Slash 'Em All: Koszmar z ulicy Wiązów (1984-2010)
„Dom, który zbudował Freddy” – takim pieszczotliwym określeniem nazywano w latach 80. młodą wytwórnię filmową New Line Cinema. Wszystko za sprawą jednego hitu, który wyniósł nic nieznaczące do tej pory studio do rangi „gracza” w branży. Mowa rzecz jasna o Koszmarze z ulicy Wiązów, który przy okazji uratował karierę reżyserską Wesa Cravena, po tym jak dwa jego wcześniejsze projekty, horror Śmiertelne błogosławieństwo (1981) oraz ekranizacja komiksu Potwór z bagien (1982), spotkały się z oziębłym przyjęciem ze strony widowni i krytyki. Postać mordercy ze snów z rękawicą uzbrojoną w szpony okazała się strzałem w dziesiątkę, pozwoliła bowiem stworzyć przynoszącą setki milionów dolarów franczyzę, która doczekała się łącznie dziewięciu filmów (w tym jednego remake’u i jednego crossoveru), serialu telewizyjnego, komiksów, figurek i całej reszty merchu. W ramach cyklu Slash 'Em All omawiamy pokrótce wszystkie siedem części oryginalnej serii filmowej plus remake. Good night, sleep tight, don’t let the bedbugs bite!
1984 – Koszmar z ulicy Wiązów (reż. Wes Craven) – Dr. Butcher
Wszystko zaczęło się gdzieś na przełomie lat 1978/1979, kiedy to Wes Craven wpadł na pomysł nowego filmu zaintrygowany artykułem o chłopaku, którego koszmary, związane z terrorem przeżytym podczas rządów Pol Pota, doprowadziły do śmierci podczas snu. Przez kilka lat powstawał scenariusz, którego głównym bohaterem miał być seryjny morderca z zaświatów, pojawiający się i mordujący w snach. Craven, by stworzyć swojego Boogeymana, poskładał w jedną postać wiele wizerunków, które miał w pamięci: ulicznego włóczęgi z twarzą pełną blizn, kolegi ze szkoły o imieniu Freddy, oraz woźnego, którego bał się jako dziecko. Scenariusz po różnych perypetiach trafił w końcu do będącej na skraju bankructwa New Line Cinema; wielki sukces finansowy dzieła postawił ją na nogi, dzięki czemu z małej wytwórni stała się gigantem.
Role główne powierzono młodym, nieznanym szerzej aktorom: Heather Langenkamp, Johnny’emu Deppowi i Amandzie Wyss; aby sprzedać film na światowe rynki do postaci porucznika policji zatrudniono Johna Saxona. Fabuła prezentowała się zgoła oryginalnie: oto w małym amerykańskim miasteczku Springwood, tamtejsi nastolatkowie zaczynają śnić łudząco do siebie podobne, bardzo realistyczne koszmary – pojawia się w nich tajemnicza postać oszpeconego mężczyzny w czerwono czarnym swetrze, który na prawej ręce nosi skórzaną rękawicę zakończoną ostrzami. Z dnia na dzień sny zaczynają mieszać się z jawą, dochodzi do pierwszych śmierci. Na miasto pada blady strach, młodzież zaczyna bać się zaśnięcia, zaś kilkoro znajomych postanawia rozwiązać zagadkę stojącą za postacią „sennego mordercy”. Okazuje się, iż jest nim Fred Krueger, ogrodnik pracujący w przedszkolu, który przed laty zginął tragiczną i tajemniczą śmiercią.
Cravenowi udało się przekonująco przedstawić w swoim horrorze jedno ze źródeł grozy – somnifobia, czyli lęk przed snami, w których bezbronnego śniącego dopaść mogą demony, był natchnieniem dla wielu twórców już wieki wcześniej. Wspomnijmy choćby Füssliego i jego Nocną marę, ilustrującą lęk przed inkubami, ale i odnoszącą się do paraliżu sennego, który mógł kończyć się śmiercią; także we śnie mordował somnambulik Cezar w Gabinecie doktora Caligari. Wszystkie te tropy są obecne w filmie Cravena, którego scenariusz porusza także mniej oczywiste kwestie. Jest bowiem i w Koszmarze… niespodziewanie feministyczny wydźwięk; właściwie to filmowy obraz menstruacji, kiedy grany przez Deppa sfeminizowany bohater w typowo kobiecym crop topie zostaje dosłownie wessany do wnętrza łóżka, gdzie kończy swe melancholijne życie w fontannie krwi. Trzeba być wyjątkowo tępą Mięgwą, by nie zauważyć jak świeży i zaskakująco intrygujący jest i dziś ten rytuał przejścia do dorosłości.
Film Cravena osiągnął ogromny sukces zarówno w samych Stanach jak i na całym świecie; prócz dobrze opowiedzianej historii przyczyniła się do niego także stonowana i zapadająca w pamięć ścieżka dźwiękowa Charlesa Bernsteina, a także pieczołowicie budowany przez operatora Jacquesa Haitkina klimat osaczenia i niesprecyzowanej, nieuchwytnej grozy. I oczywiście główne role – doskonały, umiejętnie balansujący na granicy między strasznością a śmiesznością Robert Englund w roli Freddy’ego, jeszcze niezmanierowana, piękna w swej dziewczęcości Heather Langenkamp jako final girl oraz będący zawsze pewnym punktem John Saxon. Tak rozpoczęła się jedna z największych franczyz amerykańskiego horroru.
1985 – Koszmar z ulicy Wiązów II: Zemsta Freddy’ego (reż. Jack Sholder) – Caligula
Koszmar „zażarł”. I to jeszcze jak! Niszowa, ledwo wiążąca do tej pory koniec z końcem wytwórnia New Line Cinema otrzymała zastrzyk gotówki i szansę na przebicie się do hollywoodzkiej pierwszej ligi. Nic dziwnego zatem, że szef studia Robert Shaye postanowił kuć żelazo, póki gorące i z marszu skierował do produkcji część drugą hitu. Stołek reżysera ponownie zaproponowano Wesowi Cravenowi, ten jednak odmówił uznawszy, że przedstawiony mu scenariusz jest zbyt słaby. W tej sytuacji pałeczkę przejął Jack Sholder, twórca ciepło przyjętego slashera Alone in the Dark (1982).
Bohaterem opowieści jest tym razem nastoletni Jesse (Mark Patton), który wraz z rodzicami wprowadza się do domu zajmowanego w pierwszej części przez Nancy (która, jak się dowiadujemy, zbzikowała i najwyraźniej przebywa w psychiatryku, można więc powiedzieć, że twórcy obeszli się tutaj ze swoją final girl w dość bezceremonialny sposób). Chłopaka dręczą koszmarne sny, w których powraca On, poparzony zwyrol z nożami u dłoni. Krok po kroku, czy też raczej – sen po śnie – Jesse odkrywa, że Freddy próbuje przejąć jego ciało i „narodzić się” na nowo dla świata rzeczywistego…
Zemsta Freddy’ego już po premierze budziła sporo kontrowersji. Scenariusz łamał zbyt wiele reguł zarówno w ramach gatunku slashera, jak i tych stworzonych przez Cravena w „jedynce”. Wszak postacią pierwszoplanową jest tu młody chłopak, który przejmuje rolę final girl — mocno nieortodoksyjne zagranie. Ponadto Freddy ni stąd, ni zowąd ma nagle możliwość przenoszenia się ze snu na jawę. Największe bęcki obraz Sholdera zebrał jednak za domniemane akcenty homoerotyczne. Jesse jest bowiem w domyśle odkrywającym własną seksualność gejem, który waha się pomiędzy „normalnym” uczuciem do szkolnej koleżanki a przyciąganiem, które odczuwa względem najlepszego kumpla. Wątek odmiennej orientacji znajduje tutaj zresztą dosłowny wyraz w sekwencji rozgrywającej się w gejowskim barze sadomaso, którego stałym bywalcem jest pan od WF-u ze szkoły Jesse’go. W ramach tej interpretacji Freddy uosabia skrywaną tożsamość seksualną chłopca, pragnie się wydostać z przysłowiowej szafy i na dobre przejąć władzę nad ciałem i umysłem wciąż niewinnego Jesse’go. Dzisiaj nie do pomyślenia, prawda? O homofobię oskarżał zresztą po latach producentów i cały przemysł filmowy odtwórca roli głównej, który w pełnometrażowym dokumencie Scream, Queen! My Nightmare on Elm Street (2019) żalił się przed kamerami na temat tego, jak w wyniku udziału w produkcji ucierpiały jego życie prywatne i kariera. Co ciekawe, reżyser Jack Sholder miał wzruszyć ramionami i stwierdzić, że o żadnym wpychaniu na siłę wątków homoseksualnych na etapie produkcji nic mu nie wiadomo. Niezależnie od tego, jak było naprawdę (bo czy ma to w ogóle jakiekolwiek znaczenie?), warto podejść do drugiej części serii z otwartą głową, nie zżymać się na miejscami niefortunne rozwiązania fabularne (Freddy biegający za dzieciakami na basenie to jednak średnio udany pomysł) i po prostu czerpać frajdę z seansu, bo wbrew pozorom to ciekawy, wyłamujący się ze stworzonej w kolejnych częściach żelaznej formuły sequel, w którym znajdziemy solidny klimat, niezłe sceny zabójstw i garść świetnych efektów praktycznych (narodziny Freddy’ego, który dosłownie wyłazi z dzieciaka – palce lizać!).
1987 – Koszmar z ulicy Wiązów III: Wojownicy snów (reż. Chuck Russell) – Justine de Sade
Po krytycznym przyjęciu drugiej części Koszmaru do akcji ponownie wkroczył Wes Craven. Ze względu na inne projekty nie mógł objąć stołka reżysera, ale został współautorem scenariusza kolejnego filmu o Freddym. Swoje własne pomysły na nowy skrypt przedstawili też m.in. Robert Englund i John Saxon, lecz te nie zostały ostatecznie wykorzystane. Według koncepcji Cravena trzecia odsłona cyklu miała być dużo mroczniejsza i dotykać takich tabu jak samobójstwa, lecz ostatecznie nowy reżyser, Chuck Russell, wybrał nieco inną, mniej kontrowersyjną drogę. Tak powstał Koszmar z ulicy Wiązów 3: Wojownicy snów, bez wątpienia jedna z najlepszych części cyklu.
Kristen (Patricia Arquette) męczą sny w których pojawia się Freddy Krueger. Gdy podczas jednego z takich koszmarów budzi się z podciętymi żyłami, matka wysyła ją do szpitala psychiatrycznego pod opiekę doktora Neila Gordona (Craig Wasson). Na miejscu dziewczyna poznaje grupę nastolatków, również dręczonych sennymi koszmarami, a także nową terapeutkę, którą okazuje się Nancy Thompson. To właśnie Nancy jest jedyną osobą, która wierzy młodym pacjentom i postanawia pomóc im w zmierzeniu się z Kruegerem. Do swoich racji przekonuje też Gordona.
Głównym wyróżnikiem fabuły jest nie tylko przeniesienie akcji do psychiatryka, ale też zrezygnowanie z finału a’la samotna final girl kontra zło. Tym razem głównej bohaterce towarzyszy grupa przyjaciół, która zrozumiała, że tylko wspólnym wysiłkiem są w stanie pokonać Kruegera. Ułatwia im to umiejętność Kristen, która potrafi wciągać innych do swoich snów. Jako, że w krainie sennych marzeń i koszmarów można wszystko, każdy z nastolatków odkrywa w sobie własną supermoc. Bohaterowie trzeciej części Koszmaru to zabawne i sympatyczne dzieciaki, którym aż chce się kibicować. Dodajmy do tego powrót bohaterów z pierwszej części (Nancy i jej ojciec), by fani serii mogli zaangażować się w przebieg akcji jeszcze mocniej.
Już pierwsze sceny filmu zapowiadają powrót do klimatu z jedynki. Kristen, tworząca model domu, który widuje w snach, zasypia i przenosi się prosto do niego. To oczywiście dom Freddy’ego, ponura rudera pełna dusz ofiar mordercy powtarzających słynną wyliczankę, mrocznych korytarzy, podłogi w której grzęźnie się jak w błocie czy zwłok na szubienicach. Sny w trzeciej odsłonie cyklu są mroczne, w kreatywny sposób kontynuujące tradycję oryginału. Krueger, dużo bardziej przerażający niż w poprzednim filmie, i rzucający jeszcze lepszymi one-linerami, bawi się ze swoimi ofiarami w kotka i myszkę przybierając coraz to ciekawsze formy – pielęgniarki, ożywającej marionetki czy wielkiego węża.
Równie efektowne i oryginalne są sceny śmierci. Freddy wypruwa żyły ofierze prowadząc ją na nich niczym marionetkę, jego noże zamieniają się w strzykawki, którymi morduje młodą narkomankę, jako prezenter telewizyjny zabija Zsa Zse Gabor po czym wychodzi z telewizora. Zarówno scenografia jak i efekty specjalne to mistrzostwo fachu. Zobaczymy tu tunele wyglądające niczym zejście do piekła, dusze ofiar Kruegera, których pełne udręki twarze wyłaniają się z jego torsu czy Freddy’ego-szkieleta stworzonego w stop motion. Wojownicy Snów to kwintesencja grozy lat 80. Szalone efekty praktyczne, masa atrakcji, barwne charakteryzacje, a przede wszystkim muzyka – przez cały film gra nam heavy metal z kultowym już utworem Dokkena na czele. Kraina koszmarów zachwyca i przeraża jak nigdy.
1988 – Koszmar z ulicy Wiązów IV: Władca snów (reż. Renny Harlin) – Dr. Butcher
Znakomite przyjęcie części trzeciej przez widzów i jej świetny wynik w box office sprawił, że franczyza rozwinęła się na całego. Postać Freddy’ego, gadżety z jego wizerunkiem, obecność w telewizyjnych talk -show – wszystko to sprawiało, że cykl zaczął być kurą znoszącą złote jaja. Powstanie kolejnych części było tylko kwestią czasu. Bob Shaye z New Line Cinema tym razem na stanowisku reżysera zatrudnił młodego Fina, Renny’ego Harlina, co było w tym czasie dużym zaskoczeniem (do dziś zresztą trudno poznać prawdziwe powody, jakie stały za tym wyborem). Sukces Wojowników Snów sprawił, iż na budżet Władcy Snów przeznaczono jeszcze większe kwoty – widać to w gotowym dziele, pełnym doskonale wykonanych efektów specjalnych, niejednokrotnie cudnie obrzydliwych (słynna pizza z klopsikami, scena w siłowni). Harlin postawił na teledyskowy montaż, wybuchy, szybką akcję i popowe, ejtisowe brzmienia w soundtracku, przeplatane oryginalną ścieżką Craiga Safina.
Już od prologu było widać świeże podejście, dobre scenografie i pomysłowe egzekucje w wykonaniu Freddy’ego. Na plus całości wpływał także spektakularny finał, chyba najlepszy z całej serii, gdzie w opuszczonym kościele pośród kolorowych witraży obserwujemy wspomaganą wyładowaniami elektrycznymi kampową jak ciul kopaninę, która kończy się wyjątkową zemstą ofiar Kruegera. Sama fabuła była oczywiście bzdurna i jednokopytna, na uwagę zasługiwał jedynie fakt wprowadzenia dwóch bohaterek, walczących przez pewien czas o rangę głównej mścicielki. Final girl, tym razem grana przez Lisę Wilcox nie ma jednak podejścia do królowej Heather (która do serii jeszcze powróci z mizernym skutkiem, ale o tym później), choć jej postać jest budowana dosyć ciekawie – kiepskie relacje rodzinne, ojciec alkoholik, problemy dorastania, walka z wyimaginowanym wrogiem, powodują powstanie w niej takiego wkurwu, że widzowie obserwujący jej kolejne starania zaczynają czuć z nią solidną więź (Wilcox dosyć dobrze pokazała przemianę z szarej myszki w silną, zdeterminowaną wojowniczkę).
Na planie filmu codziennie obserwowano najazdy fanów, domagających się spotkania z Robertem Englundem, wielokrotnie musiała z tego powodu interweniować policja. Był to szczyt „kruegeromanii”, co zaowocowało największymi zyskami w box office, ale jednocześnie ostatnia dobra część serii. Każda następna cierpiała już z innych powodów, o czym poniżej.
1989 – Koszmar z ulicy Wiązów V: Dziecko snów (reż. Stephen Hopkins) – Caligula
Freddy’emu zamarzyło się zrobić sobie dzieciaka. Tudzież posiąść go. W sensie opętać. Czy coś w ten deseń. Pan Szpon jeszcze raz powraca więc ze swojego limbo, by nękać poznaną przez nas w czwartej części Alice (Lisa Wilcox). Dziewczyna bowiem, tak się szczęśliwie złożyło, właśnie skończyła high school i zaszła w ciążę. Oczekiwanie na narodziny dziecka Freddy standardowo umilać będzie sobie zabijaniem nastolatków…
Jeśli wydawało Wam się, że scenariusz „czwórki” nie trzyma się zbytnio kupy, to przy Dziecku snów brainstorming na pokładzie New Line Cinema był taki, że w jego efekcie naprawdę nie warto zaprzątać sobie głowy logiką fabuły. Freddy w zasadzie nie musi już nawet zakradać się do snów, tylko w bliżej niewyjaśniony sposób wykańcza kolejne ofiary na jawie, uprzednio tylko za pomocą Alice serwując im krótką drzemkę (nie pytajcie, to naprawdę nie ma sensu). Ponadto cały wątek z próbą przejęcia władzy nad nienarodzonym dziecięciem (które w snach bohaterki przybiera, nie wiedzieć czemu, postać kilkuletniego chłopca o wybałuszonych oczach) jest mocno przekombinowany, by w wielkim finale sięgnąć – nieosiągalnych zdawałoby się – wyżyn głupoty. Czy to jednak oznacza, że seans nie dostarcza frajdy? Wręcz przeciwnie. Są tu wciąż pomysłowe sceny zgonów (moja ulubiona to ta zahaczająca o body horror à la Tetsuo: Człowiek z żelaza (1989), w której chłopak głównej bohaterki scala się w jedno z motocyklem), zadbano też o baśniową (tyle że mowa o baśniowości w klimatach wczesnego Tima Burtona) w swym rodowodzie scenografię w trakcie marzeń sennych. Efekty praktyczne wciąż top notch i nawet — podobnie jak w poprzedniej odsłonie — migną nam przed oczami na moment cycki. Pal licho więc, że podwójny wątek macierzyństwa (zgredziara Amanda Krueger jest tu również obecna) nieco przynudza, obowiązkowe punkty ejtisowego slashera wciąż zostały pieczołowicie odhaczone.
1991 – Freddy nie żyje – koniec koszmaru (reż. Rachel Talalay) – Dr. Butcher
Kiepskie przyjęcie części piątej, sprawiło, że New Line Cinema zdecydowała się na zakończenie cyklu, już w tytule sugerując, że bohater nie przetrwa finału. Za reżyserię wzięła tym razem odpowiedzialność jedna z producentek poprzednich części, Rachel Talalay, co ciekawe odrzucając po drodze scenariusz, jaki zaproponował będący wtedy u progu wielkiej kariery Peter Jackson. W zamian wybrano skrypt Michaela De Luci, który stawiając nacisk na komediowe aspekty, okazał się jednak pozbawiony mocy i zwyczajnie mdły i nijaki.
Cierpiący na zaniki pamięci młody chłopak trafia do ośrodka wychowawczego pod opiekę doktor Burroughs; poznaje tam kilkoro rówieśników, których również trapią podobne koszmary. Chłopak twierdzi, iż jest ostatnią osobą ocalałą z katastrofy, której szczegółowo nie jest jednak sobie w stanie przypomnieć. Psycholożka szybko orientuje się, iż koszmary jej podopiecznych mają wspólny rodowód – niedalekie miasteczko Springwood i tajemnicę z jego przeszłości; także i ona pada ofiarą mrocznych snów.
Talalay podkreślała w wywiadach, że chciała uszczknąć nieco z klimatu bijącego rekordy popularności dzieła Davida Lyncha – sceny z dziwnie zachowującymi się mieszkańcami Springwood miały być odpowiedzią na sukces serialu Miasteczko Twin Peaks, wyszły jednak niezamierzenie śmiesznie. I choć scenografia niejednokrotnie robi wrażenie, wszystko jednak psują tandetnie wykonane efekty 3D (będąca ówcześnie w rozkwicie moda, która zamordowała wiele filmów) oraz błazeństwa głównego antagonisty, który tym razem stara się być tak potwornicki jak tylko może; wychodzi to jednak żenująco (Fred lecący na miotle, grający w komputerową bijatykę jednym z bohaterów, rzucający kiepskimi one-linerami). Krueger zawsze był tanim amerykańskim tricksterem, w Końcu koszmaru wypada jednak wręcz karykaturalnie, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę wybitnie rozrywkowy charakter tej części. Finałowe sceny, nakręcone w technologii 3D, które w założeniu miały być głównym wabikiem filmu, ukazujące „wejście w głąb umysłu szaleńca” wyszły koślawo i tandetnie (pani reżyser wspominała, iż zostały jej odgórnie narzucone w trakcie realizacji).
Twórczyni przedstawiła także pełną historię życia Freda Kruegera, co zapewne miało mieć związek z zakończeniem serii i jej godnym podsumowaniem; sceny z przeszłości mordercy wyszły ciekawie, pomogły w pogłębieniu charakterystyki bohatera, jednak przez przemieszanie ich ze wspomnianymi pierdołkami spotęgowały jeszcze poczucie chaosu, jakim przesiąknięta jest ta produkcja. Strachu i dreszczy tu nie znajdziemy. Tylko dla zagorzałych fanów serii.
1994 – Nowy koszmar Wesa Cravena (reż. Wes Craven) – Dr. Butcher
Koniec koszmaru nie okazał się jednak ostatnią częścią cyklu i już w trzy lata po jego premierze, do tematu powrócił sam Wes Craven, tworząc nową opowieść, pomijającą zupełnie sequele i ich niejednokrotnie pretensjonalne pomysły. Reżyser skupił się tym razem na stworzeniu meta-horroru, filmu w filmie, opowiadającego historię aktorów znanych z pierwszej części Koszmaru z ulicy Wiązów i tego, jak popularność cyklu wpłynęła na ich życie, tak filmowe, jak i osobiste. Już w prologu zostajemy wrzuceni w wir przygotowań do nowego dzieła Wesa Cravena, powracającego do postaci z którą jest najbardziej kojarzony – na planie widzimy Heather Langenkamp z mężem, specjalistą od efektów specjalnych i ich dzieckiem Dylanem. Obserwujemy zakulisowe zmagania techników pracujących nad nowym horrorem; pośród chaosu produkcyjnego nagle ożywa animatroniczna rękawica Freddy’ego, mordując kolejnych członków ekipy. W kulminacyjnym momencie Heather budzi się z koszmaru – to tylko sen, spowodowany trzęsieniem ziemi i spotęgowany stresem, na jaki narażona jest aktorka, od pewnego czasu nękana telefonami szalonego fana, recytującego znaną wszystkim kołysankę. Sen jest jednak proroczy – podczas jednego z wywiadów Heather spotyka Roberta Englunda, zaś chwilę później dostaje telefon z New Line Cinema – oto Bob Shaye proponuje jej powrót do powstającej produkcji, nad którego scenariuszem pracuje już Wes Craven. Aktorka nie jest jednak optymistycznie nastawiona do filmu, woli skupić się na pracy w produkcjach telewizyjnych i wychowaniu Dylana. Gdy w wypadku samochodowym ginie jej mąż, zaś syn przeżywa coraz bardziej realistyczne koszmary, Heather stopniowo popada w paranoję; coraz trudniej jest jej odróżnić rzeczywistość od fikcji.
Siła filmów Cravena od zawsze tkwiła w jego scenariuszach – dobrze zarysowane tło społeczne, pełnokrwiste postacie, umiejętne wyczucie lęków trawiących Amerykanów zaowocowały tak udanymi dziełami jak Ostatni dom po lewej, Wzgórza mają oczy, czy choćby pierwszą częścią Koszmaru z ulicy Wiązów. W przypadku Nowego Koszmaru nie jest jednak już tak udanie. Pomijając pomysł na stworzenie filmu w filmie, który sam w sobie wydawał się świetnym posunięciem, scenariusz pełen jest na siłę wtrąconych, nierozwiązanych wątków i zwyczajnie kiepskich dialogów (rozmowa Cravena z Langenkamp o powstającym filmie i korzeniach zła jest tak bełkotliwa i pretensjonalna, że widz chce już tylko prosić o wiadro). Postać Freddy’ego znowu nie przeraża, Langenkamp nie potrafi zagrać niczego więcej poza płaczliwym maruderstwem, jedynie Saxon wychodzi aktorsko obronną ręką. Film był umiarkowanym sukcesem finansowym, w box office zarobił najmniej ze wszystkich części serii, choć krytycy chwalili odświeżający formułę cyklu pomysł na meta horror, niepokojące pytania o wpływ filmów grozy na widzów i umiejętną grę schematyczną już przecież postacią złoczyńcy. Wydawało się, że Fred Krueger został pogrzebany na dobre…
2010 – Koszmar z ulicy Wiązów (reż. Samuel Bayer) – Caligula
…i jak się okazuje, najlepiej by było, gdyby tak właśnie się stało. Oto bowiem przed Wami remake, o który nikt nie prosił i z którego mało kto się ucieszył. W latach dwutysięcznych nastąpił prawdziwy szał rimejkowania i odświeżania klasycznych franczyz kina grozy, od Teksańskiej masakry piłą mechaniczną (2003), przez Wzgórza mają oczy (2006), po Piątek, trzynastego (2009). Moda nie ominęła również Freddy’ego Kruegera, który poddany został liftingowi. Raczej powierzchownemu. I zdecydowanie niepotrzebnemu.
Zaczyna się jak przed laty: licealne dzieciaki cierpią na koszmary i padają jak muchy podczas snu. Wszystkim śni się ten sam jegomość w pasiastym swetrze, zmiętoszonym kapeluszu i z nożami w miejscu palców. Dwójka nastolatków odkrywa, że typa znała przed laty, w dzieciństwie, że zrobił im kuku, dostał za to potężne lanie i teraz mści się zza światów.
Czy był w ogóle sens zastępować niezastąpionego Roberta Englunda w roli Freddy’ego? Producenci uznali że tak i w sweter ubrali Jackie’go Earla Haleya, wówczas na fali wznoszącej po udanym występie w Strażnikach (2009), na podstawie powieści graficznej Alana Moore’a, gdzie wcielał się w zamaskowanego mściciela Rorschacha. Haley, aktor o charakterystycznej fizjonomii, wydawał się niezłym wyborem na nowego Kruegera, jednak ostatecznie to właśnie jego angaż stanowi jeden z największych mankamentów nowej wersji Koszmaru. Rzecz w tym, że powtarza on tu w gruncie rzeczy swoją rolę ze wspomnianej ekranizacji komiksu, dwoi się i troi, by wypaść groźnie i przekonująco, ale jedyny efekt jaki udaje mu się osiągnąć to pogłębianie u widza tęsknoty za Englundem. Jego Freddy to dwuwymiarowa, bezbarwna postać, której brak cienia charyzmy. Chłopak wiecznie powarkuje i macha szponami, ale emocji nie budzi żadnych. Kolejna wtopa to sam scenariusz, który nie wnosi nic nowego do serii, powtarza jedynie patenty z pierwowzoru Cravena, przy okazji zastępując świetne efekty praktyczne marnym CGI, które scena po scenie wali tandetnym plastikiem po oczach. Jedynym istotnym novum jest tu fakt, że Krueger był nie zabójcą dzieci, a pedofilem, ale czy taka łopatologia w slasherowej serii jest w ogóle potrzebna? Nie, bo to wciąż produkt rozrywkowy, który z poważnej tematyki urządza sobie figle. Niektórzy nazwą to profanacją, dla mnie to po prostu brak wyczucia i zbytnia dosłowność. No i – last but not least – sami bohaterowie „pozytywni”. Ci z oryginału z marszu wzbudzali naszą sympatię, kibicowaliśmy im, tutaj mamy garstkę smętnych milenialsów, którzy wiecznie biadolą i snują się po ekranie z minami zdradzającymi co najmniej poważne problemy z wypróżnianiem. Z dwojga złego stajemy więc mimo wszystko po stronie komputerowo odpicowanego, nieporadnego Freddy’ego, w nadziei, że szybko ich wszystkich wykończy.
Teksty zbiorowe załogi Savage Sinema.