Walpurgisnacht, Teil V. Młot na czarownice

Po raz piąty już zapraszamy do Niflheimu, krainy lodu, zimna i ciemności, którą włada bogini Hel. W tę noc jasną jak drogowskaz Bifröstu i zwodniczą jak tańce ondyn nad Dunajem, kiedy tak łatwo nawiązać kontakt z drugą stroną, przywołać zarówno dobre, jak i złe duchy, jako zasymilowane pogańskie dusze wchodzące w skład zlaicyzowanego społeczeństwa proponujemy świętowanie w manierze akceptowalnej dla przeciętnego przedstawiciela cywilizowanego świata XXI wieku: przed ekranem. Ponownie wybraliśmy dla Was zestaw historii niesamowitych, z reguły lokujących się gdzieś pomiędzy folk horrorem a gotycką grozą, mrożące krew w żyłach opowieści z demonami, wiedźmami i nieumarłymi w rolach głównych. Lękajcie się! Lękajcie się, jakby od tego zależeć miały tegoroczne plony! Prost!
Caligula
1966 – Zakochana wiedźma (reż. Damiano Damiani) – Simply

Swobodna adaptacja opowiadania Carlosa Fuentesa. Gdy męska arogancja i pewność siebie zatopią czujność własną, kobieca pazerność i obsesja wyruszają na pewny żer. Magia miłosna w tej opowieści odsłaniana jest subtelnie, acz w dawkach na tyle jaskrawych, abyśmy mogli wyniośle (ja bym się tak nie dał wkręcić!) sekundować naiwności zwierzyny, jak i krok po kroku podążać za wyrafinowaniem łowczyń. Sergio (Richard „Zombi 2” Johnson à la młody Connery), doskonale zapowiadający się 30-letni Rzymianin, wiedziony irracjonalnym imperatywem zaczyna podążać śladem przypadkowej, starej, obcej kobiety (Sarah Feratti) i kompulsywnie śledzić ją, co najmniej jakby chodziło o sycylijski piorun i 20-letnią piękność. Tak trafia do potężnej kamienicy będącej labiryntem komnat przepełnionych zabytkowymi precjozami, gdzie nie brak nawet kaplicy z ołtarzem, oranżerii z poniewierającym się ścierwem zamęczonych na śmierć kotów i szklanej trumny z zabalsamowanym truchłem męża staruszki. Ta proponuje mu pracę archiwisty w prywatnej bibliotece. Tyle że w trakcie negocjacji pojawia się… 20-letnia piękność (Rosanna Schiaffino). Aura, córka starszej pani. Aura dyskretnie uwodzi Sergia metodą zgody niby od niechcenia na jego ekspansywne zaloty (facet odleciał), kusząc i zarazem trzymając na dystans, ale stopniowo pozwalając na coraz więcej.
Gorąco i to fest zrobi się w momencie, gdy Luis Bacalov uwolni ekstatyczną wokalizę Nory Orlandi na tle prekolumbijskich bębnów, a Sergio i Aura podczas tańca zaczną rozbierać się nawzajem… zębami. Idą do łóżka, ale niczym w Buñuelowskim Mrocznym przedmiocie pożądania (1977) spełnienie zablokuje wjazd królika z kapelusza; w tym przypadku poprzedniego bibliotekarza Fabrizia (Gian Maria Volonte), który nadal egzystuje w najlepsze na pokojach willi. Na jego widok Aura momentalnie traci zainteresowanie Sergiem, wdzięcząc się w dwójnasób do Fabrizia, jak do prawowitego kochanka. Sergio już dość niepokojących znaków zdążył zignorować, tak też zignoruje i ten, biorąc sytuację za wyzwanie do męskiej rywalizacji o Aurę. I jeszcze niejeden zignoruje, gdyż chuć zwana miłością popchnie go do podjęcia każdej z absurdalnych gier, lekko ale skutecznie moderowanych przez obie panie. Będzie się robić coraz dziwaczniej, a nowofalowy teatr absurdu płynnie roztopi się w strefie gotyckiego mroku i fatalizmu (ta płynność to prawdziwy highlight reżyserii maestro Damianiego). A raczej desperacji w nierównej walce z tym fatalizmem, przy użyciu wszelkich posiadanych arkanów, z doppelgängerem łącznie. W imię wyssania witalnego szpiku z kogo się da. Sorry, z dokładnie wyselekcjonowanych. W jedynie słusznym celu każdej z nich: wiecznej młodości i szans odbierania daniny, jaką świat zawsze składa jej u stóp.
