Walpurgisnacht: Noc Czarnych Słońc

30 kwietnia. Noc Walpurgi, a u Celtów Beltaine. Noc duchów i zmarłych, symboliczne rozpoczęcie lata. To tego dnia Adolf Hitler popełnił samobójstwo w swym berlińskim bunkrze, świadom nieuchronnej klęski Tysiącletniej Rzeszy. 30 kwietnia 1966 roku uznaje się za oficjalną datę założenia laveyowskiego Kościoła Szatana. W wierzeniach dawnych pogan było to jedno z najważniejszych świąt w roku, stojące niejako w opozycji do rozpoczynającego zimę Samhain. Obecnie, noc z 30 kwietnia na 1 maja i następujący po niej dzień jest w wielu zachodnich krajach okazją do zabaw i festynów (wciąż w wielu partiach świata podtrzymywana jest tradycja tzw. may pole, fallicznego symbolu obfitości i przejścia ze stanu dziewiczego do seksualnej dojrzałości).

W dzisiejszym tekście grupa bezbożników w składzie: Mariusz Czernic (Panorama Kina), Pawełek Kuternóżka, Rudolf von Sebottendorf i Ungern z The Blog That Screamed oraz niżej podpisany, postanowiła przywrócić tej wyjątkowej dacie przynależne jej magię i tajemnicę. Napotkacie tu zjawy, duchy wszeteczne, zapomniane przez Boga wioski, szamanki spermy, zaklinaczki kutasów, ofiary śląskiego jadu kiełbasianego oraz wiedźmy nieoczywiste. Gotowi?

Caligula


1960 – City of the Dead (reż. John Llewellyn Moxey) – Caligula

Gdzieś w Nowej Anglii jest sobie miasteczko, w którym czas się zatrzymał. W 1692 roku mała osada Whitewood była świadkiem spalenia na stosie czarownicy Elizabeth Selwyn (Patricia Jessel), która przed śmiercią przeklęła wszystkich mieszkańców. W czasach współczesnych do miejscowości przybywa młoda studentka, która pragnie zbadać temat czarnej magii. Whitewood okazuje się być nieprzyjaznym miejscem, nad którym zdaje się wisieć mroczna tajemnica. Więcej na ten temat wie z pewnością niewidomy ksiądz, który jednak nie jest skory do rozmów. Tymczasem zbliża się 1 lutego, święto Matki Bożej Gromnicznej, kiedy to tubylcy przygotowują się do przerażającego rytuału…

Szacowny brytyjski gotyk, w którym wiedźmy poczynają sobie śmiało. Pomimo, że akcja rozgrywa się na amerykańskiej ziemi, film w całości powstał w Shepperton Studios na Wyspach, a studyjne możliwości pozwoliły nadać historii widmowy koloryt. Skonstruowane w hali dekoracje ustawicznie spowija gęsta mgła, plan tonie w mroku i nieprzeniknionych cieniach. Słowem: klimat jak malowany. Ekranowe Whitewood to doprawdy upiorne, odrealnione miejsce, z tych gdzie ciężko sobie wyobrazić, aby ktokolwiek przy zdrowych zmysłach pragnął mieszkać. W momencie, gdy Nan Barlow (Venetia Stevenson) przekracza granice osady, przenosi się niejako ze świata rzeczywistego do tytułowej krainy umarłych, zamieszkiwanej przez potępieńczych wyznawców Lucyfera. Wspomnianych wiedźm przed kamerą wielu nie ma, ale te które są (w tym jedna nieoczywista!) to paskudne szatańskie pomioty (w odróżnieniu od współczesnej, hipsterskiej wizji czarownictwa, którą upodobały sobie środowiska feministyczne). Tak, City of the Dead to klasyczna brytolska robota, której nieobce są skróty myślowe i pomniejsze głupoty fabularne, a która atmosferą przede wszystkim stoi. Pośród obsady bryluje niezastąpiony Krzysztof Lee, którego rola jest stosunkowo mała (łącznie uzbiera się kilkanaście minut czasu ekranowego), za to kluczowa dla całej opowieści. Mamy tutaj również wywrotowy twist w połowie seansu (pierwsze skojarzenie to Psychoza Hitchcocka, która miała premierę w tym samym czasie, a więc o „kradzieży” pomysłu raczej mowy być nie mogło) i niezwykle efektowny finisz na starym cmentarzu. Na temat ogólnych wpływów, jakie obraz Moxeya wywarł na późniejsze kino grozy rozpisywać się nie będę – z pewnością inni zrobiliby to lepiej ode mnie – napiszę jeno, że to kawał dostojnej roboty z przedsionka czeluści piekielnych.


1964 – Witchcraft (reż. Don Sharp) – Mariusz Czernic

Maska szatana (1960) Mario Bavy i Miasto umarłych (1960) Johna Moxeya zainicjowały nurt horrorów o tematyce okultystycznej. W latach 60. zaroiło się więc od podobnych obrazów, cechujących się gotycką atmosferą, zawierających motywy pogańskich rytuałów z akcją zlokalizowaną w złowieszczych, przycmentarnych zamczyskach. Interesującym filmem tej serii jest Witchcraft (1964) Dona Sharpa. Producentem obrazu był Robert L. Lippert, który – zanim zajął się produkcją tanich filmów – zarządzał rozległą siecią kin w USA. Jako producent odkrył m.in. talent Sama Fullera. Pracując nad horrorem Witchcraft, plan filmowy zorganizował wokół XIX-wiecznej rezydencji Oakley Court w Berkshire, która służyła również filmowcom wytwórni Hammer (przez krótki czas Lippert miał także umowę z tą brytyjską firmą, na mocy której dystrybuował jej filmy w USA).

Scenariusz Harry’ego Spaldinga łączy schemat magicznego ożywienia 350-letniej czarownicy z motywem zwaśnionych rodów à la Szekspir. Rodzina Lanierów od 300 lat mieszka na terenie należącym kiedyś do rodziny Whitlocków. Przejęli posiadłość w połowie XVII wieku po tym, gdy właścicielka domu Vanessa Whitlock (Yvette Rees) została oskarżona o czary, lecz zamiast spalić ją na stosie pochowano ją żywcem. Trzy stulecia później nieświadomi zagrożenia budowlańcy niszczą buldożerem cmentarz, naruszając płytę nagrobną  Vanessy Whitlock. Od tego momentu członkowie rodu Lanierów padają po kolei ofiarami okrutnej zemsty. Gwiazdą firmującą ten tytuł swoim nazwiskiem jest Lon Chaney Jr (Wilkołak, 1941), ale ma on tutaj rolę drugoplanową. Na pierwszym planie można zobaczyć Jacka Hedleya (Nowojorski rozpruwacz, 1982) w roli Billa Laniera, architekta budowlanego, którego partner biznesowy posuwa się za daleko, profanując groby.

Magia voodoo, zemsta zza grobu, pogańskie rytuały, zdarzenia, które trudno ogarnąć rozumem – to wszystko nabiera ciekawego kształtu dzięki szorstkiej, monochromatycznej oprawie. Film powstał tanim kosztem, ale Don Sharp (twórca m.in. „hammer filmu” Rasputin: Szalony zakonnik, 1966) potrafił przekuć ograniczenia budżetowe w niepokojące kino grozy z efektownym finałem. W pamięć zapada niema kreacja Yvette Rees w roli wskrzeszonej wiedźmy – nie chodzi o jej aktorstwo, lecz sposób kadrowania, oświetlania jej twarzy. Wydaje się postacią martwą i przez to bardziej przerażającą. Ale sama aktorka też ma w sobie (nomen omen) czar porównywalny do gwiazdy gatunku, Barbary Steele. Sceny z jej udziałem wywołują tym większe wrażenie, że są pozbawione słów. W tego typu filmach zawsze można znaleźć niedoskonałości, takie jak przewaga dialogów kosztem kreowania nastroju, ale Witchcraft Dona Sharpa i tak pozostaje obrazem wystarczająco klimatycznym. Mimo bijącej od niego taniości jest interesującą propozycją dla miłośników okultyzmu i gotyku w oldskulowym wydaniu.


1973 – The Witches Mountain (El Monte De Las Brujas, reż. Raúl Artigot) – Ungern

Okultystyczny horror Raúla Artigota to rzecz wygrzebana z najbardziej zakurzonych czeluści składnicy hiszpańskiego trashu. Po prologu, którego sens potrafi być niejasny dla osób nie zaznajomionych z opisem znajdującym się na okładce kasety VHS, spotykamy wykapanego Papcia Chmiela – tyle, że w wydaniu „latino lover”. Mario (John Caffari vel Cihangir Gaffari, jeśli komuś cokolwiek to mówi…) to z zawodu fotograf, z zamiłowania górołaz, z charakteru zaś szowinistyczny jebaka, obdarzony wszakże dobrym gustem co do kobiet. Wdaje się on w romans z seksowną pisarką Delią (Patty Shepard, tę można kojarzyć z My Dear Killer Tonino Valeriiego), której chwilę wcześniej pstryknął z ukrycia parę „nudesów”. Powiadają, że długość ma znaczenie, a Mario posiada naprawdę wielki teleobiektyw. Wkrótce owa para wyrusza na wyprawę reportażową w Pireneje.

Fan europejskiego kina pośledniejszej kategorii zaraz poczuje się swojsko widząc Víctora Israela, jednego z najpiękniejszych brzydali jakich nosiły ekrany, w roli podejmującego dwójkę mieszczuchów właściciela gospody. Urodzony Gargamel, przygłuchy i garbaty, pełni odpowiedzialną funkcję „Dziadka Dobrej Rady” – ostrzegającego przed dalszą podróżą. Młodzi oczywiście zignorują niebezpieczeństwo, przez co trafią do opuszczonej śródgórskiej wioski, a tam zaczną mnożyć się zadziwiające incydenty. Niepokój wzbudza już starucha wyłaniająca zza wzgórza ze stadem rogatych kozłów, a chwilę potem ktoś odjeżdża ich jeepem. Samochód odnajdzie się koło domu sędziwej mieszkanki, która wydaje się być jedyną osobą przebywającą w okolicy. Lecz gdy Mario wykona serię fotografii dokumentujących osadę, na negatywie pojawią się liczne sylwetki tajemniczych kobiet; nocą zaś napotka na maszerującą wśród mgły procesję z pochodniami. W tym czasie Delia doświadczy delirycznej halucynacji, obrazującej zaślubiny z półnagim spotworniałym mężczyzną zakutym w kajdany opresyjnego matriarchatu…

The Witches Mountain to film niedoskonały i nierówny, wymagający od odbiorcy empatycznego podejścia; cechujący się jednak tym czymś, z powodu czego szpera się wśród tego typu zapomnianej obskury. Zresztą, nie zahartowani w bojach z eurotrashem widzowie nie docierają do takich tytułów. Niezaprzeczalny atut stanowi tutaj zjawiskowy soundtrack autorstwa Fernando Garcíi Morcillo. Z monumentalnym, chóralnym motywem przewodnim – przypominającym szatańską wariację na temat Dies Irae. Muzykę tę słyszy sam główny bohater, bowiem nawiedza ona jego głowę, a z pełnym rozmachem wybrzmi w frenetycznym grande finale, podczas nocnego sabatu. Wiedźmy z Pirenejów nie mają w sobie nic z Czarownicy miłości (2016), tej plastikowej lali, o aparycji i wdzięku ezoterycznej instagramerki. To okryte czernią i tajemnicą prawdziwie iberyjskie brujas, nieprzeniknione i groźne. Takie, na widok których odruchowo sięgasz po hubkę i krzesiwo (oraz solidną podpałkę) lub szukasz namiarów na sprawdzonego witchfindera. Ekstatyczny balet piekielnic, eksponujących w brudnej bieliźnie całą szpetotę swej ciałopozytywności, powinien wprawić w kompleksy Lucę Guadagnino z jego wymęczoną festiwalową wydmuszką, Suspirią (2018).


1975 – La papesse (aka A Woman Possessed, reż. Mario Mercier) – Pawełek Kuternóżka

Pod tym jakże intrygującym tytułem, kryje się nie quasi historyczny fresk o legendarnych rządach papieżycy Joanny, lecz niebywały francuski sleaze fest, przesadzone pod każdym względem kino, jakiego dziś ze świecą gromniczną szukać, pokazujące nad wyraz dosadnie (i z pewnymi naddatkami) przygotowania do satanistycznej orgii, której głównym celem będzie spłodzenie pomiotu zgodnie z pradawnymi regułami czarnej sztuki.

La papesse zasadniczo nie posiada fabuły, będąc zbiorem mniej lub bardziej perwersyjnych scen. Wyabstrahujmy jednak coś z tego chaosu: oto kształcący się na adepta sztuk tajemnych niespełniony artysta Laurent znajduje tajemniczą sektę, do której dołącza. Poddaje się go tam kolejnym próbom, mającym na celu wejście na wyższy stopień wtajemniczenia – wpierw wokół jego zakopanego ciała zaczynają gromadzić się węże, następnie zostaje porządnie ubiczowany, by finalnie przejść test trucizny. Na czele owego satanicznego kultu stoją kobiety o nie zawsze oczywistej urodzie i zwykle nieoczywistym podejściu do płci przeciwnej – otóż te Agentki Szatana lubią patrzeć na torturowane, biczowane ciała młodych mężczyzn. Nie są to jednak szlachetne damy, a raczej żyjące na uboczu jednostki podporządkowane jednemu celowi: powrotowi rządów kobiet, niszczonych latami prześladowań ze strony wszelakich instytucji, głównie religijnych. Wobec głównego bohatera są jednak szczególnie wyrozumiałe (mizoandrii nie uświadczysz), do tego stopnia, że atrakcyjna blondynka Iltra telepatycznie przesyła ból, jakiego zaznaje mężczyzna podczas inicjacji, na jego żonę Aline, sugerując jednoznacznie, że kobiety zniosą więcej niż mężczyźni! Czarownictwo w filmie odżegnuje się od wizerunku starej baby z purchawą na nosie, kierując się w stronę witalności, młodości i piękna. Bohaterki to współczesne kobiety wyzwolone, rządzące nieudolnymi mężczyznami i ich fantazyjnymi wyobrażeniami o dominacji na gruncie społecznym i osobistym. Oglądany w takim kluczu film okaże się peanem na cześć wolności, inności, niedopasowania i wykluczenia. Ambiwalencja czarownic jest tutaj dodatkowo podkreślona przez ich dążenia do wyciągania z ofiar „tego co najlepsze”, czy będzie to nasienie potrzebne do spłodzenia nowej, „czystej”, rasy (wpisujące się w trend „zaklinania fiutów”), czy też siły witalne słabszych psychicznie i uległych jednostek.

Finał w postaci nocy Walpurgi ukazuje to szaleństwo (albo oświecenie?) jako  czystą, nieskrępowaną zabawę z iście dzikimi, tarantellicznymi tańcami (wszystko improwizowane na planie w swobodnym, modernistycznym duchu). Czarny sabat w najczystszej postaci. Nagromadzenie takiej ilości treści na tyle osłabiło ich twórcę, Mario Merciera, że była to jego ostatnia orgia. Po premierze La papesse reżyser zniknął z filmowego firmamentu, co jakiś czas jedynie dając znaki życia w postaci hermetycznej twórczości prozatorskiej, zakorzenionej w szamanizmie i okultyzmie. 


1975 – Parapsycho – Spektrum der Angst (reż. Peter Patzak) – Caligula

Percepcja pozazmysłowa, reinkarnacja, telepatia – Parapsycho to trzy nowele z pogranicza grozy osnute wokół paranormalnych wątków. W pierwszej z nich poznajemy mężczyznę, który w trakcie podróży samochodem zbacza z głównych dróg i trafia do starej posiadłości zamieszkiwanej przez tajemniczą lokatorkę. Środkowa historia rozpoczyna się od wypadku samochodowego, w którym ginie prowadząca auto kobieta. Towarzyszący jej mąż i córka uchodzą z życiem, po to tylko, by przekonać się, iż czasem nie da się uciec zaświatom. W ostatniej noweli dysponujący telepatycznymi mocami mężczyzna siłą umysłu ściąga do swojego mieszkania młodą dziewczynę, by przetrzymywać ją jako więźnia…

Austriacka antologia otwarcie flirtująca z kinem eksperymentalnym. Choć stojący za kamerą Patzak przez większość czasu unika tanich efektów szoku, to znalazło się tu np. miejsce dla prawdziwej sceny autopsji (rozcięta skalpelem od obojczyka do wzgórka łonowego denatka wyprzedza zatem swym występem niesławne „kolaże” industrialowców z SPK na ich koncertówce Despair z 1982 roku). Nie zabraknie też eksponowanej bez pruderii golizny: ciało i ludzka seksualność wydają się tu być nierozłącznie zespolone z tym, co nadnaturalne. Despotyczny telepata za pomocą samego dotknięcia czy nawet myśli doprowadza do orgazmu swą niewolnicę, zmarłe przed laty zabójczynie błąkają się po swych dawnych włościach w poszukiwaniu męskich ofiar gotowych zaspokoić ich dziewczyńskie chucie z naddatkiem, a zdradzane żony wywierają zemstę na schamiałych mężach zza grobu. Każda z opowieści ma swój potencjał, nie zawsze w pełni wykorzystany (brak napięcia doskwiera zwłaszcza w noweli drugiej), niemniej nie można odmówić Parapsycho oryginalności i intrygujących rozwiązań (pod tym względem najciekawsza jest z kolei „trójka”, w której dobrze udało się wygrać osaczenie bohaterki). Całość jest ponadto profesjonalnie zrealizowana (czyt. eksperymentatorskie zapędy nie są w tym przypadku wymówką dla filmowego analfabetyzmu) i wyposażona została w doświadczoną ekipę aktorską, pośród której znajdziemy Williama Bergera, Mathieu Carrière’a (Niepokoje wychowanka Törlessa [1966], nihilistyczne i obskurne Born for Hell [1976]) czy znaną z występów w Diaboliku (1968) i Perversion Story (1969) Marisę Mell. Wystarczy w sam raz na sytą kolację dla zajawkowiczów niesamowitości.


1989 – Laurin (reż. Robert Sigl) – Caligula

Baśń dla dorosłych osadzona w sielskich realiach Bawarii początków XX wieku. Tytułowa Laurin (Dóra Szinetár) to małomówna, skryta dziewięciolatka, mieszkająca w małej, spokojnej wiosce pośród gór. Kiedy matka dziewczynki ginie w niewyjaśnionych okolicznościach, opiekę nad nią przejmuje babka. W tym samym czasie w lokalnej szkole pojawia się nowy nauczyciel, a Laurin zaczynają prześladować koszmarne wizje, w których główną rolę odgrywa tajemniczy zabójca w towarzystwie nieodłącznego psa…

Debiutancki obraz Roberta Sigla inspiracji szuka zarówno w rodzimej tradycji, ze szczególnym uwzględnieniem przesiąkniętych okrucieństwem utworów braci Grimm, jak i u brytyjskich klasyków ekranowej grozy. Największy dług wdzięczności zaciąga jednak paradoksalnie u Włochów, od których czerpie skłonność do stylizacji przy jednoczesnej nonszalancji względem logiki i fabuły. Ta ostatnia jest zresztą bardzo uboga: scenariusz ogranicza się do ogólników (nieobecny ojciec – marynarz, ekscentryczna babcia, grasujący w okolicy morderca dzieci), ledwo sygnalizuje tropy, dialogi są ascetyczne, interakcje pomiędzy postaciami zdawkowe. Ciężar narracyjny przerzuca się tu na kreowany obrazami nastrój. Sigl chętnie sięga po sceny rodem z niepokojącego snu, nierzadko oświetlając je w kolorystyce spod znaku Mario Bavy czy Dario Argento. Owszem, nie będzie przesadnym nadużyciem stwierdzenie, że dużo tu z ducha poetyki giallo: szczególnie widoczne jest to w feerycznym finale stanowiącym niejako skrzyżowanie makabry Profondo Rosso (1975) i oniryzmu Suspirii (1977), kiedy dziewczynka-medium (?) rozprawia się z oprawcą pośród gotyckich dekoracji. Wizualnie jest to więc zdecydowanie intrygujący okaz, jednak pomimo moich zapewnień o powinowactwach z włoskimi specjałami, gatunkowi puryści nie znajdą tutaj zbyt wielu powodów do zachwytu – Laurin przez większość czasu konsekwentnie unika efektów szoku, a niespieszny rytm podporządkowuje atmosferze. Ale za to jaka to atmosfera!


1989 – Sukkubus – den Teufel im Leib (reż. Georg Tressler) – Ungern

Film Georga Tresslera to kompletnie zapomniana dziś perła europejskiego folk horroru, zainspirowana starą szwajcarską klechdą opowieść o zgubnych skutkach ulegania zwierzęcej chuci. Akcja rozgrywa się gdzieś w zamierzchłych czasach, gdy wiara chrześcijańska mieszała się z pogańskim przesądem, a myślenie magiczne u alpejskich górali wydawało się być równie silnie zakorzenione, co i u naszych Hucułów. W otwierającej scenie schodząca lawina odkrywa zamarznięte zwłoki, podobnie jak skiby angielskiej ziemi wydaliły z siebie bezbożne plugastwo w prologu Krwi na szponach szatana (1971) Piersa Haggarda, antycypując rozwój przyszłych tragicznych wypadów.

Troje pasterzy wyrusza na wysoko położone hale; znajduje się wśród nich pewien podrostek rozpoczynający dopiero praktykę juhasa. Czas mija monotonnie wraz z rytmem przelewających się nad granią mgieł, odprawianych rytuałów mających zapewnić ochronę stada, tudzież typowych czynności, takich jak wyrób bryndzy. Któregoś dnia przywódca postanawia przemieścić złaknioną karmy rogaciznę na zbocza okrytej złą sławą Czarnej Góry. Widniejący na skale wizerunek diabła ostrzega, że to miejsce znane z działania sił demonicznych.

Wśród mężczyzn znajduje się sprośny osobnik o wybujałym libido i homoseksualnych ciągotach. Podgląda pod wodospadem rozebranego do rosołu bacę, a gdy ten przepędza zalotnika, koncentruje swą uwagę na niewinnym ciele pastuszka i wyłącznie przytomność lidera grupy, najstarszego i najroztropniejszego spośród całej trójki, pozwala ochronić młokosa przed gwałtem. Zresztą chłopak ponad towarzystwo nagrzanego wieprza przedkłada kompanię swojej ulubionej krówki, Bruni; naciera tors solą i kładzie się na trawie pozwalając by bydle dokładnie go wylizało. Ciężko mu wytrzymać obok typa, który potrafi trzepać kapucyna przy wspólnym stole, a nocą zaś nieustannie dybie na dziewiczy tyłek. Atmosfera staje coraz bardziej napięta. Któregoś dusznego, wypełnionego samogonem i bluźnierstwem wieczoru, mężczyźni klecą – ze znalezionego w grocie konara o kształcie głowy oraz siana i rozmaitych szmat – kukłę na podobieństwo jakowejś Marzanny. Największy zbereźnik szybko ulży sobie na owym chochole, a profanacja sakramentu chrztu sprawi, że zaczną dziać się rzeczy niebywałe: spomiędzy gałganów poczną ukazywać się jędrne żeńskie kształty.      

To co pasterze uznają za deliryczne pijackie zwidy powróci w świetle dnia, w pobliżu ich koliby zjawi się milcząca piękność. Jednak, jak to nie tylko w legendach, ale i w życiu bywa, obiecująca młoda kobieta okaże się być zacietrzewioną feministyczną harpią, a gwoli ścisłości rodzajem śmiertelnie niebezpiecznego sukkuba. Kolokwialne i mało eleganckie określenie „szczucie cycem” trafnie opisywałoby jej zachowanie, gdyby nie to, że biust to nie jedyny przymiot, który pocznie nachalnie eksponować. Ów lubieżny prosiak, polujący wcześniej na chłopięce pośladki, wyda się być wcale nie takim zadeklarowanym waginosceptykiem i spróbuje pojmać oraz wychędożyć seksowną wiedźmę, co przypłaci – dosłownie – utratą skóry…

Sukkubus… odbiega od wszystkiego co zwykło się utożsamiać z hasłem „horror z lat osiemdziesiątych”. Ascetyczny i surowy, toczący się niespiesznym tempem, sprawia wrażenie jakby pochodził raczej gdzieś z wcześniejszej dekady. Bliżej mu do twórczości serbskiego mistrza etno-grozy Đorđe Kadijevića, spod znaku Leptiricy (1973), niż tego co dominowało wówczas w zachodnim kinie. W 2010 roku powstał kolejny, tym razem uwspółcześniony tytuł – Sennentuntschi (w Polsce znany jako Alpejska Klątwa), prócz pomysłu zaczerpniętego z tego samego ludowego podania nie posiadający z dziełem Tresslera nic stycznego.


2020 – Sabat sióstr (Akelarre, reż. Pablo Agüero) – Rudolf von Sebottendorf

W ilości procesów o czary i wykonanych wyroków w latach 1300-1850 , Hiszpania zajmuje dopiero 5 miejsce (po Niemczech, Szwajcarii, Francji i Szkocji). Poza tym w ojczyźnie Jacinto Moliny palenie na stosach żywcem zdarzało się niezmiernie rzadko, w porównaniu z resztą Europy; procedura przewidywała poderżnięcie ofierze gardła garotą, zaraz po Auto-da-fe, po czym palono trupa. W księstwach niemieckich nikt się w takie ceregiele nie bawił. Ale to właśnie hiszpańska Inkwizycja stała się symbolem najbardziej zajadłego okrucieństwa. Głównie dzięki zasięgowi i sile rażenia anglosaskiej pop kultury, od samego zarania literackiego horroru (M.G. Lewis, E. A. Poe) aż po Monty Pythona. Kino hiszpańskie po śmierci caudillo też lubiło srodze przygrzać Świętemu Oficjum. Inkwizycja (1976) Paula Naschy’ego, inspirowana autentyczną historią niejakiej Catherine Brindeau (spalonej na stosie nałożnicy XVII-wiecznego inkwizytora), pogrąża temat w eksploatacyjnych odmętach rui i poróbstwa, nie tracąc jednak demaskatorskiej siły ani na moment. Dla odmiany, Bask Pedro Olea w swoim Akelarre (1984) przyjmuje konwencję surowego, historycznego dramatu. Położona u stóp Pirenejów baskijska Navarra, za panowania ultra katolickiego Filipa II Habsburga stała się eskalacyjnym rejonem działań inkwizycji, co pochłonęło wiele ofiar. Olea podkreśla, jak poważnym czynnikiem okazało się tu zderzenie kultur i wynikająca zeń niemożność porozumienia między wykształconymi katolikami ze Starej Kastylii a autochtonami kultywującymi lokalny, nie wolny od rodzimowierczych elementów folklor od pokoleń. Przez tych pierwszych traktowany jako przejaw agresywnej i świadomej reakcji pogańskiej, bez wdawania się w szczegóły.

Akelarre to w języku euskara miejsce sabatu (dosł. łąka Kozła). Jednak oprócz tytułu, miejsca i czasu akcji oraz tematyki, filmy Olei i Aguero zdaje się dzielić wszystko. Starsza pozycja jest naturalistyczną opowieścią w duchu Młota na Czarownice (1970) Otakara Vavry, zaś film Pedro Agüero to naszpikowany bajkowymi rozwiązaniami Netflixowy szmonces, nadgorliwie prawomyślny i comme il fault względem obowiązującej linii politpopu. W sam raz pod pisk internetowych sufrażystek, dla których szczytem młodzieńczej rebelii było założenie do butów różnokolorowych sznurowadeł (i to szczytem niezdobytym). Zadbano też o pełną zgodność z wytycznymi Nowego Purytanizmu (Paul Naschy nie miałby w dzisiejszych czasach czego szukać), gdzie męski zachwyt nad pięknem kobiecego ciała, nie ważne w jakiej formie wyrażony, zaraz zostaje wtłoczony w formułę seksistowskiej chamówy. Seks na ekranie ma być teraz dogmatycznie konsensualny, choć brzmi to jakby ktoś wymawiał słowo ,,aseksualny” z pełnymi ustami (raczej nie autentyczna wiedźma podczas robienia fellatio Baphometowi). W Sabacie Sióstr granicę moralną wyznacza płeć – mamy klasyczne ,,girls against boys”. Niemniej reżyserowi i scenarzystom nie sposób odmówić talentu, film Aguero to efektowna, bardzo sprawnie opowiedziana, sfotografowana i zagrana story. Jej bohaterki posługują się piękną i trudną mową euskara.


Kraj Basków, XVI wiek. Społeczność wioski gdzie rozgrywa się akcja tworzą same kobiety, mężczyźni wypłynęli na morze. Przybyły z daleka inkwizytor kwateruje w pobliskim klasztorze i raźno zabiera się do dzieła. Grupa młodziutkich, zakwitających dziewcząt zostaje ujęta przez knechtów i bez zdania racji wtrącona do lochu. Będą po kolei przesłuchiwane na okoliczność wiedźmiarskich praktyk, arbitralnie im zaimputowanych. Takie jest zawiązanie opowieści o roztropnych pannach, które w obliczu zagrożenia postanawiają stworzyć pewne symulakrum rzeczywistości i podać je na tacy swoim katom. Żeby to zadziałało w filmowym uniwersum, należało wymyślić im odpowiednio słabego i labilnego przeciwnika. Dlatego Inkwizytor (Alex Brendemuhl) to mimo groźnej postury człowiek be właściwości, wewnętrznie sprzeczny w swoich reakcjach. Podczas przesłuchania, prosta wieśniaczka Ana (Amaia Aberasturi) w kazuistycznej szermierce słownej osiąga remis z kształconym w jezuickich kolegiach wyjadaczem. Ana wyczuwa jego obsesję poznania ceremonii sabatu za wszelką cenę i potraktuje to jako deskę ratunku dla wszystkich, aby zyskać na czasie. Nie podsłuchiwane przez nikogo (?!) dziewczęta w celi przygotowują monstrualną hucpę, którą będą wciskać na przesłuchaniach. Przyznają się do tajemnych praktyk i opiszą je z ustalonymi wcześniej detalami inspirując się wszystkim, co pod ręką, niczym bohater Podejrzanych (1997) Briana Singera. Jest to łatwe, ponieważ filmowi inkwizytorzy nie posiadają na ten temat żadnej wiedzy. Obie strony znają ten sam zabobon z gminnych przekazów ustnych, klechy dostają więc to, co chcą usłyszeć. W pewnym momencie inkwizytor przywołuje opis ekstazy św. Teresy z Avilla, co Ana w mig podchwyci subwertując w symulację seksu z Lucyferem, którego miała doświadczyć. Facet chłonie to jak pod hipnozą, a oświetlone niczym obraz Georgesa De La Toura dziewczę już wie, ze ma starego incela na widelcu. Nie uszło jej uwadze, że dostrzegł w niej właśnie piękną kobietę w całym wrzącym erotyzmie, a jego spetryfikowane ascetycznymi praktykami serducho wysyła właśnie synaptycznego herolda pół metra na południe. To już ojciec Barre, inkwizytor-hipis z Diabłów (1971) Kena Russella był bardziej niezłomny!

Clou programu to inscenizacja ceremonii sabatu przed całym trybunałem, na polanie o księżycu, w której za leitmotiv robi niewinna, ludowa piosenka miłosna, przearanżowana na dziki, transowy, minimal folk. Scena tyleż efektowna, co absurdalna, ponieważ w jednej chwili dotychczasowe wyplataczki konopnych sznurków dostają ekstra umiejętności : od spider walku i hatha jogi dla zaawansowanych, przez dograną co do joty choreografię, aż do sztuki gry na instrumentach. Jakim cudem? A bo tak. Wszystko ma być nieoczywiste. Słowo idealne w tym przypadku, ponieważ nic nie znaczy. Jednocześnie finałowe widowisko jest porządnie skonstruowane od strony wykonawczo-dramaturgicznej, to kawał kina. Dlatego wciąga aż do samego, feralnego końca, będącego jawnym ukłonem w kierunku Thelma & Louise (1991). Film nie jest folk horrorem, jak chcą niektórzy, ale może być dla niego uwerturą. Po tych wydarzeniach, tam kiedyś dopiero zacznie straszyć.


Autorzy:

Mariusz Czernic, Pawełek Kuternóżka, Rudolf von Sebottendorf, Ungern i Caligula

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *