmierzch zaliczyć na początku lat 70. Film Vohrera trzyma się sprawdzonej konwencji: jest zagadka kryminalna, jest zamaskowany mistrz zbrodni, jest szczypta humoru (którego głównym nośnikiem jest jeden z podejrzanych, irytujący jegomość nazwiskiem Barnaby [Eddie Arent]), jest też obowiązkowy stróż prawa o niezłomnym morale. No i jest Klaus, wcielający się tutaj w cokolwiek śliskiego typa nazwiskiem Gubanow. Z cudacznym wąsikiem już na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie nie lada kanalii, którą to aurę Kinski ogrywa z niekłamaną, zdawałoby się, satysfakcją. Rola drugoplanowa, ale wbrew pozorom całkiem spora i niepozbawiona — na przekór przyzwyczajeniom widza — elementu zaskoczenia. Ba! Nasz ulubieniec jest na tyle wyrazisty, że kradnie show nawet podwodnemu zbrodniarzowi, figurze skądinąd świetnie pomyślanej, na wskroś komiksowej, które to walory docenili zresztą później Włosi we wczesnym giallo The Embalmer (1965), a także Holender Dick Maas w swoim hołdzie dla niemieckich krimi i włoskiej żółci Amsterdamned (1988). Krautowy pierwowzór po latach trzyma się wciąż całkiem nieźle, co zawdzięczamy właśnie efektownej koncepcji wyjściowej oraz „portowemu” (morderstwa dokonywane są głównie w ciemnych dokach, nocą, pośród mgły) klimatowi opowieści. Jedna z ciekawszych ekranizacji Wallace’a z Niemiec, doceniona zresztą przez tamtejszą widownię — w momencie premiery był to ogromny sukces w box office, którego wyniku nie udało się pobić żadnej późniejszej adaptacji prozy Brytyjczyka.
1967 – Creature with the Blue Hand (reż. Alfred Vohrer) – Caligula
Herr Kinski w podwójnej roli braci bliźniaków, z których jeden zostaje oskarżony o morderstwo i jako niepoczytalny maniak umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Dzięki pomocy tajemniczego dobroczyńcy udaje mu się jednak szybko zbiec z zakładu. Wkrótce po tym zdarzeniu dochodzi do serii krwawych zbrodni, których dokonuje zamaskowany sprawca z żelazną rękawicą uzbrojoną w śmiercionośne szpony…
Krimi, ale bardzo już „giallowate”, jak to miało miejsce w przypadku wielu schyłkowych reprezentantów nurtu. Czytaj: efektowne metody zadawania śmierci wysuwają się tu na pierwszy plan, przed zagadkę kryminalną. Sam motyw mordercy z „niedźwiedzią” rękawicą zostanie zresztą później zmałpowany w Death Walks at Midnight (1972) Luciano Ercoliego. Tutaj nie jest on jeszcze należycie wykorzystany od strony „krwistości” mordów, ale i tak widać wyraźny skręt w kierunku czysto eskapistycznej rozrywki dla dorosłego widza: tam, gdzie tylko się dało twórcy poupychali wrzeszczące w niebogłosy niewiasty, jest nawet krótka, kompletnie niepotrzebna, scena striptizu. Wskutek maksymalizacji ilości atrakcji cierpi niestety fabuła, która jest wybitnie chaotyczna, Messowa chciałoby się rzec, bo pędzi bezustannie na złamanie karku w pogoni za kolejnymi atakami psychola z workiem na głowie (czyżby inspiracja dla outfitu Jasona w Piątku, trzynastego II [1981]?). Na szczęście braki w logice rzecz nadrabia klimatycznymi lokacjami, bo akcja skacze między wspomnianym psychiatrykiem a starą posiadłością rodową, w której roi się od tajemnych przejść i spowitych pajęczynami zakamarków. Sam Kinski wydaje się tu trochę niewykorzystany: jego bohater jest wprawdzie jedną z głównych postaci, ale jest on też personą raczej pozytywną (istnieje co do tego co prawda wątpliwość, ale w zasadzie wszystko od początku przeczy w oczach widza jego winie) i dość przy tym bezpłciową. Siłą rzeczy gwiazdor gra głównie swymi smutnymi, błękitnymi oczami (byłby dobry w roli emo-Batmana), bo na furiackie szarże w jego wydaniu nie ma tu miejsca.
1967 – Man, Pride and Vengeance (reż. Luigi Bazzoni) – Dr Butcher M.D.
Sierżant hiszpańskiej armii, Jose (młody i piękny Franco Nero), podczas służby poznaje piękną Cygankę o imieniu Carmen (zjawiskowa Tina Aumont), w której z miejsca się zakochuje. Kobieta nie pozostaje oporna na zaloty młodego żołnierza i w mig oplątuje go wokół palca – przysięgając mu miłość, oferuje mu swoje wdzięki. Od miłości tylko krok do zazdrości – Jose zaczyna śledzić swoją ukochaną, po czym popełnia zbrodnię w afekcie. Oboje uciekają, kryjąc się na uboczu wraz z bandą wyrzutków, do których dołącza mąż Cyganki, Garcia (uroczy jak zawsze Klaus Kinski). Między mężczyznami narasta napięcie, zaś Carmen zaczyna pokazywać swoje prawdziwe oblicze, nieskrępowanej żadnymi więzami wolnej kobiety. Po napadzie na transport ze złotem sprawy zaczynają komplikować się jeszcze bardziej.
Luigi Bazzoni na potrzeby produkcji wraz z Suso Cecchi D’Amico zaadaptował treść opowiadania Carmen Prosper Mérimée, znanego szerzej z opery Georgesa Bizeta o tym samym tytule. Tematyka przeklętej miłości i zazdrości, zdrady i nienawiści, przyciągała twórców do tego dzieła także i w kinie – przed adaptacją Bazzoniego powstało wiele mniejszych i większych projektów. Włoski reżyser stworzył film dosyć wierny opowiadaniu, nie zmieniając głównych wątków, jedynie nieznacznie je rozbudowując. Carmen to cyniczna i wyrachowana kobieta, zuchwale pokazująca co i rusz jak silną jest postacią (uroczo dziewczęca Aumont świetnie odnalazła się w tej roli), zaś Jose to zakochany mężczyzna, który traci zdrowy rozsądek przed obiektem swojej miłości (Nero umiejętnie ukazuje zagubienie swojego bohatera).
Po pierwszym akcie dramatu, gdy sprawa wydaje się przesądzona i naszym bohaterom pozostanie życie z dala od ludzkich siedzib, pojawia się On – drapieżny Garcia, mąż Carmen, który właśnie uciekł z więzienia i przejmuje dowodzenie nad bandą wyrzutków. Rola wręcz idealna da Kinskiego, zawsze gotowego do narobienia ociupiny gwałtu i rabanu. Jego Garcia to chłop pełen wkurwu i niezgody na zaistniały porządek, żadna tam obsrana Mięgwa, lecz prawdziwy człek czynu, który płaczliwego Josego bez zbędnych ceregieli od razu sprowadza do pionu. Na planie oczywiście Klaus wojował co i rusz, doprowadzając do sytuacji, w której ekipa chciała mu z deczka porysować facjatę; nie dopuścił do tego Nero, który wspominał pracę na planie z rozrzewnieniem, uznając Man, Pride and Vengeance za jeden ze swoich aktorskich szczytów. Dla ról obydwu panów oraz wspomnianej kreacji Aumont na pewno warto odnaleźć ten zapominany dziś film, wzbogacony świetną muzyką Cara Rustichelliego pod batutą Bruna Nicolai. Przynależność dzieła do gatunku spaghetti westernu początkowo wydaje się mocno naciągana, na jej korzyść działają jednak przepięknie sfotografowane plenery Tabernas w hiszpańskiej Almerii (autorstwa Camillo Bazzoniego i Vittorio Storaro), gdzie toczy się druga część filmu oraz jej westernowy anturaż.
1970 – Lamparty Churchilla (reż. Maurizio Pradeaux) – Caligula
Wiosna 1944 roku. W przededniu D-Day grupa brytyjskich komandosów zostaje wysłana na terytorium okupowanej Francji z misją wykonania genialnego (o jego genialności jesteśmy przekonywani już na wstępie filmu, dlatego warto ów fakt podkreślić) planu autorstwa samego Winstona Churchilla. Ich zadaniem jest zniszczenie strategicznie ulokowanej tamy, a tym samym odcięcie Niemcom źródła zaopatrzenia. Podczas gdy żołnierze przygotowują się do akcji, nieocenione wsparcie na tyłach wroga dostarcza pułkownik Benson (Richard Harrison), pod przykrywką udający oficera Wehrmachtu….
Jeden z rozlicznych przykładów macaroni combat zainspirowanych przez sukces takich tytułów jak Działa Navarony (1961) czy Tylko dla Orłów (1968). Budżet jest tu znacznie skromniejszy niż u Jankesów, co owocuje takimi zabiegami jak częste użycie ujęć stockowych czy ograniczanie ilości scen akcji. Nie zabrakło również bzdur scenariuszowych, spośród których na pierwszy plan wybija się wątek rozdzielonych przez wybuch wojny braci bliźniaków, którzy stanęli po przeciwnych stronach barykady. No i jest sam Kinski, w drugoplanowej roli bezwzględnego Hauptsturmführera. Ekranowego czasu ma on stosunkowo niewiele, ale jego postać jest kluczowa dla fabuły i widać, że wcielanie się w łajdaka w mundurze SS sprawia mu frajdę. Raz zgrywa melomana i pogwizduje pod nosem Straussa, kiedy indziej z kamienną twarzą dowodzi egzekucją francuskich chłopów. I regularnie poprawia niesforną grzywę w charakterystycznym geście. Aż żal, że jego kapitan Holtz nie ma w tej rutynowej wojennej przygodzie więcej do zrobienia i że na finisz nie dano mu szansy na odejście z prawdziwym rozmachem (bo to „pierdolnięcie”, które dostajemy to takie na odwal się jest), niemniej udział pięknego Klausa to i tak największy atut filmu Pradeauxa. Wystarczający, by przetrwać półtorej godziny seansu nie tylko bez bólu, ale i z pewną dozą przyjemności.
1971 – Shoot the Living and Pray for the Dead (reż. Giuseppe Vari) – Simply
Dan Hogan (Klaus) i jego zbiry napadają na bank, wynosząc stamtąd kilka skrzynek wypełnionych sztabkami złota. By zmylić pościg, banda rozdziela się, a następnie w podgrupach dociera do punktu zbornego, na który wytypowano pustynny zajazd dla dyliżansów. Przybytek prowadzi nie sprawiający kłopotów starowina (Dante Maggio) wraz z hożą córką Sandy, której powierzchowności użycza znana z Torso (1973) Patrizia Adiutori. Na niespodziewających się żadnych komplikacji bandziorów czeka tam jednak niespodzianka w postaci pewnego rewolwerowca/jeźdźca znikąd/człowieka-enigmy (Paolo Casella), który przedstawia się jako John Webb, czort jeden wie jakim sposobem wpadł na ich trop i teraz czeka na Hogana z propozycją nie do odrzucenia. W zamian za połowę łupu jest skłonny bezpiecznie przeprowadzić obwiesiów pustynnym szlakiem do granicy z Meksykiem. Atmosfera gwałtownie się zagęszcza, gdy chorobliwie nieufny Hogan od razu zaczyna podejrzewać swoich ludzi o spisek z obcym, jednocześnie padając ofiarą podobnych insynuacji z ich strony. Co niby od niechcenia podsyca też sam Webb, a że robi to z wprawą dyskretnego mistrza akupunktury, na pełne staccato wybuchów agresji nie przyjdzie długo czekać. W to wszystko pakuje się dodatkowo trójka przypadkowych pasażerów dyliżansu, co jeszcze bardziej zaognia temperamenty co poniektórych (inspiracje dla tarantinowskiej Nienawistnej ósemki [2015] są bardziej niż ewidentne) .
Shoot the Living… rzadko zaszczyca rankingi i zestawienia kowbojskich makaronów, niemniej to jeden z ciekawszych spag westów lat 70. Duża w tym zasługa scenariusza doświadczonego Adriano Bolzoniego, który odpuścił sobie namolny już wtedy recykling patentów Leone i Corbucciego, nawiązując raczej do wzorów amerykańskich, ze wskazaniem na Anthony’ego Manna i Budda Boettichera. Zwłaszcza plenerowo-survivalowa, ostatnia część filmu może kojarzyć się z przestrzenną kameralistyką surowych dzieł autora The Tall T (1957). Wpływ Pierwszego Sergia lekko konturuje jednak postać Webba, który podobnie jak Monco z Dolarowej Dwójki podstępnie wkręca się do bandy. Co więcej w rozegranym tuż przy meksykańskiej granicy finale, kiedy na placu boju pozostaną tylko on i Hogan, nastąpi plot twist rozwiewający mgłę niedomówień wokół postaci Webba i będziemy mieli Monco i Mortimera w jednym. Przypominający młodego Leona Niemczyka mało znany Paolo Casella daje wiarygodną kreację zrównoważonego twardziela, którego niezmącony spokój stanowi idealną barierę dla asymetrycznych eksplozji szału zwierzęcego Hogana. Nadworny DOP Fernanda Di Leo Franco Villa świetnie wykreował nastrój wiszącego w powietrzu zagrożenia zwłaszcza w klaustrofobicznej, budowanej na bliskich planach początkowej partii filmu, hojnie eksponując na cały kadr nienawistne, hultajskie ryje, bądź zdjęte trwogą damskie lica. Soundtrack Mario Migliardiego to osobliwy koktail chilloutowego, mało westernowego muzaka z histerycznymi pasażami, godnymi dobrego horroru.
Klaus Kinski zalicza tu nie tylko jedną z najlepszych ról westernowych, ale prawdopodobnie też tę najbardziej dziką i ekspresyjną. Wyobraźmy sobie, że pamiętny z Za kilka dolarów więcej (1965) psychopatyczny Loco jakimś cudem przeżył, następnie pozbył się garba (zapewne trickstersko sprzedając go jednej rubasznej kretynce jako kamień filozoficzny gwarantujący wgląd w tajemnicę absolutu kina nazisploitation), następnie sformował własną bandę stając się panem życia i śmierci z wyraźną predylekcją do tej ostatniej i mamy Dana Hogana. Klaus w tym filmie to spuszczony z łańcucha furiat, jaskiniowiec i paranoik, szowinistyczna chamówa to jego drugie imię, a ulubioną techniką – strzał w plecy. Jedną z kobiet która wyraźnie lgnie do niego traktuje jak ostatnią ścierę, co robi się wręcz nieznośne nawet mimo faktu, że na to zasłużyła. Stu innym by to nie przeszło, ale Klausa właśnie za coś takiego kochamy, bo on niczym starotestamentowy kozioł ofiarny, przez całą wieczność przepracowuje z mozołem nasze niespełnione podłości.
1984 – Kryptonim: Dzikie Gęsi (reż. Antonio Margheriti) – Mariusz Czernic
Gdzieś pomiędzy ambitne produkcje Wernera Herzoga – Fitzcarraldo (1982) i Cobra Verde (1987) – Klaus Kinski wcisnął do swojej filmografii epigońskie komercyjne filmy akcji reżyserowane przez Antonia Margheritiego. Obaj pracowali już wcześniej przy westernie I rzekł Pan do Kaina (1970), ale ten włoski filmowiec osiągnął przede wszystkim reputację mistrza horroru gotyckiego. Popularność tego gatunku była krótkotrwała, gdyż szybko przyszedł czas na kino o bardziej dynamicznym charakterze. W latach 70. były to m.in. filmy z nurtu poliziotteschi skupione wokół działalności policji i wszelkiej maści przestępców, a w następnej dekadzie filmy o najemnikach, których „pierwowzorami” były anglojęzyczne hity kasowe, takie jak np. brytyjskie Dzikie gęsi (1978) Andrew V. McLaglena. Jednym z producentów tego dzieła był Szwajcar Erwin C. Dietrich i to za jego sprawą powstały trzy filmy Margheritiego o podobnej sensacyjno-wojennej tematyce: Kryptonim: Dzikie Gęsi (1984), Kommando Leopard (1985) i Dowódca (1988).
Kilka słów o fabule pierwszego z nich. Kapitan Robin Wesley (Lewis Collins) nie ma zbyt dobrej opinii wśród swoich ludzi, ale grupa krawaciarzy jest innego zdania i powierza mu ważną misję. Agent DEA Fletcher (Ernest Borgnine) wynajmuje dowodzony przez niego oddział najemników w celu zniszczenia składu opium w Tajlandii, którym zarządza arcygroźny łotr, generał Khan. Tajlandia (tutaj „odgrywana” przez Filipiny) należy do Złotego Trójkąta, będącego jednym z głównych obszarów produkcji opium. Kapitan Wesley ma osobiste powody, by doprowadzić tę misję do końca – jego syn zginął przez narkotyki. Do oddziału zostaje zwerbowany pilot helikoptera z doświadczeniem bojowym, Travers (Lee Van Cleef), który został skazany za przemyt i ma przed sobą dwa lata odsiadki. Za udział w misji może zyskać wolność. Gdy żołnierze docierają do dżungli łączą siły z lokalnymi partyzantami oraz uwalniają kanadyjską dziennikarkę, Kathy Robson (Mimsy Farmer), która została naszprycowana narkotykami…
Klaus Kinski wcielił się w postać o imieniu Charlton – jest mowa o tym, że to zabójca, aczkolwiek większość czasu ekranowego spędza w biurze w Hongkongu jako wsparcie dla agencji antynarkotykowej. Wygłasza słabe teksty ze scenariusza i wypada przez to niezbyt korzystnie (tym bardziej, że jest dubbingowany). Ale gdy w sekwencji finałowej otrzymuje do ręki broń – karabin M16 – staje się jasne, że w ogniu walki czuje się jak ryba w wodzie. Można zauważyć w jego oczach szaleństwo, które cechuje aktorów z najwyższej półki. Kryptonim: Dzikie Gęsi spełnia swoją rozrywkową funkcję – dużo w nim popisów pirotechnicznych i efektów opartych o miniaturowe obiekty. W pamięć zapada nietypowa jak na tego typu kino scena pościgu samochodowego w remontowanym tunelu – auto głównego bohatera omija przeszkody wbrew prawom fizyki, co wygląda kuriozalnie, ale warto docenić starania i pomysłowość. Miłośnicy Rambo i dżunglowych akcyjniaków powinni być usatysfakcjonowani ze względu na prostą sensacyjną fabułę, która jest pretekstem do zabawy dużych chłopców w wojnę. Bawi się tu doborowa ekipa aktorów – oprócz Klausa także Ernest Borgnine, Lee Van Cleef, Mimsy Farmer oraz Lewis Collins, gwiazdor brytyjskiego serialu The Professionals (1977–1983).
1985 – Kommando Leopard (reż. Antonio Margheriti) – Mariusz Czernic
Po raz drugi Antonio Margheriti połączył siły z brytyjskim aktorem Lewisem Collinsem w filmie Kommando Leopard. Poprzedni film zaczynał się od ćwiczeń – tym razem bohaterowie zostają wrzuceni w wir akcji już na samym początku. Rewolucjoniści pod dowództwem Enrique Carrasco (Lewis Collins) wysadzają zaporę wodną w akcie oporu przeciwko dyktatorskiej władzy, jaka zapanowała na terenie jednego z państw Ameryki Łacińskiej. Z rannymi towarzyszami rebelianci trafiają do szpitala prowadzonego przez ojca Julio (Manfred Lehmann). Terror w kraju sieje rządowa milicja pod dowództwem pułkownika Silveiry (Klaus Kinski). W oddziale rebeliantów są m.in. Brytyjczyk Smithy (John Steiner) oraz studentka medycyny Maria (Cristina Donadio). Smithy zostaje wkrótce uznany za zmarłego, ale trafia do niewoli…
Podobno Klaus ma tutaj zaledwie 10 minut czasu ekranowego, ale tego kompletnie nie widać, bo jego rola jest rozbita na wiele krótkich scen. Co więcej, jest on tu głównym czarnym charakterem i ma spory udział w sekwencji finałowej. Kommando Leopard nie ma tak mocnej obsady, jak poprzedni omawiany film, bo zabrakło już gwiazd pokroju Ernesta Borgnine’a i Lee Van Cleefa, ale mimo to poziom jest wyrównany. Scenarzyści również nie wysilili się przy pisaniu fabuły i dialogów, ale za to akcja jest wartka, natomiast spora część budżetu z 15 milionów franków szwajcarskich została przeznaczona na efekty specjalne i te pieniądze widać niemal w każdej scenie. Eksploduje wiele obiektów, m.in. zapora wodna, lądujący samolot pełen cywilów, rafineria ropy naftowej. Imponująco wygląda również atak helikopterów z miotaczem ognia przymocowanym do jednej płozy (ten patent został już użyty w Kryptonimie: Dzikie Gęsi). „Jest gorąco jak w Hadesie”, można zacytować jednego z bohaterów. Można nawet odnieść wrażenie, że jest nieco lepiej niż w poprzednim filmie „serii”.
Wspaniałym zwieńczeniem widowiska są ostatnie sceny z bohaterem niniejszego artykułu, który po schowaniu do kabury pomocniczego rewolweru bierze do ręki karabin szturmowy i sieje śmierć aż do ostatniego naboju, przypominając przy tym dzikie, rozjuszone zwierzę. To on jest tu lampartem, a nie Lewis Collins. Można jeszcze wspomnieć, że poruszony został aspekt moralny rewolucji – nośnikiem tych wartości jest postać księdza odgrywana przez Manfreda Lehmanna. Interesujący w kontekście fabuły jest fakt, że film był kręcony na Filipinach, gdzie panowała wówczas dyktatura Ferdinanda Marcosa, a jeden z działaczy opozycyjnych, Benigno Aquino, został zamordowany w 1983 przez agentów rządowych. W obu filmach Margheritiego wykorzystano broń M16A1, którą filipińska firma Elisco wyprodukowała dla rządu prezydenta Marcosa na licencji Colta. Filmowcy na czele z Margheritim i szwajcarskim producentem Erwinem C. Dietrichem powrócili na Filipiny po upadku reżimu, by nakręcić kolejnego akcyjniaka pt. Dowódca (1988). To już film bez udziału Klausa, więc w tym miejscu niezbyt nas interesuje. Może przy innej okazji.
Teksty zbiorowe załogi Savage Sinema.