Współcześnie taką story bankowo podano by w kostiumie body horroru utopionego w odmętach dark ambientu. Tu mamy dystyngowane weird fiction, błyskotliwe i niemal jazzowo synkopowane akcentami to dyskretnych, to nagłych przetasowań nastroju, koncertowo zagrane przez pierwszoplanowy kwartet aktorski. Dla fanów Maga Johna Fowlesa — pozycja obowiązkowa.
1970 – Znak diabła (reż. Michael Armstrong) – Dr. Butcher

Mark of the Devil to jeden z tych filmów, które powstały wyłącznie po to, żeby sprawdzić, ile upokorzeń da się upchnąć w półtorej godziny pod pretekstem historycznego horroru. Armstrong bierze XVII-wieczną Europę na warsztat i bez większych ceregieli pokazuje, że polowania na czarownice były legalnym sposobem na gwałt, grabież i osobiste porachunki niż walką ze złem.
Fabuła opowiada o młodym inkwizytorze (Udo Kier), który zaczyna mieć wątpliwości co do metod swojego mistrza (Herbert Lom). Na wierzch wychodzi jednak wątek miłosny, gdyż to uczucie sprawia, że grany przez Kiera bohater zmienia swe jakże naganne postępowanie. W praktyce film ukazuje to co obiecuje: palenie na stosie, łamanie kołem, obcinanie języków i cała reszta średniowiecznego repertuaru – kręcone z lubością i bez prób moralizowania. Wrażenie robi realizm zdjęć: Armstrong filmuje wszystko surowo, brudno, bez filtrów i bez udawania, że „przemoc jest tylko metaforą”. W połączeniu z muzyką Michaela Holma, która brzmi jak rozjechane barokowe marsze, tworzy to efekt dusznej klatki, z której nie ma wyjścia. Diabeł tak naprawdę znów jest tylko wymówką. Nie znajdziecie tu żadnych spektakularnych sabatów ani prawdziwych czarów – to czysta, instytucjonalna przemoc usprawiedliwiana religią. W Mark of the Devil „satanizm” to raczej marketingowy haczyk niż realny motyw. Zresztą, film promowano hasłem „Rated V for Violence” i rozdawano widzom torebki na wymioty w kinach – więc widać było, na czym naprawdę zależało producentowi. Aktorstwo natomiast bardzo solidne, zwłaszcza Herbert Lom jako okrutny, lecz spokojny inkwizytor i Udo Kier, który momentami wygląda jak hipis zagubiony w złym miejscu i czasie. No i Reggie Nalder, którego paskudnie powykrzywiana twarz naznaczona bruzdami i żywotem okrutnika sprawia, że widz od razu odczuwa głęboki dyskomfort wobec tej postaci.
Co ciekawe, Armstrong miał mocne spory z producentem filmu, Adrianem Hovenem, który za jego plecami dokręcił kilka dodatkowych scen tortur (Hoven był także współscenarzystą projektu), żeby film był jeszcze bardziej „chory” – i był tak wkurzony, że odciął się od projektu. Ale nie ma co udawać – nawet bez tych dodatków Mark of the Devil byłby jednym z bardziej nieprzyjemnych filmów o histerii na tle czarownic, jakie powstały w Europie. Satanizm w Mark of the Devil jest bowiem pustym słowem – nikt tutaj naprawdę nie wierzy w siły nieczyste, nawet ci, którzy najgłośniej krzyczą o czarownicach. Diabeł to tylko narzędzie zastraszania i pretekst do usprawiedliwienia sadystycznych zapędów. Armstrong nie interesuje się metafizyką; pokazuje raczej, że prawdziwe piekło zrobili sobie ludzie nawzajem. Zamiast sabatów i czarnych mszy mamy krwawą administrację – suchą, urzędową i bardziej przerażającą niż jakiekolwiek rogacze z pentagramu.
1972 – Neither the Sea Nor the Sand (reż. Fred Burnley) – Caligula

Medytacyjne pod względem tempa i natchnionej aury kino grozy. Anna (Susan Hampshire) właśnie rozstała się z mężem. Aby odpocząć i poukładać sobie sprawy w głowie kobieta udaje się na położoną niedaleko wybrzeża Normandii wyspę Jersey. Na miejscu poznaje młodego mężczyznę imieniem Hugh (Michael Petrovitch), z którym wdaje się w romans. Para postanawia zrobić sobie wypad do Szkocji, podczas którego Hugh nieoczekiwanie dostaje zawału. Wezwany na miejsce zdarzenia lekarz stwierdza zgon. Zrozpaczona Anna nie może się pogodzić ze stratą nowego ukochanego. Jej żal jest tak wielki, że Hugh faktycznie wraca do żywych, lecz teraz jest już inną istotą…
Neither the Sea Nor the Sand to ekranizacja powieści brytyjskiego aktora teatralnego i prezentera wiadomości Gordona Honeycombe’a, który na potrzeby adaptacji napisał również scenariusz. W pierwszej kolejności mamy tu do czynienia z ponurą historią miłosną, jednak wątek nadnaturalny wprowadza elementy folk horroru: w pewnym momencie pada sugestia, że Anna jest nieświadomą swych mocy wiedźmą i to za ich pomocą wskrzesiła kochanka. Pod pewnym względem jest to także film o zombie, w dodatku z akcentem nekrofilskim, bo Hugh z biegiem czasu coraz bardziej przypomina gnijącego żywego trupa, który w dodatku jest potencjalnie niebezpieczny. Wiele napięcia czy tradycyjnie pojmowanej grozy wprawdzie w obrazie Freda Burnleya nie znajdziemy, ale nastroju nie sposób mu odmówić. Cała akcja rozgrywa się pośród pięknych krajobrazów Jersey i Szkocji, to kino przesiąknięte deszczem, wiatrem i wyspiarską zadumą. Finał jest z kolei gorzki i pozbawiony nadziei, ale romantycy z pewnością docenią jego szlachetnie tragiczny wydźwięk.
1972 – Virgin Witch (reż. Ray Austin) – Caligula

Siostry Christine i Betty (Ann Michelle i Vicki Michelle, siostry aktorki w prawdziwym życiu, ta druga zyska popularność za sprawą roli Yvette w serialu ’Allo, 'Allo! [1982-1992]) przybywają z prowincji do Londynu, by zostać modelkami. Do Christine los uśmiecha się bardzo szybko: agentka Sybil Waite (Patricia Haines) proponuje jej sesję zdjęciową na wsi. Christine zabiera ze sobą siostrę i z początku wszystko układa się perfekcyjnie. Sesja okazuje się jednak jedynie pretekstem: w wiejskiej posiadłości odbywa się właśnie sabat wiedźm, a młode, naiwne dziewczęta mają być jego głównymi gośćmi.
Kino grozy suto podlane erotyką. Producentem obrazu był popularny na Wyspach komentator sportowy Kent Walton, któremu ponoć zależało na jak największym nagromadzeniu scen rozbieranych. Ze względu na duże ilości golizny film miał problemy z brytyjską cenzurą, a dwie główne aktorki po latach nader niechętnie przyznają się do udziału w projekcie. Panny Michelle przez większość czasu paradują bowiem po ekranie bez żadnej odzieży, co stanowi główną atrakcję seansu. Sama fabuła jest tu prosta i uroczo naiwna, wręcz nie sposób zaprzeczyć jej pretekstowej naturze. Akcja płynie jednak wartko a stawka rozgrywki jest wystarczająco niewielka, by uznać całość za idealną niedzielną rozrywkę, tym bardziej że historia rozgrywa się w urokliwych okolicznościach natury. Ann i Vicki są ponadto niezaprzeczalnie urodziwe i tylko ostatni hipokryta stwierdziłby, że te półtorej godziny na łonie natury w rajskim ogrodzie, gdzie tekstylia są wynalazkiem zbytecznym, było czasem straconym.
1978 – The Dark Secret of Harvest Home (reż. Leo Penn) – Caligula

Nick Constantine (David Ackroyd), jego żona Beth (Joanna Miles) oraz ich córka Kate (Rosanna Arquette) mieszkają na Manhattanie. Nick pracuje w reklamie i jest coraz bardziej zniechęcony do korporacyjnej rutyny, po cichu marzy mu się pisanie książek. Beth regularnie uczęszcza na psychoterapię, co pomaga jej w radzeniu sobie z szarą codziennością. Kate z kolei cierpi na zagrażające życiu ataki astmy. Typowa rodzina z klasy średniej: dobrze sytuowana i nieszczęśliwa. Kiedy umiera ojciec Beth, familia odziedzicza w spadku spore pieniądze. W obliczu zastrzyku gotówki Nick podejmuje decyzję o przeprowadzce na wieś. Wybór pada na skromną mieścinę Cornwall Coombe w Connecticut. Lokalna społeczność żyje w zgodzie z porami roku i izoluje się od świata zewnętrznego. Nowe otoczenie okazuje się mieć zbawienny wpływ na dolegliwości zdrowotne Kate i psychikę Beth. Nick z kolei z pasją poświęca się pisaniu. Wszystko układa się dobrze, wręcz zbyt dobrze. Wraz z upływem miesięcy i hucznie obchodzonymi świętami rolniczej wspólnoty kolejne rysy na idyllicznym obrazku sielskiej prowincji powoli odkrywają mroczne oblicze Cornwall Coombe…
Ekranizacja popularnej w swoim czasie za oceanem powieści Harvest Home (1973) Toma Tryona. Film Leo Penna to produkcja telewizyjna, pierwotnie wyemitowana w dwóch częściach na antenie stacji NBC. Odmienne od kinowych standardy umożliwiły bardzo dosłowne przeniesienie książki na ekran: scenariusz trzyma się papierowego pierwowzoru wręcz kurczowo, co stanowi zarazem największą bolączkę The Dark Secret of Harvest Home. Przy blisko czterech godzinach metrażu akcja wielokrotnie grzęźnie na mieliźnie, roi się w niej od dłużyzn, a napięcie co rusz skacze i siada. Jest to zatem seans dla widza cierpliwego, którą to cierpliwość wynagradzają Bette Davis w roli dobrotliwej, ale i budzącej nieufność przywódczyni Cornwall Coombe oraz szokujący finał. Wypada przy tym zaznaczyć, że bardzo łatwo przewidzieć jakiego rodzaju będzie to zakończenie już wręcz na starcie, zważywszy że wymyślona przez Tryona historia to trochę taki rozwodniony i rozciągnięty w czasie Kult (1973), którego twórcy inspirację czerpali z kolei z opublikowanej w 1967 roku powieści Ritual Davida Pinnera. Jest zatem wysoce prawdopodobne, że Tryon Ritual czytał. The Dark Secret of Harvest Home było ogromnym hitem w momencie emisji, po latach to głównie ciekawostka dla koneserów folkowej grozy.
1981 – The Devil (reż. Jen-Chieh Chang) – Justine de Sade

Senny koszmar pełen czarnej magii, robaków i gore. The Devil to niesamowicie klimatyczny i pełen imponujących obrzydliwości horror z Hongkongu, który powstał przed utworzeniem kategorii III (inaczej z całą pewnością zostałby nią opatrzony). Fabuła rozgrywa się w pewnym hotelu w którym pojawia się oszust Chao. Mężczyzna szybko oczarowuje córkę właściciela biznesu, która nie zważa na insynuacje nieznajomego przybysza twierdzącego, że jej ukochany popełnił obrzydliwe czyny. Gdy para bierze ślub sielanka pryska. Chao okazuje się przemocowy i okrutny, na domiar złego okolicę zaczyna nawiedzać zjawa żądnej zemsty wiedźmy, a ludzie giną w męczarniach po tym jak ich wnętrzności zamieniają się w robaki i węże. Gdy sprawy przybierają coraz poważniejszy obrót rodzina hotelarza postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i ukarać Chao.
Twórcy nie patyczkują się już od pierwszych scen filmu. Brutalne morderstwo, niczym z giallo lub slashera, oraz następujący po nim rytuał podczas którego szamanka stara się zdjąć klątwę z umierającego mężczyzny, ogląda się z szeroko otwartymi oczami. W pełnej neonowych świateł, czaszek i demonicznych masek jaskini kobiety parającej się magią, słychać krzyki przerażenia. Gdy szamanka otwiera brzuch ofiary klątwy, w jej wnętrznościach czają się węże i robaki. Psychodeliczny klimat i groteskowa makabra mogą budzić skojarzenia z gorączkowymi koszmarami Lucio Fulciego. Inaczej sprawa ma się jednak z rozwojem fabuły jako takiej. Gdy reżyser nie szokuje nas widokiem zjaw i ofiar wijących się w agonii, historia przypomina tani, sielankowy romans z wieloma elementami komediowymi, a potem zmienia się w melodramat. I choć wypada to dość naiwnie, nietrudno jest przymknąć oko na wydarzenia godne polskiego paradokumentu, gdyż sceny grozy wynagradzają wszelkie niedoskonałości.
Dodatkowym atutem filmu jest jego wygląd – negatyw taśmy filmowej został zgubiony i odnalazł się pokryty pleśnią. Poskutkowało to zakłóceniami i zielonymi prześwitami pojawiającymi się na ekranie, co nadało mu oldschoolowego uroku. Efekty praktyczne również prezentują się doskonale. Ofiary klątwy wymiotują zieloną mazią, stonogami i dżdżownicami, ich ciała pokrywają bąble, a makijaż mściwej zjawy czyni ją niezwykle charakterystyczną. Ten ekscentryczny body horror pełen psychodelicznej atmosfery, czarnej magii i wydzielin, to gratka dla fanów horroru azjatyckiego i przeróżnych dziwności.
1984 – Akelarre (reż. Pedro Olea) – Dr. Butcher

Akelarre to baskijskie określenie oznaczające sabat czarownic — zgromadzenie, podczas którego rzekomo odbywały się rytuały magiczne i obrzędy związane z czarami. Słowo to pochodzi od baskijskich wyrazów aker (kozioł) i larre (łąka), co można przetłumaczyć jako „łąka kozła” . Jako iż kozioł był często kojarzony z postacią demoniczną lub z samym diabłem, wpisywało się to idealnie w narrację inkwizycji o satanistycznym charakterze takich zgromadzeń. Jednym z najbardziej znanych wydarzeń związanych z akelarre były procesy czarownic w Zugarramurdi w 1610 roku, podczas których inkwizycja oskarżyła setki osób o uczestnictwo w sabatach czarownic, co doprowadziło do licznych egzekucji .
Pedro Olea w Akelarre bierze się za temat czarownic, ale nie idzie w stronę horroru pełnego latających mioteł i demonicznych orgii. Zamiast tego dostajemy brudny, przyziemny obraz XVII-wiecznej Nawarry, gdzie o czary można było zostać oskarżonym na każdym kroku. Scenariusz oparty jest na wspomnianych procesach czarownic w Zugarramurdi, i trzeba przyznać – Olea trzyma się faktów: kilku urzędników kościelnych postanawia oczyścić lokalną społeczność z „heretyczek” za pomocą tortur, wymuszonych zeznań. Diabła nikt tu nie spotyka, bo nie o diabła chodzi. Chodzi o kontrolę, strach i usprawiedliwienie przemocy. Olea nie bawi się w efekciarstwo. Kręci surowo, w autentycznych lokacjach, często w półmroku i przy świetle ognia, co nadaje całości wręcz dokumentalnego ciężaru. Kamera nie ucieka od brutalności, ale też jej nie fetyszyzuje – wszystko podane jest bez zbędnych ceregieli, w tempie bliższym surowemu dramatowi niż horrorowi. Satanizm w Akelarre właściwie nie istnieje jako realna siła. To wymysł oprawców – mechanizm zastraszania i eksterminacji, ubrany w religijny kostium. W porównaniu do włoskich filmów o czarownicach z lat 70., gdzie sabaty przypominały pokazy burleski pod patronatem Lucyfera, tutaj mamy zupełnie inny kaliber.
Ścieżka dźwiękowa jest oszczędna, często oparta na wręcz ambientowych pasażach, które podbijają klaustrofobiczny klimat. Aktorstwo bez większych fajerwerków, ale działa w ramach konwencji: ofiary wyglądają na przerażone, oprawcy na znudzonych własną świętością. Akelarre to kino przyziemne, surowe i celowo pozbawione horrorowej otoczki. Zamiast sabatu czarownic dostajemy sabat inkwizytorów – i nie trzeba rogatego demona; jeśli ktoś szuka tu diabelskich atrakcji – srogo się zawiedzie. Jeśli jednak szuka obrazu, który pokazuje, jak naprawdę wyglądała histeria na tle czarów – to strzał w dziesiątkę.
1989 – Vacations of Terror (reż. René Cardona III) – Justine de Sade

Pochodzący z rodziny kultowych meksykańskich reżyserów René Cardona III nie osiągnął zagranicznej popularności na miarę swojego dziadka (René Cardona) czy ojca (René Cardona Jr.), lecz podobnie jak oni zapisał się w annałach kina i dołożył swoją cegiełkę do rozwoju meksykańskiej grozy. Vacaciones de terror, który zdobył w kraju status kultowego, opowiada historię majętnej rodziny, która otrzymuje nagły spadek w postaci domku letniskowego. Głowa rodziny, Fernando (Julio Alemán), zabiera więc ciężarną żoną, trójkę dzieci, siostrzenicę oraz jej chłopaka na wycieczkę. Choć sam domek i jego okolica wyglądają dość upiornie, bohaterowie postanawiają spędzić tam czas. Wkrótce jedno z dzieci znajduje starą lalkę, a wokół zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy.
Inkwizytorzy, wiedźmy palone na stosie, magiczne przedmioty i klątwa – pierwsze minuty filmu prezentują schematyczny wstęp pod dalszą historię zemsty zza grobu. Sama fabuła horroru Cardony III pozostaje równie prosta, tym co jednak działa na jej korzyść jest moc atrakcji i ciekawych rozwiązań w połączeniu ze zdrową dawką humoru. Wspomnianych atrakcji jest tu co niemiara, począwszy od nawiedzonej lalki, przez ściany ociekające krwią, lustra wciągające ludzi, aż po opętane dzieci. Choć ciężko mówić tu o szokującej przemocy i gore, atmosfera narastającej dziwności urzeka. Typowo meksykańskie, nadekspresyjne aktorstwo może nie przypaść do gustu, ale rozrywkowa atmosfera filmu dobrze się z nim komponuje. Gotycka sceneria zapuszczonego domku otoczonego drzewami wraz z czającymi się na każdym kroku niespodziankami tworzy idealny entourage dla klasycznego filmu grozy. Stara historia w urzekającym wydaniu.
2022 – Nie będziesz sam (reż. Goran Stolevski) – Caligula

Jeszcze w kołysce Nevena zostaje przyobiecana wiedźmie Marii — kiedy dziewczyna ukończy 16 lat, czarownica ma się upomnieć o swoją własność. Przezorna matka dziecka ukrywa je w świętej jaskini, do którego Maria nie ma dostępu. Nevena wyrasta na dzikie, nieznające świata zewnętrznego stworzenie, a tymczasem nieubłaganie zbliżają się jej szesnaste urodziny i moment przekazania jej w służbę okrutnej pani.
Nie będziesz sam to koprodukcja australijsko-brytyjsko-serbsko-macedońska, odwołująca się do bałkańskiego folkloru i wierzeń. Jako widzowie przyjmujemy perspektywę niemej (wiedźma wyrwała jej język, gdy była niemowlęciem), poznającej świat z opóźnieniem i na własną rękę bohaterki. Jest to więc po trosze pryzmat autystycznego, wyobcowanego dziecka, które na wszystko naokoło reaguje w sposób pierwotny, nieskażony przez cywilizację i wpojone nawyki. Dodajmy do tego, że Nevena ma wiedźmią moc przemiany w osoby, które zamorduje, co pozwala jej zasmakować życia z różnych perspektyw: chłopki, zwierzęcia, mężczyzny. Nie jest to zarazem stricte horror, a raczej smutna baśń o samotności, ludzkim okrucieństwie i dążeniu do szczęścia. Ujęta w bardzo odświeżające ramy, otwarta na interpretacje, bardzo dobrze zagrana przez wszystkie „wcielenia” naszej heroiny. Przyjemność płynącą z seansu może jednak do pewnego stopnia psuć — tak było w moim przypadku — maniera współczesnego arthouse’owego kina: krótkie ujęcia, poetycka narracja z offu, skupienie na detalach przyrody. Mam jednak świadomość, że dla wielu taka forma może stanowić cechę dodatnią, toteż ze spokojnym sercem polecam jako zupełnie inne spojrzenie na temat czarów i krwiożerczych istot z ludowych zabobonów.
Teksty zbiorowe załogi Savage Sinema.