Wspomnienia GP 1.2: Dzika orchidea; Jak to się robi w Chicago; Wąż i tęcza; Komando FOKI; Amerykański ninja; Wygrać ze śmiercią

Kolejna porcja wspomnień celuloidowych z przełomu lat 80. i 90. Arnold pokazuje „jak to się robi”, Mickey Rourke baraszkuje w łóżku, Wes Craven wybiera się na Haiti, Charlie Sheen ratuje świat, Michael Dudikoff Superstar i powracający ze śpiączki Steven Seagal. Słowem: sentymentalne szaleństwo dla każdego dzieciaka VHS-ów.
Dzika orchidea (1989, reż. Zalman King)

Końcówka lat 80. AIDS zbiera śmiertelne żniwo. Tymczasem Hollywood tapla się w rozpuście, masowo produkując erotyki. Sytuacja jest na tyle mokra, że praktycznie każdy petent będący w posiadaniu w miarę sensownego treatmentu na film z wyeksponowanym wątkiem łóżkowym ma jakieś 90% szans na zrealizowanie swojego pomysłu, wystarczy wytwale chodzić od wytwórni do wytwórni, prędzej czy później ktoś się skusi. Jednym z beneficjentów tego hedonistycznego klimatu jest Zalman King, współscenarzysta hitu 9½ tygodnia (1986), a wcześniej drugoligowy aktor, znany głównie z występów w telewizji i filmach wyświetlanych w kinach drive-in, jak Trip with the Teacher (1975) czy Blue Sunshine (1977). Jako reżyser King ustanowił swój kurs w 1988 roku pościelowym dramatem Spotkanie dwóch księżyców, który spotkał się z wrogim przyjęciem ze strony krytyki. Nie zraziło to początkującego twórcy i już rok później poszedł za ciosem, realizując swój najgłośniejszy obraz – Dziką orchideę. Projekt obmyślony wraz z małżonką już w swym zarysie stanowił niewybredną próbę odcięcia kuponów od wielkiego sukcesu 9½ tygodni: Mickey Rourke jako zblazowany playboy/bogacz, wprowadzający niewinną jak kropla rosy prawniczkę w świat zakazanych uciech. Pikanterii przedsięwzięciu dodawał fakt, że w partnerkę Rourke’a wcielać się miała jego ówczesna dziewczyna (a później żona), Carré Otis. Chytrze obmyślony plan rozbicia banku przy użyciu kombinacji dekadencji i szczodrze prezentowanych ciał w rosole nie wypalił: obraz okazał się klapą, a krytycy byli dlań bezlitośni. King jednak wiedział swoje i przez kolejną dekadę zasypywał najpierw ekrany kinowe, a potem telewizyjne swymi erotycznymi marzeniami, aż do momentu, gdy nikt nie traktował go poważnie. To jednak temat na dłuższy artykuł. Skupmy się teraz na najbardziej kontrowersyjnym dokonaniu reżysera.
Z Dziką orchideą zetknąłem się po raz pierwszy w dzieciństwie, mogłem mieć wtedy 10, może nieco więcej lat. Pamiętam doskonale uczucie zażenowania towarzyszące temu seansowi. I nie chodziło jedynie o to, że film opowiada o „tych sprawach” i że to zakazany owoc poznawany w tajemnicy przed rodzicami. Sprawa była poważniejsza. Otóż już jako małolat widziałem wyraźnie, że to kiepski film, nieznośnie upozowany i pretensjonalny do bólu. Weźmy choćby fragment z małżeństwem w średnim wieku. Mickey i Carré wyciągają ich na przejażdżkę Harleyami (sic!). W trakcie wycieczki dochodzi do przepychanki, dama w okresie przekwitania ma rozerwaną suknię, na wierzchu gołe piersi, których zakrycia odmawia. Cała czwórka w wyraźnie nerwowym nastroju wsiada do limuzyny. Ona siedzi półnaga, jej mąż siedzi obok i strzela focha. W tym momencie Rourke wkracza do akcji, mówi mężowi by spojrzał na swą żonę, jaka ona jest piękna, jakie świetne na piersi itd. Obrażony mężulek w końcu się łamie i zaczyna pieścić partnerkę, po czym szybko przechodzą do konkretów i na oczach dwójki świadków, na tylnym siedzeniu samochodu uprawiają namiętną miłość. Kobieta szczytuje z wyrazem twarzy świadczącym o tym, że tak dobrze jej nie było od kilku dekad. Wham, bam, thank you, ma’am! Mickey awansował na terapeutę od problemów małżeńskich. W podobnym, mieszającym egzaltację z tanią psychologią, tonie utrzymany jest cały film. Seks leczy dosłownie wszystko: nieśmiałość, oziębłość uczuciową, kompleksy, materialistyczne podejście do życia. Łopata waginologa do potęgi.
Zły jest tu zatem scenariusz, oparty na najbardziej banalnych pensjonarskich fantazjach i mądrościach rodem z „Cosmopolitan”. Ale źli są też niestety odtwórcy. Rourke, jeden z najlepszych aktorów swego pokolenia, ogranicza się tutaj do póz à la Brando, paraduje z gołą klatą pod marynarką, ewentualnie przepasa na czole bandanę i zgrywa Axla Rose’a na motocyklu. Fanfaronada i autoparodia w pigułce. O Ottis można z kolei powiedzieć tyle, że jest ładna. Zbyt ładna. Jest niczym porcelanowa lalka, pozbawiona wyrazu, z wiecznie rozdziawionymi w onieśmieleniu ustami. Płochliwa i drewniana, z powodzeniem mogłaby zastąpić Alicję Bachledę-Curuś w Panu Tadeuszu. Ale po osobie bez aktorskiego doświadczenia ciężko spodziewać się niesamowitych rezultatów, dlatego też nie na miejscu byłoby Ottis besztać i surowo oceniać. Bo jeśli w tym roztańczonym niczym niedzielny wieczór w TVN-ie koszmarku nawet taka Jacqueline Bisset daje popis żałosnej błazenady, to wręcz nie wypada się czepiać modelki, z której na siłę próbowano zrobić aktorkę, a przecież taki był casus Ottis.
Czy zatem w tym całym bałaganie przynajmniej „momenty” dają radę po latach? No właśnie nie bardzo. Golizny i seksu jest tutaj — jak na hollywoodzkie standardy — sporo, ale to w większości przestylizowana tandeta typu „zapasy w strugach wody”, sfilmowana w zwolnionym tempie, jakby wyjęta z Pamiętników Czerwonego Pantofelka, notabene jednego z późniejszych projektów Kinga. Wyjątek stanowi scena finałowa, w której obserwujemy ogniste spółkowanie pary głównych bohaterów. Scena na tyle sugestywna, że do dziś krążą plotki o tym, że Rourke i Ottis naprawdę uprawiali seks przed kamerą. Zarówno on, jak i ona twardo temu zaprzeczali w wywiadach, ale jeśli miałbym być szczery, to znacznie ciekawiej byłoby gdyby nie był to udawany stosunek. Przynajmniej oboje po latach mieliby piękną pamiątkę: seks-taśmę z czasów młodości za 7 milionów dolarów.
Jak to się robi w Chicago (1986, reż. John Irvin)

Arnie jako małomiasteczkowy szeryf, były agent FBI, który dostaje możliwość powrotu do „Firmy”. Warunek? Musi wpierw wniknąć w struktury chicagowskiej mafii i rozwalić ją od środka. Powoli, jak kropla drążąca skałę, wkupuje się w łaski bossa (Sam Wanamaker), jedynie po to by na koniec i tak zrobić tradycyjną wielką rozwałkę.
Jeden ze słabiej pamiętanych przez publikę po latach filmów w dorobku Schwarzeneggera z lat 80. Ja sam w przeszłości oglądałem go może ze 2-3 razy, co przy moich VHS-owych statystykach dotyczących większości jego pozostałych filmów stanowi nad wyraz ubogi wynik. Jak to się robi w Chicago (na kasetach rozpowszechniane również jako Rekiny podziemia) było zresztą sporym rozczarowaniem w momencie premiery, z nieznaczną tylko nawiązką zwracając koszty produkcji. W odróżnieniu od konkurencyjnej Cobry ze Sly’em z tego samego roku, obraz z Austriakiem nie doczekał się nigdy statusu dzieła kultowego i reprezentacyjnego dla epoki. Przyczyny porażki mogą być złożone, jedna wydaje mi się jednak szczególnie istotna: otóż gwiazdor został tu obsadzony niejako wbrew własnemu emploi, nie jako heros kina akcji lub bohater fantasy, lecz jako zwykły, prosty glina. Jasne, jego metody działania są zgoła nieortodoksyjne, ale to można powiedzieć praktycznie o każdym mundurowym z ejtisowych akcyjniaków. Już sam fakt, że jego postaci dano polsko brzmiące nazwisko Kaminski (inny akcent „polonijny” to knajpa o nazwie”Old Warsaw”, którą w jednej z wczesnych scen demoluje bohater) mówi wiele: to nieskomplikowany, kierujący się tradycyjnymi wartościami chłop. Bez problemu mógłby zdobyć uzależnioną od hazardu piękność (Kathryn Harrold), jednak woli pozostać wierny żonie alkoholiczce (Blanche Baker). Nie ma wręcz nadprzyrodzonych mocy Matrixa z Kommando, jest tylko potężnie zbudowanym „Polaczkiem”, który wierzy w potęgę przyjaźni i prawo pięści.
Czy jednak ta „prostota” konstrukcyjna, brak nadmiernego przeszarżowania muszą automatycznie dyskredytować obraz Johna Irvina (m.in. świetna telewizyjna adaptacja Druciarza, krawca, żołnierza, szpiega [1979], Psy wojny [1980], Hamburger Hill [1987])? Otóż nie. Po latach bawiłem się zresztą na Jak to się robi… znacznie lepiej niż kiedyś. Już scena otwierająca daje dobre pojęcie o tym, że przed nami solidne kino sensacyjne z rozbryzgami krwi przy niemal każdym postrzale. Jest tu odpowiednia dawka humoru (pijany Arnie zawsze rozweseli), porządna obsada (m.in. Robert Davi) i… Satisfaction Stonesów grające w tle podczas sceny wielkiej strzelaniny. Są zabawne one-linery i fabuła tyleż prosta, co wciągająca. Jest w końcu charyzma głównej gwiazdy: „dąb” czyni swego prowincjonalnego gliniarza nad wyraz sympatyczną personą, kibicujemy mu od wybuchowego — dosłownie — wejścia, gdy aresztuje cwaniaczka podszywającego się pod drogówkę. Ma to rytm i swadę, jest koloryt czasów. W jednym się muszę natomiast z krytyką i widownią kinową zgodzić — nie ma tu potencjału na hit. To „zaledwie” przyzwoicie — od A do Z — wykonana robota.
Wąż i tęcza (1988, reż. Wes Craven)

Scenariusz Węża i tęczy zainspirowany został lekturą reportażu Wade’a Davisa, antropologa badającego wierzenia ludowe na Haiti. Davis doszedł do konkluzji, że pogłoski o możliwości przywrócenia ludzkiej istoty do życia jako „zombie” mają oparcie w faktach, a za proces tzw. zombifikacji odpowiedzialny jest przyrządzany przez szamanów voodoo proszek, w którego skład wchodzą silne neurotoksyny. Pozwalają one wprowadzić ofiarę w stan śmierci klinicznej, a następnie z niej wybudzić. Problem w tym, że ów „rytuał” powoduje u poddanego mu człowieka nieodwracalne zmiany w mózgu, które czynią zeń chodzącą, pozbawioną woli roślinę. Słowem: zombie.
Scenarzysta Richard Maxwell na bazie odkryć Davisa spreparował zmyślną mieszankę kina grozy i thrillera politycznego osadzoną w schyłkowym okresie rządów haitańskiego satrapy Baby Doc Duvaliera. Głównym bohaterem jest tu alter ego autora książkowego pierwowzoru, grany przez Billa Pullmana doktor Dennis Alan, który udaje się na Haiti zwabiony pogłoskami o dowodach na istnienie „żywego trupa”, mężczyzny pochowanego przed kilkoma laty i ostatnio widzianego, jak w delirycznym stanie przemierzał lokalny cmentarz. O sile scenariusza, jak i całego filmu stanowią przyjęta perspektywa oraz wyraziście odmalowane tło wydarzeń. Położone na Karaibach państwo pod dyktatorskimi rządami trawią bieda i terror, których ekranową emanacją jest szef tajnej policji Tonton Macoute, kapitan Dargent Peytraud (świetny Zakes Mokae), bezwzględny morderca i zarazem potężny mag czerpiący siłę ze schwytanych dusz swych oponentów. To zepsuty do szpiku kości człowiek, nie baśniowe monstrum, lecz modelowy przykład osobnika opętanego żądzą władzy. „Zły duch” kraju, uosobienie trawiącej go korupcji i zamordyzmu. Na drugiej szali mamy mieszkańców Haiti portetowanych jako ludzi poczciwych, żyjących własnym rytmem, pielęgnujących tradycję i… powoli skłaniających się ku rewolcie. Atmosfera zagrożenia jest obecna przez praktycznie cały seans, przy czym twórcy nie muszą się posuwać do żadnego naturalistycznego gore, czasem dla zobrazowania klimatu zaszczucia wystarczą jedynie sugestywne wrzaski katowanego nieszcześnika dobiegające zza ściany. Co do samej perspektywy narracyjnej: Craven nie neguje wierzeń voodoo, jednocześnie jednak proponuje ich racjonalne wytłumaczenie, dzięki czemu przez większość czasu opowieść płynnie balansuje na styku rzeczywistości i majaków wywołanych trucizną (oraz przesądami i strachem). W zasadzie jedyny wyjątek od tej reguły pojawia się w dość standardowo skrojonym finale, gdzie dostajemy klasyczne hollywoodzkie łubu-du i szybki triumf bohatera nad złem.
Pomijając tego typu, nieodzowne w zasadzie dla jankeskiej produkcji, uproszczenia, Wąż i tęcza doskonale trzyma się pomimo prawie czterech dych na karku. Wrażenie w dalszym ciągu robią sceny zwidów Pullmana – zaskakująco dobrze kleją się z „naukową” tonacją i mają przy tym odpowiednio psychodeliczny posmak. Najciekawiej jednak prezentuje się aspekt, który przed laty w ramach konwencji horroru mi wadził: otóż to naprawdę wciągający przykład opartego na motywie paranoi dreszczowca, w którym konkretna epoka odgrywa wiodącą rolę. Tematyka voodoo i despotycznych rządów rodu Duvalierów są tu ze sobą splecione w naturalny, organiczny sposób. Coś jakby miks Białego zombie (1932) z Polami śmierci (1984) z domieszką Odmiennych stanów świadomości (1980) na dokładkę. Sprawdza się równie dobrze, jak na papierze. Obok Koszmaru z ulicy Wiązów najlepsze co w latach 80. zaproponował Craven.
Komando FOKI (1990, reż. Lewis Teague)

Pamiętacie Ekipę Ameryka: Policjanci z jajami, animację duetu Trey Parker/ Matt Stone, w której tytułowa formacja na co dzień zbawia świat, walcząc z terroryzmem i wszelkimi wrogami demokracji? W jednej z pierwszych scen Team America dokonuje epickiej rozwałki Paryża, po czym z dumą odlatuje do domu. Kolejne miejsce, kolejne państwo uratowane przez US & A. Film twórców Miasteczka South Park to nie patyczkująca się z politpopem satyra polityczna, jak i zarazem celna parodia niezliczonych hollywoodzkich produkcji, w których „amerykańscy chłopcy” ratują naszą planetę przed śmiertelnym zagrożeniem: przed inwazją z kosmosu, przed ekstremistami, przed komunizmem itd., itp. Parafrazując klasyka: czasy się zmieniają, ale USA zawsze stoi na straży porządku.
Jednym z tytułów, które w trakcie pisania scenariusza musieli mieć na myśli Parker i Stone było bez wątpienia Komando Foki. Wystarczy rzut oka na sam wstęp: członkowie Navy SEALs budzą się na plaży po suto zakrapianym wieczorze kawalerskim, pakują w garniaki i lecą na złamanie karku na ślub kumpla. Ceremonię przerywa nagłe wezwanie do służby: na pagery całej ekipy wysłana zostaje wiadomość z centrali, że mają rzucić wszystko i lecieć do bazy. Skonfundowana panna młoda zostaje sama na ślubnym kobiercu, podczas gdy jej narzeczony i jego kompani przebierają się w mundury i wyruszają walczyć z porywaczami na Bliskim Wschodzie. Następnie dostajemy właściwe zawiązanie akcji pod postacią kilkunastominutowej strzelaniny. „Fokom” udaje się ukończyć misję z sukcesem, jednak zapominają zniszczyć arsenał broni terrorystów. Teraz cały globus amerykański jest w niebezpieczeństwie, a komandosi będą musieli naprawić swój błąd.
Scenariusz Komando Foki napisany został przez byłego członka tej elitarnej formacji, nie dziwi więc, że w dużej mierze mamy do czynienia z idealistyczną agitką, która co rusz zdaje się krzyczeć: „zaciągnij się”. Tylko czemu jest to wszystko takie nieciekawe? Podchodząc do seansu powtórkowego myślałem, że może coś przed laty przegapiłem, nastawiając się na przyjemnie odmóżdżający, „serowy” wieczór. Nawet jednak tym oczekiwaniom obraz Lewisa Teague’a (twórcy skądinąd niezłego animal attack Aligator [1980] i sci-fi z Rutgerem Hauerem Obroża [1991]) nie sprostał, a szkopuł tkwi we wspomnianym scenariuszu. Cóż z tego, że na ekranie mamy Michaela Biehna, Charlie Sheena, Joanne Whaley i Billa Paxtona, skoro w ich postaciach mniej jest życia, niż w kukielkach ze wspomnianej Ekipy Ameryka? To rozpadający się na wątki i pojedyncze sceny filmowy potworek, w którym każdy wyświechtany frazes traktowany jest ze śmiertelną powagą, a patos leje się z ekranu jak piwo na Oktoberfeście. Akcji, owszem, jest sporo, tyle że sekwencje, w których komandosi przystępują do działania są na dłuższą metę nużące. Do tego stopnia, że przez ostatnie dwadzieścia minut seansu ledwo mogłem utrzymać uwagę nad tym, co dzieje się na ekranie. No i to nieumiarkowanie w kliszach: przepis scenarzystów (liczba mnoga, bo pierwotny skrypt był wielokrotnie przerabiany) na udaną rozrywkę sprowadza się w zasadzie do tego, by wziąć na tapet Top Guna (1986), zabrać chłopakom samoloty i dać w zamian karabiny. Blockbuster sezonu gotowy.
W praktyce uratować nie mogły tych foczek ani piękne oczęta ówczesnej małżonki Vala Kilmera, ani Charlie Sheen trenujący już ostro życiową rolę imprezowicza, z którą z czasem zrośnie się do tego stopnia, że zaczną obsadzać go w kinie i telewizji wyłącznie jako… jego samego (patrz: Dwóch i pół). Rozbuchane, niemądre i – grzech największy – pozbawione dystansu kino, które za wzorzec stawia sobie zapewne sam Michael Bay. Wisienkę na torcie stanowi zaś idiotyczne polskie tłumaczenie tytułu – biedny tłumacz chciał zabłysnąć i przekozaczył. Tudzież przefoczył.
Amerykański ninja (1985, reż. Sam Firstenberg)

Będąc dzieckiem myślałem, że Michael Dudikoff jest pierwszoligową gwiazdą. Taką na miarę Schwarzeneggera czy Stallone’a, albo przynajmniej Van Damme’a. Za to skądinąd zabawne nieporozumienie (tak przynajmniej na to patrzę z perspektywy lat) odpowiedzialny był jeden tytuł, wałkowany do znudzenia w magnetowidzie. Amerykański ninja. Już sam tytuł brzmi dumnie, jak mało który i działa na wyobraźnię jak potężny cios z nunczako. Nie dość, że ninja, taki w klawym stroju, z prześwitem na oczy, to jeszcze amerykański. Bo wszystko, co amerykańskie jest lepsze, większe, bardziej atrakcyjne. Najlepsze filmy, jakie oglądałem w dzieciństwie były z USA. A w tym mieli jeszcze ninję! Po wielu latach, będąc w wieku mniej więcej nastoletnim, powróciłem do tego filmu przy okazji emisji w tv, by z zaskoczeniem odkryć, że to wcale nie jest jakiś turbohit, tylko die Schmiere, pospolity niskobudżetowy akcyjniak z kiepskim aktorstwem, mało prawdopodobnymi zwrotami akcji i ninjami wplecionymi do akcji w celach zachęcenia łatwowiernego odbiorcy.
Oczywiście, tylko pretensjonalny naiwniak zareagowałby w ten sposób na produkcję ze stajni Cannon Films, dziwiąc się, że nie odznacza się walorami na miarę, dajmy na to, Carolco (poprawcie mnie, ale wydaje mi się, że dobra przeciwwaga). Bo Amerykański ninja to pod wieloma względami kwintesencja Cannonowskiego pragmatyzmu i pomysłowości. Weźmy potencjalnie chwytliwy temat, zatrudnijmy do roli głównej gwiazdę lub wykreujmy nową od zera (będzie nawet taniej) i blockbuster gotowy. Do obrazu Sama Firstenberga ów prosty przepis pasuje jak ulał. Reżyser miał już wtedy na koncie dwa filmy o podobnej tematyce: Revenge of the Ninja (1983) oraz Ninja III: The Domination (1984). Pierwszy z nich okazał się gigantycznym sukcesem (14 milionów zarobku przy 700 tysiącach dolarów wydanych na produkcję), drugi radził sobie nieco gorzej, choć i tak na siebie zarobił. Wszystko wskazywało na to, że ninja to żyła złota, toteż wytwórnia postanowiła pójść za ciosem i zaproponować amerykańskiej widowni nowego herosa kina akcji, o którego nikt nie prosił, a w którym wszyscy by się zakochali. Pierwotnie do głównej roli w Amerykańskim wojowniku (American Warrior – tak pierwotnie brzmiał tytuł obrazu, a jego dosłowne tłumaczenie jest też alternatywnym tytułem polskim) typowany był Chuck Norris, ale gwiazdor kina kopanego i kura o złotych jajach Cannona ponoć odmówił, tłumacząc że nie zamierza chować swojej twarzy za maską. W tej sytuacji szefostwo studia zorganizowało casting, na który przybyły setki kandydatów. Padło na modela nazwiskiem Dudikoff, którego na castingowych taśmach wypatrzył sam Menahem Golan. Słynny producent miał swój wybór umotywować stwierdzeniem, że aktor „ma w sobie coś z Jamesa Deana”.
Odkrycie nowej „gwiazdy” to były przysłowiowe pierwsze koty za płoty. Nikogo nie przerażał specjalnie fakt, że Dudikoff nie zna żadnych sztuk walki, liczyła się dobra aparycja i muskulatura „amerykańskiego ninjy”. I o dziwo, ów prostacki wręcz w swej prostocie patent w rzeczy samej wypalił, a Mr. Dudikoff błyskawicznie katapultował do sławy. Dzieło Firstenberga było przebojem w kinach, ale tak naprawdę dopiero gdy trafiło na kasetach do gospodarstw domowych to rozpętała się istna ninjomania. Zapewne dla wielu, w tym niżej podpisanego, było to pierwsze zetknięcie z koncepcją zamaskowanego, zwinnego jak łania, uzbrojonego w mordercze gwiazdki (z niewiadomych przyczyn nazwa „shuriken” nie była na podwórku rozpowszechniona w równym stopniu, co nunczako) i zatrute strzałki, którym pluł przeciwnikom w gardziele, wojownika.
Pal sześć zatem, że do fabuły twórcy w ogóle się nie przyłożyli, proponując jakieś odgrzewane kotlety o złych przemytnikach i bohaterze z amnezją. Wrodzony majestat i urok odzianego w czerń, milczącego ninjy i tak sprzedał ten bajzel. Z perspektywy dekad jestem zresztą skłonny bronić tworu Firstenberga i Dudikoffa, z poprawką jednak na fakt, że działa głównie silna nostalgia, bo podejrzewam że współcześni odbiorcy nie będą w stanie skapować kultowego statusu omawianej pozycji. Obok nieświeżych żartów i method actingu rodem z tartaku jest tu jednak wciąż obecny duch nieskrępowanej przygody. Fabuła, jak już wspomniałem, jest prosta, skrojona z prefabrykantów, ale przez to też ponadczasowa. Dudikoff ma być małomównym, prostolinijnym twardzielem i ze swego zadania wywiązuje się bez zarzutu. Jest dama w opałach, są widowiskowe bijatyki i przekaz sławiący siłę indywidualizmu stającego do nierównej walki z brutalną i bezduszną korporacyjną machiną. Uniwersalizm na miarę Romea i Julii, choć podany z gracją wielkiej płyty.
Wygrać ze śmiercią (1990, reż. Bruce Malmuth)

Jak już wspominałem przy okazji wpisu o Nico, wielkim fanem Seagala nigdy nie byłem. Postanowiłem jednak pójść za ciosem i przypomnieć sobie drugi film w jego karierze. Zresztą zachętę stanowił w tym przypadku nie tyle udział samego „faceta z kucykiem” (dla słynnego kucyka był to zresztą ekranowy debiut), co jego ówczesnej partnerki Kelly LeBrock. Kelly, modelka przekształcona w aktorkę, za sprawą takich tytułów, jak Kobieta w czerwieni (1984) i Dziewczyna z komputera (1985) była dla mnie w dzieciństwie „źródłem inspiracji” (dzisiaj zanglicyzowane nastolatki mówią na to „crush”), toteż i na Wygrać ze śmiercią patrzyłem przychylniejszym okiem (tu warto odnotować, że na tym etapie kariery Kelly dała już sobie spokój z kinem i zgodziła się powrócić na plan zdjęciowy jedynie ze względu na męża). Nie bez znaczenia był również fakt, że akcja filmu Bruce’a Malmutha (facet nakręcił też niezłego Nocnego jastrzębia – do tematu kiedyś wrócę) rozgrywa się na ulicach Los Angeles, a ja zawsze miałem słabość do filmów osadzonych w Mieście Aniołów.
Jak zatem ten Trudny do zabicia Stefan (oryginalny tytuł to Hard to Kill) prezentuje się po latach? Nieco gorzej, niż to zapamiętałem. Władający aikido gwiazdor wciela się tutaj w gliniarza nazwiskiem Mason Storm, który w trakcie prowadzenia inwigilacji bossa mafijnego odkrywa, że w konszachty z nim zamieszany jest pewien wpływowy polityk. To niebezpieczna wiedza i już wkrótce Mason srogo zapłaci za dostęp do niej. Wynajęci zabójcy mordują żonę policjanta, a jego samego pakują w stanie śpiączki do szpitala na dobre 7 lat. Storm budzi się w roku 1990, by z przerażeniem odkryć, że prezydentem jest George Bush, a on sam dalej znajduje się na szczycie listy „most wanted”. Jedyną osobą, której może zaufać jest zaś dobroduszna — i niezwykle piękna — pielęgniarka (w tej roli wspomniana LeBrock)…
Zacznijmy może od tego, że cały punkt wyjścia jest tu zgoła nonsensowny: facet zapada w śpiączkę, a jego kumplowi udaje się ów fakt zataić przed władzami. Seagal leży więc na oddziale jako John Doe, gdzie codziennie pielęgniarka zagląda mu pod kołdrę, ogląda jego „sprzęt” i mówi, że „jest dobrze zbudowany”. Facet w końcu się budzi i w mig rusza z akcją odwetową. Ale ok, czepiam się, w końcu w kinie akcji, zwłaszcza z tego okresu, prawdopodobieństwo wydarzeń zawsze było mocno naciągane. Gorzej jednak, że Wygrać nawet jako akcyjniak wypada dość skromnie i mało efektownie. Zawiązanie akcji zajmuje tu 1/3 seansu, a gdy już przechodzimy do rozwałki to fajerwerków jest mniej, niż można było oczekiwać. William Sadler, aktor skądinąd niezły, tutaj wypada dość niemrawo jako główny czarny charakter, zaś finałowa rozprawa z nim pozostawia silny niedosyt. Zakończenie filmu było zresztą wynikiem kompromisu: pierwotnie bohater Sadlera miał zostać spalony żywcem, ale twórcy doszli nagle do wniosku, że kryształowo czysty Mason nie posunąłby się do tak nieludzkiego czynu. Sam Seagal z kolei daje tu popis najgorszego aktorstwa w scenie przebudzenia ze śpiączki wszech czasów – serio, powinni kiedyś dać mu za to jakąś statuetkę. Co mamy z plusów? Wspomniane L.A. dalej ładnie wygląda na ekranie, a LeBrock wręcz błyszczy. No i jest tu fajny ejtisowy klimat, dzięki któremu łatwiej przełknąć wszelkie scenariuszowe głupoty. Obiektywnie patrząc jest to jednak typowy średniak, w którym zdecydowanie brakuje „mięcha”, tej esencji, dzięki której do danego tytułu chce się powracać. Zatwardziałych Tarantinologów, dla których kino zaczęło się od filmów Quentina, zainteresuje za to z pewnością fakt, że dzieło Malmutha stanowiło jedno ze źródeł natchnienia przy kręceniu Kill Bill vol. 1. Zarówno motyw zemsty „zza grobu”, jak i sama scena ucieczki Storma ze szpitala z marszu przywodzą na myśl analogiczne perypetie Panny Młodej 13 lat później. Tutaj po prostu mniej trupa (i gadania).

Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.