Slash 'Em All: Dom (1985-1992)

Nawiedzony dom… Jak to łatwo powiedzieć. Tudzież napisać. I jakże łatwo na tym „gotowcu” się przejechać. Bo wbrew pozorom udanych horrorów o tej tematyce nie ma zbyt wielu. Nawiedzony dom (1960, Robert Wise), Horror Amityville (1979, Stuart Rosenberg), Zemsta po latach (1980, Peter Medak), Lśnienie (1980, Stanley Kubrick) i długo, długo nic. Była jeszcze seria ejtisowych horrorów z komediowym zacięciem, które domy pełne duchów przyjęły za miejsce akcji. Dom, bo o tymże cyklu mowa, doczekał się czterech części, każdej utrzymanej w nieco innej konwencji. To gotycka groza przefiltrowana przez estetykę i wrażliwość dekady slasherów, aerobiku i glam metalu. Co ma swój sens, swój wdzięk i swoją werwę (aczkolwiek w tej kwestii pełnej zgodności w redakcji nie było, więc przygotujcie się też na słowa krytyki). Z czym się „to je” przekonacie się podczas lektury poniższego zestawienia pełnego zjaw, flashbacków z Wietnamu, morderców z zaświatów i przygód godnych Indiany Jonesa.

Caligula


1985 – Dom (reż. Steve Miner) – Dr. Butcher

Dom Steve’a Minera to film, który jakimś cudem zdobył status kultowego, choć trudno powiedzieć, czy bardziej dzięki swojej jakości, czy raczej przez pojawienie się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Niby to horror, niby komedia, ale finalnie ląduje gdzieś pomiędzy, niczym zgubiona skarpetka w pralce popkultury lat 80. Zapowiadała się straszna jazda bez trzymanki, a wyszło… coś, co momentami bardziej przypomina odcinek Opowieści z Krypty niż pełnoprawny film grozy. Taki film dla nikogo – za mało straszny dla fanów horroru, zbyt dziwny dla miłośników czystej komedii, a do tego wystarczająco nijaki, żeby przewrażliwieni widzowie bali się go skrytykować.

Roger Cobb (William Katt), pisarz z wojenną traumą, wprowadza się do domu swojej ciotki, która postanowiła opuścić ten świat w sposób wyjątkowo dramatyczny. Szybko okazuje się, że posiadłość jest zamieszkana przez upiorne kreatury, jakby zmutowane resztki po weekendowej maratonie Jim Hensona. Roger, zamiast natychmiast spakować walizki i uciec w siną dal, postanawia walczyć z nadprzyrodzonym chaosem – z mieszanym skutkiem.

Największą zmorą Domu jest jego schizofreniczny ton. Miner chyba chciał zaszaleć w stylu Raimiego, ale zabrakło mu odwagi (i umiejętności), żeby utrzymać równowagę między horrorem a absurdem. Klimat grozy? Może w teorii, bo w praktyce większość scen straszy głównie niezręcznością. No chyba że twoje największe filmowe strachy to wychodzące z szafy kwieciste sukienki, noszone bez cienia samokrytyki i groźba braku kwestii płciowej, Dom może wtedy faktycznie wywołać lekki dreszczyk…

A jednak – jest w tym filmie jakiś urok. Efekty specjalne, jeden z niewielu plusów filmu, były wynikiem pracy m.in. Jamesa Cumminsa, który maczał palce w Coś Carpentera. Muzyka Harry’ego Manfrediniego (czyli tego typa od Piątku trzynastego) próbuje nadać filmowi powagę, ale koniec końców bardziej pasuje do sobotniego maratonu VHS niż do prawdziwego horroru. Zabawne jest to, że początkowy pomysł Freda Dekkera zakładał rasowy horror, ale studio postanowiło dodać do niego humor i dostaliśmy tę przedziwną hybrydę, której nawet twórcy do końca nie rozumieli.

Podsumowując, Dom to film dla miłośników filmowego kiczu i VHS-owych wspomnień. Straszy na podobnym poziomie co Scooby-Doo, ale ma swoje momenty, niekoniecznie związane z grozą. Idealny na seans z piwem i znajomymi – pod warunkiem, że nie oczekujecie horroru, który faktycznie dostarczy dreszczyku emocji. Chyba że tym dreszczykiem ma być świadomość, że są ludzie, którzy naprawdę uznają ten film za arcydzieło.


