Wspomnienia GP 1.1: Podwójne uderzenie; Gwiezdne wrota; Nico; Czerwony skorpion
Belgijski mistrz szpagatu, komandosi w kosmosie, początki kariery faceta z kucem oraz dobry Rosjanin – w pierwszym odcinku Wspomnień zapraszam do świata eskapistycznej rozywki Made in Hollywood końcówki lat 80. i początku następnej dekady.
Podwójne uderzenie (1991, reż. Sheldon Lettich)
Podwójne uderzenie to klasyczny przypadek tzw. vanity project. Van Damme na tym etapie kariery — całkiem słusznie — uznał, że pozycja gwiazdora kina kopanego na dłuższą metę nie zapewni mu długowieczności, czyt. niebawem znudzi się publiczności. Postanowił więc wykombinować fabułę, która pozwoliłaby mu w pełni zaprezentować warsztat aktorski. Inspirację dla scenariusza miała rzekomo stanowić lektura Korsykańskich braci Aleksandra Dumasa. Bardziej prawdopodobnym wydaje się jednak, że na pomysł z dwójką rozłączonych w dzieciństwie braci wpadł gwiazdor po obejrzeniu Bliźniaków (1988), wielkiego hitu kasowego, który pozwolił skutecznie rozszerzyć Schwarzeneggerowi repertuar o komedię (co, przypomnijmy, nie dla każdego było takie proste, za przykład niech posłuży jaskrawy przypadek Stallone’a, który próbował wykonać podobny ruch na przełomie lat 80. i 90. i poległ).
Van Damme Podwójne uderzenie zdecydował się zatem wyprodukować, był współautorem scenariusza i główną gwiazdą wcielającą się w dwie pierwszoplanowe role. Brzmi megalomańsko? Cóż, nie ma co owijać w bawełnę, to ten moment — kilka wielkich hitów kasowych za sobą — kiedy większości odwala sodówa. Na szczęście aktor nie zdecydował się pójść w komedię sensu stricto, niemniej rozliczne akcenty humorystyczne w historii zostały zawarte. Wszak cała idea zasadza się na zderzeniu różnych światów, stylów życia i bycia. Van Damme z Kalifornii to pocieszna ciapa, bawidamek i naiwniak, który jednak biegle włada karate. Jego „zły brat bliźniak” to pospolity oprych z ulic Hongkongu, odziany w skórę, nażelowany, gruboskórny cwaniak szmuglujący wódę i handlujący kradzionymi autami. Obaj spotkają się po 25 latach rozłąki, by wspólnie pomścić śmierć swych rodziców. Będzie dużo mordobicia, wybuchów i strzelanin. Faktem jednak jest, że Van Damme tym razem mocno ograniczył swe słynne wykopy i częściej niż z mięśni korzysta z broni palnej. Jakieś tam znaki rozpoznawcze trzeba było jednak przemycić, żeby stała widownia nie poczuła się zawiedziona. Znamienne, że pierwszego z braci poznajemy w towarzystwie wianuszka skąpo odzianych pań, którym prezentuje on swój firmowy szpagat — kamera filmuje go od tyłu, szczodrze prezentując opięte obcisłymi legginsami pośladki gwiazdora. Podobnych owoców narcyzmu Belga jest tu więcej, by wspomnieć tylko komiczną, bo wyjętą jakby wprost z taniego soft-porno scenę erotyczną, w trakcie której Van Damme i partnerująca mu Alonna Shaw wirują w zwolnionym tempie, pośród westchnień i podmuchów ukrytego za kamerą wiatraka, które cycatej blondynce malowniczo rozwiewają włosy. Warto również odnotować, że wiele ze scen z udziałem obu braci brzydko się zestarzała, miejscami widać „sklejki”, zwłaszcza gdy twórcy uparli się, by bliźniacy akurat w danym momencie gadali ze sobą nos w nos.
Czy zatem obraz Letticha to nic tylko kicz, którego miejsce powinno zostać w zamierzchłych latach 90? Wbrew wszelkim drwinom, a częściowo i za sprawą kampowego charakteru przedsięwzięcia, rzecz po ponad 30 latach od premiery nadal dobrze sprawdza się jako prosta, eskapistyczna rozrywka. Trzeba też oddać Van Damme’owi, że pomimo całego jego samouwielbienia, udało mu się z zadania wyjść obronną ręką i zaprezentować pokłady vis comica, o które zapewne do tej pory niewielu go podejrzewało. Na drugim planie mamy ponadto niezawodnego Bolo Yeunga, który wciela się w iście Bondowski czarny charakter (panowie mieli okazję klepać się po pyskach już trzy lata wcześniej, na planie Krwawego sportu [1988]). Osobnym bohaterem jest również Hongkong jako miejsce akcji: rzecz dobrze oddaje gorączkową naturę miasta, jego unikatowy charakter jako miejsca na styku kultur. Jest tu oddech egzotyki, jest miejsce na czerstwe one-linery, jest niewiasta w opałach, a jak gościu oberwie kulę albo dostanie po głowie to nie ma oszczędzania na czerwonej farbie. Jest zatem wszystko, za co kochaliśmy — i dalej kochamy — kino akcji z „R-ką” z epoki. Seans powtórkowy z ogromną dozą przyjemności, większą niż się spodziewałem. Na koniec zaś dygresjo-ciekawostka: w swej recenzji po premierze filmu Roger Ebert porównał Van Damme’a do Stevena Seagala i — niejako przewidując przyszłe występy panów w Maczecie (2010) oraz Niezniszczalnych 2 (2012) – podkreślił, że obaj prawdopodobnie byliby niezłymi bad guyami w „bardziej ambitnych” produkcjach.
Gwiezdne wrota (1994, reż. Roland Emmerich)
Pamiętam, że w momencie premiery to było wielkie „łoooo!”, „łaaał!”, „czad” i w ogóle zajebistość. Sam się jarałem wykreowanym przez Rolanda Emmericha światem, tym połączeniem galaktycznej eskapady, egipskich bóstw i raczkujących wówczas efektów komputerowych. Na seans w kinie co prawda się nie załapałem, ale było wypożyczone, jak tylko film trafił na kasety VHS. I jakoś tak w mojej pamięci Gwiezdne wrota uchowały się przez te wszystkie lata jako całkiem klawe kino przygodowe, jeszcze z czasów gdy Emmerich kręcił w miarę przyzwoite filmy, a nie rozbuchane katastroficzne kluchy. Nie pamiętam, żebym gdzieś po drodze ów tytuł powtarzał, tzn. od czasów dzieciństwa, kiedy regularnie gościł w magnetowidzie. Wystarczyło mi wspomnienie Kurta Russella będącego twardym Kurtem Russellem. I Jamesa Spadera, do którego zawsze miałem słabość.
Dopiero niedawno przyszła pora, by skonfrontować mocno zamglone wspomnienia z rzeczywistością. I spotkało mnie niestety przykre rozczarowanie. Bo to nie jest tak, że Emmerichowi w wyniku przedłużającego się pobytu w Hollywood poprzestawiało się w głowie i z filmu na film obniżał loty. Nie, to od początku był reżyser o odpustowo-festyniarskim profilu (zawsze uważałem, że najlepsze co wyszło spod jego ręki to Uniwersalny żołnierz – może też pora powtórzyć i zweryfikować), ze skłonnością do efekciarstwa na miarę Michaela Baya, o disnejowsko PG-rowej wrażliwości i poczuciu humoru subtelnym jak wurst ze straganu zapijany sznapsem. Gwiezdne wrota to typowy wytwór swoich czasów, kiedy CGI zaczynało zdobywać coraz większą popularność, a fabuły były temu nowemu narzędziu coraz mocniej podporządkowywane, a zarazem coraz bardziej infantylne. Jasne, tutaj efekty wciąż stanowią jedynie wsparcie, nie ma ich wbrew pozorom tak wiele, ale widać też wyraźnie, że Emmerich się tymi nowymi możliwościami zachłysnął. Nie będzie też chyba odkryciem, gdy stwierdzę, że komputerowe tricki AD 1994 nie zestarzały się z gracją.
Co my więc tutaj mamy? Na poziomie podstawowym jest to wspomniane kino przygodowe, o nad wyraz prostej konstrukcji. I jako takie da się lubić. Podobnie jak dalej lubię Russella i Spadera, którzy mają na tyle klasy, że i w wysokobudżetowym widowisku ją zachowują. Ale im dłużej przebywamy na pustynnej planecie boga Ra, tym bardziej męczący jest to pobyt. Począwszy od typowo jankeskiej protekcjonalności, z jaką portretowani są prymitywni, ale przemili tubylcy, poprzez próbki wspomnianego poczucia humoru, które ubawiłoby po pachy każdego kto na hasło „Tofik!” w dalszym ciągu tarza się po podłodze ze śmiechu, po jakże uwielbiany przez korporacyjny biznes morał, że w kupie siła i razem możemy zmieniać świat i w ogóle „Sky is the limit!” – Gwiezdne wrota to obraz wykalkulowany, pachnący na kilometr klasycznym fałszem made in Fabryka Snów. Dwugodzinny seans gdzieś tak mniej więcej od połowy zaczyna się dłużyć, a na wierzch wychodzi schematyzm fabuły, wszystkie ograne sztuczki, którymi Amerykanie karmili nas przez dziesięciolecia. W latach 90. był wielki hit, potem jeszcze powstał popularny serial z McGyverem (nigdy nie oglądałem), ale powiem Wam szczerze, że to nic więcej niż taki zleżały hamburger z Maca: bez zapachu, w smaku wyraźne nuty trocin i tylko dzięki sporej porcji keczupu nadaje się jakoś do spożycia.
Nico – ponad prawem (1988, reż. Andrew Davis)
Zacznę od wyznania: nigdy nie lubiłem Stevena Seagala. Nigdy. Nawet na początku lat 90., kiedy był w absolutnym panteonie łamaczy kości kina kopanego. Coś w jego prezencji, w jego stylu bycia zwyczajnie mnie odstręczało. I nie chodzi nawet o to, że był aktorskim drewnem. Przecież taki Dolph Lundgren też był drewniany, a jednak potrafił wzbudzić sympatię. Z perspektywy czasu myślę, że chodziło po prostu o to, że Steven nijak nie był w stanie ukryć w swoich ekranowych występach faktu, że jest całkowicie pozbawiony autodystansu i kompletnie wyzuty z poczucia humoru. Słowem: człowiek-buc. Kiedy więc na przestrzeni lat przeistoczył się najpierw we własną karykaturę, a następnie w złoczyńcę, pachołka Putina, mogłem jedynie na modłę Johna Lydona komentującego rewelacje o Jimmy’m Savile’u skwitować: „Cóż, a nie mówiłem…”. Moja podskórna niechęć do posiadacza czarnego pasa siódmego dana w aikido nie przeszkadzała mi jednak w polubieniu niektórych pozycji z jego udziałem, jak Wygrać ze śmiercią czy Liberator 2 (tak, wolałem akcję w pociągu niż na statku). Nico nie było jedną z nich. Nie kręcił mnie debiut Seagala nic a nic. Przyczyna owego stanu rzeczy jest nader prosta: jak na moją dziecięcą wrażliwość za mało było tutaj efekciarstwa, klawych one-linerów i widowiskowych zgonów przeciwników głównego bohatera, do czego przyzwyczaiły mnie ejtisowe akcyniaki.
Nie ulega bowiem wątpliwości, że stojący za kamerą Andrew Davis miał ambicje, by nakręcić coś więcej niż typowe dla dekady kino akcji i celował prędzej w poważny dramat policyjny. Nie do końca mu to wyszło, bo to wciąż klasa B. pełną gębą, ale aspiracje, by zrobić to serio, w odróżnieniu od choćby takiego Cobry ze Sly’em, są widoczne wyraźnie. Schemat jest znajomy: Nico Toscani jest gliną, a zarazem weteranem z Namu. W trakcie swojego pobytu w Indochinach poznał złego faceta z CIA (Henry „Il Boss” Silva), który „gives U.S. a bad name”. Nico mu się postawił i musiał przed nim spieprzać. Swego nemezis spotka ponownie po latach w Chicago, podczas służby w policji i stoczy z nim ostateczny pojedynek. Fabuła prosta jak drut, ale Davis (wespół z Seagalem, który był współautorem pomysłu na scenariusz — później twierdził, że to historia semi-autobiograficzna) gmatwa ją tak, by wyciągnąć z tego procedural na miarę „Serpico”. Wrzuca do opowieści więcej postaci niż to potrzebne, odwleka w czasie reunion adwersarzy, dodaje wątki obyczajowe (w rolę żony Nico wciela się wówczas mało jeszcze znana Sharon Stone). Rozwadnia formułę eskapistycznego kina rozwałki, jak się tylko da. I daje pole do popisu wschodzącemu gwiazdorowi: Seagal nie bawi się rolą, jak to mieli w zwyczaju Schwarzenegger czy Stallone, nie ma tu cienia przerysowania, pastiszowości, to twardy facet, który spuszcza łomot w realistyczny sposób i nawet swego znienawidzonego wroga wykończy w zgoła nieefektownej manierze, łamiąc mu wpierw rękę, a następnie szybko skręcając kark.
Rozumiem podejście, niemniej — co czas pokaże dobitnie — Seagal nie jest aktorem z prawdziwego zdarzenia i dawanie mu do odegrania roli dramatycznej było błędem. Nie przekonuje jako ojciec rodziny, nie jest też typem prawego stróża prawa, jest bucowatym gościem, który lubi wyginać ludziom palce za to, że krzywo na niego spojrzeli. W efekcie od samego Nico ciekawsze jest tu tło: bandyckie, przemysłowe zakamarki Chicago, partnerka bohatera odtwarzana przez Pam Grier czy wreszcie zły do szpiku kości Silva, który z uśmiechem na ustach torturuje każdego, kto wejdzie mu w paradę. Ikoniczny badass poliziottesco ma tu niestety za małą rolę, by dostatecznie się nim nacieszyć, ale gdy tylko się pojawia na ekranie, to zjada główną postać na śniadanie. Nie jest więc tak, że to film nieudany, ale w moim odczuciu wiele mu brakuje do kultowego statusu, którym obrósł przez lata. Mam przy tym świadomość, że narażę się takowym podejściem wielu miłośnikom pana z kucykiem, ale serce nie sługa. Ja tam wolałem i wolę Van Damme’a, wspomnianego Dolpha czy nawet Chucka.
Czerwony skorpion (1988, reż. Joseph Zito)
Rock and roll to dźwięk wolności. Guma balonowa to smak wolności. Coca cola – fuckn’ A! Tych prostych, uniwersalnych prawd nauczy się w afrykańskim słońcu porucznik Nikolai (Dolph Lundgren) ze Specnazu, by przejść na jasną stronę mocy i dać łupnia radzieckim agresorom nękającym pustynne ludy. Zacznijmy jednak od kontekstu: w drugiej połowie lat 80. republikański lobbysta Jack Abramoff, zwolennik tzw. doktryny Reagana i zagorzały antykomunista, zapragnął zostać producentem filmowym. Wymyślił fabułę inspirowaną konfliktem zbrojnym w Angoli, w której centrum znajdować miał się sowiecki komandos, w trakcie biegu wydarzeń zmieniający front i stający po stronie uciskanych obywateli. Abramoff na miejsce zdjęć wybrał Namibię, a część funduszy pozyskał od rządu RPA. Produkcja Czerwonego skorpiona spotkała się w związku z powyższym z bojkotem ze strony środowisk domagających się zniesienia apartheidu, dodatkowo w wyniku protestów Warner Bros. Pictures wycofało się z dystrybucji filmu. Ostatecznie budżet przedsięwzięcia został przekroczony dwukrotnie, a w kinach poniesione koszty się nie zwróciły. Abramoff później wyprodukował jeszcze tylko dwa filmy, w tym sequel Skorpiona (w 1994 roku). W 2004 roku był jednym z bohaterów skandalu korupcyjnego w kręgach waszyngtońskich oficjeli. Został skazany na 6 lat więzienia, po wyjściu na wolność opublikował w formie książki swe wspomnienia, a jego losy stały się kanwą dla filmu biograficznego W krainie pieniądza (2010), w którym jego postać odtwarzał Kevin Spacey.
Tyle w kwestii „historii”, przejdźmy do samego filmu. Jest rok 1988, producenci sprawdzają potencjał Lundgrena jako kolejnego herosa kina akcji. Na razie ostrożnie, dlatego kolos ze Szwecji wciąż jest, podobnie jak w Rockym IV (1985) „złym Ruskiem”. Gdy go poznajemy jest pozbawioną emocji maszyną do zabijania. Ma do wykonania misję i ślepo wierzy w linię partii. Jego zadaniem jest przeniknąć pod przykrywką do oddziału rebeliantów w jednym z afrykańskich państw, na którym ZSRR chciałoby położyć łapę i zabić przywódcę. Porucznik Nikolai zaczyna jednak z czasem dostrzegać ogrom nieszczęść, jaki spotyka tubylców, jak i zło, za które odpowiedzialni są jego pobratymcy. W pewnym momencie trafi na pustynię, gdzie od pewnej śmierci wybawi go prosty buszmen. Odrodzony służbista stanie teraz do walki po właściwej stronie barykady.
Propagandówka jak się patrzy, przy czym warto dodatkowo wspomnieć, że Abramoff był gorącym zwolennikiem finansowania i wspierania bojówek antykomunistycznych w krajach narażonych na rozwój „czerwonej zarazy”. Spróbujmy jednak oddzielić seans od polityki i odpowiedzieć na fundamentalne pytanie: czy jest to udane kino akcji? Cóż, mi zawsze Czerwony skorpion mocno przywodził na myśl — także przez swój wymiar propagandowy – Rambo III (1988), który jest jednocześnie najmniej przeze mnie lubianą częścią przygód Johna. Dużo tu scenariuszowych głupot, sporo naciąganych sytuacji, a bohater odtwarzany przez M. Emmetta Walsha — skądinąd aktora bardzo dobrego — zwyczajnie działa na nerwy jako personifikacja głupawego, aroganckiego Amerykanina. Przy czym jest on poniekąd personifikacją ducha całego obrazu: Stany niosą tu.postkolonialnej Afryce swoją uniwersalną kulturę, czyli fast food i demokrację, podczas gdy ZSRR chciałoby ją zabrać z powrotem w wieki ciemne. Ale ok, miało być bez polityki i uszczypliwości. Na plus zanotuję zatem, że jako Lundgrenowska katapulta do sławy rzecz sprawdza się nieźle, eksponując zarazem biceps, jak i charyzmę aktora. Scenariuszowe bzdury mogą ponadto działać na korzyść dzieła — w końcu nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie traktował projektu Abramoffa jako dojrzałej artystycznie wypowiedzi. To wciąż kino w typie tego, które serwowało Cannon Films, do którego równie dobrze co Lundgren pasowałby choćby i Chuck Norris. Reżyserem był zresztą nikt inny, jak Joseph Zito, twórca odpowiedzialny m.in. za Zaginionego w akcji (1984) i Inwazję na USA (1985). I to na niego producent zrzucił po premierze winę za nadmierne wyeksponowanie w obrazie krwawej przemocy. Warto nadmienić, że współwinnym był Tom Savini, odpowiedzialny choćby za niesławną scenę przebijania mięśni Dolpha przy użyciu igieł.
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.