1987 – Dom 2: Następna historia (reż. Ethan Wiley) – Simply

Jako że Dom odnotował box office’owy przychód z ponad sześciokrotną przebitką, prace nad kontynuacją ruszyły praktycznie z marszu. Za kamerą stanął scenarzysta części pierwszej Ethan Wiley, który napisał nową story do spółki z Fredem Dekkerem (Noc Pełzaczy, 1986), a produkcją, podobnie jak poprzednio, zajął się Sean S. Cunningham (Piątek, Trzynastego, 1980). Mimo że pierwszy Dom jakoś szczególnie przysłowiowej dupy nie urwał, a po latach urywa jeszcze mniej (ile w departamencie komediowej grozy można było zwojować w latach 80., najlepiej udowodnili John Landis, Stuart Gordon i Sam Raimi), film zawierał zaskakujący jak na tak lekkie widowisko wątek wietnamski. Z jednej strony dowodziło to, że kac wojenny w narodzie wyraźnie ustępuje, z drugiej dawało spore nadzieje na ciekawsze rozwinięcie w kontynuacji. Niestety, tym razem wietnamski cierń całkiem usunięto, a bliznę po nim zdezynfekowano balsamem familijno-eskapistycznym z apteki Nowej Przygody, na receptę wypisaną przez podwójnie sfilcowanego Indianę Jonesa. Co samo w sobie nie musiało być od razu wadą, ale efekt końcowy to wyjątkowo mdła i letnia popierdółka z drewnianymi bohaterami których wprost proporcjonalnie do rozwoju wydarzeń mamy coraz bardziej w nosie i byle jakim, wymęczonym humorkiem. Wyraźnie czuć, że scenariusz powstał na kolanie i w pośpiechu. 

Plusem może być sam tytułowy obiekt, za który posłużył położony nieopodal Los Angeles Stimson House – efekciarski przykład pompierskiego eklektyzmu  architektonicznego, wystylizowany na romańską warownię (1891 r.). Tu właśnie wprowadza się Jesse (Arye ,,zero energii” Gross), który wraz z kumplem Charliem (pajacowaty, acz nieco lepszy Jonathan Stark) i swoim świeżo wykopanym z grobu pra pradziadkiem, też Jessem (westernowy weteran Royal Dano) walczą z nadprzyrodzonymi żywiołami, których aktywatorem  jest monstrualne domiszcze. Przedmiot zmagań Bobra ze Złem to aztecka , kryształowa czaszka, magiczny przedmiot dający nieśmiertelność i nieograniczoną władzę (straszna tandeta odpustowa). Stary Jesse miał bujną rewolwerową przeszłość w czasach Far Westu, a jego adwersarzem jest były wspólnik Slim, który powraca z zaświatów jako gunslinger upiór, żądny wykorzystać czachę do niecnych celów. Tego Dzikiego Zachodu mamy tu jednak tyle co kot napłakał, a co gorsza, praktycznie zrezygnowano też z wszelkiej grozy i czarnego humoru. Kiedy w jedynce szafa na ubrania była portalem do dżungli wietnamskiej, tak tu drzwi do pokoju prowadzą do puszczy epoki jurajskiej, gdzie zamiast monstrów napotykamy „słodziaki” – pisklę pterodaktyla i zielone stworzenie o kształcie wyrośniętej skolopendry z głową szczeniaka. Wprawdzie odpowiedzialny za modeling i efekty praktyczne maestro Chris Walas nie zawiódł, ale to wyraźnie niższa półka jego osiągnięć. Ogólnie jednak dominuje brak inwencji i  słabizna na wszystkich poziomach, gdzie wymęczone dialogi  zamiast bawić sprawiają wrażenie klasycznej ,,rozmowy chuja z butem”, a nawet  parokrotnie służą streszczaniu poprzednich scen. Bo cóż sensownego można powiedzieć o komedii, w której najzabawniejszą kwestią jest ,,ten pedał w moich czasach nie przetrwałby 10 minut” , jak stary Jesse podsumowuje Ronalda Reagana, którego ogląda w tv w westernie z lat 40. Filmidło przy porównywalnym z jedynką budżecie zarobiło o ponad połowę mniej.


1989 – Dom 3 (reż. James Isaac, David Blyth) – Justine de Sade

Trzecia część serii wyróżnia się na tle pozostałych do tego stopnia, że na amerykańskim rynku figurowała jako nie powiązana z pozostałymi, zamiast tego otrzymując tytuł Horror Show. W rzeczy samej mocno humorystyczne podejście poprzedników jest tutaj nieobecne. James Isaac postawił za to na sporą ilość mroku i makabry z zaledwie kilkoma czarno-komediowymi akcentami, które nie zmieniają dość ponurego tonu filmu. Głównym bohaterem jest detektyw Lucas McCarthy (Lance Henriksen), który w niesamowicie trudnych okolicznościach dokonuje aresztowania ściganego od dawna seryjnego mordercy, „Meat Cleaver Maxa” Jenke (Brion James). Podczas egzekucji Max poprzysięga zemstę. Od tego czasu Lucasa nękają przerażające wizje, a w jego domu dochodzi do paranormalnej aktywności. 

Niedoceniony przez krytyków, budzący mieszane odczucia wśród widowni, Dom 3 to zbieranina inspiracji podpatrzonych w innych filmach tego okresu. Zbieranina całkiem zgrabna i przyjemna. Główny motyw filmu powiązany z nieumarłym zabójcą i elektrycznością przywodzi na myśl Więzienie (1987) lub Shockera Wesa Cravena, który powstał w tym samym roku. W mojej opinii Dom 3 bije nieudany horror Cravena na głowę za sprawą dużo mroczniejszego i mniej głupkowatego wykonania. W produkcji widoczne są też inne inspiracje, z Koszmarem z ulicy Wiązów (1984) na czele – piwniczny piec, finał rozgrywający się w industrialnej przestrzeni, scena “ciążowa” czy twarz mordercy pojawiająca się na podanym do stołu indyku, który zamienia się w kreaturę a’la Coś (1982) – fani horroru znajdą tu wiele nawiązań do klasyki. 

Jedną z największych zalet produkcji jest niewątpliwie obsada – jak zawsze świetny Lance Henriksen w roli twardego gliny dręczonego traumą, uroczy Aron Eisenberg i Dedee Pfeiffer (siostra Michelle) jako dzieciaki Lucasa oraz szalony Brion James w mocno przeszarżowanej, ale pamiętnej roli, którą nazwał w jednym z wywiadów swoją ulubioną. Bohaterowie budzą sympatię widza dzięki czemu łatwiej przełknąć przesłodzony happy end. Nim on jednak nastąpi widz zmierzy się ze sporą dawką gore, która pojawia się już we wstępie – miejsce zbrodni Maxa to istny gorefest o ścianach utaplanych we krwi i częściach ciała walających się pod nogami. Reżyser nie oszczędzi nam widoku brutalnej dekapitacji młodej dziewczynki i okrutnego okaleczenia gliniarza. Co ciekawe, z filmu wycięto wiele jeszcze brutalniejszych scen, by uniknąć kategorii X (tylko dla dorosłych). Niektóre z nich można zobaczyć w nieocenzurowanej wersji, inne przepadły. Ogromna szkoda, gdyż pojawiające się gdzieniegdzie zdjęcia, ukazujące krwawy tort podczas urodzin Bonnie, głowę usmażoną na głębokim oleju czy przepołowione zwłoki, robią apetyt na więcej. Jednak nawet po pozbawieniu filmu kilku scen nadal pozostaje on ciekawym i brutalnym, zwłaszcza jak na dość “familijną” serię, obrazem o wielu pysznie surrealistycznych scenach i klimacie sennego koszmaru.


1992 – Dom 4: Ponowne opętanie (reż. Lewis Abernathy) – Caligula

Ostatnia i zdecydowanie najsłabsza odsłona serii. O ile „jedynka” zgrabnie mieszała horror z komedią, „dwójka” z ejtisowym wdziękiem flirtowała z kinem Nowej Przygody, a część trzecia udanie zżynała z Koszmaru z ulicy Wiązów, tak czwórka to już typowy film grozy o nawiedzonym domu, w którym „ciała obce” ograniczone zostały do minimum.

Znany z części pierwszej Roger Cobb (William Katt) już na wstępie ginie w wypadku samochodowym, z którego z życiem uchodzą jego żona Kelly (Terri Treas) oraz córka Laurel (Melissa Clayton). Wdowa decyduje się wprowadzić do rodzinnej posiadłości Cobbów i poukładać sobie życie na nowo. Na drodze do szczęścia i spokoju stoi jednak brat zmarłego, mający powiązania z mafijnym półświatkiem Burke (Scott Burkholder), który chce za wszelką cenę wyburzyć dom i zorganizować na jego miejscu składowisko toksycznych odpadów.

Już ten krótki opis daje pojęcie, z jakich rozmiarów sztampą mamy w tym przypadku do czynienia. Gdy dodać, że rzeczone domostwo stoi na świętej ziemi Indian, to już w ogóle robi się serowo i to w zdecydowanie negatywnym sensie. Film Abernathy’ego zbudowany został na fundamentach z gatunkowych klisz i schematów, jednak zdarzają mu się pojedyncze przebłyski. W pamięć zapadają sceny starcia z gadającą pizzą, krwawego prysznica czy — najlepsza w całym filmie — scena wizyty u upiornego karła mafioza, granego przez cierpiącego na wrodzoną łamliwość kości malarza Marka Gasha. Dom 4 najbliższy jest bowiem sercu miłośnika horrorów, gdy porzuca rutynę obyczajówki o matce samotnie wychowującej niepełnosprawną dziewczynkę na rzecz wizji rodem z koszmaru. Wiele tu tego nie ma, toteż rzecz przypadnie głównie zagorzałym koneserom opowieści o „domach, które urodziły się złe”. Pozostali widzowie spokojnie mogą się ograniczyć do pierwszych trzech części.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *