Blue Monday: Candice Candy (1976) / L’enlèvement des Sabines (1977)

17-letnia Candy (znana z głośnego Pussy Talk [1975] Claude’a Mulota Béatrice Harnois) mieszka wraz ze swoją starszą siostrą Candice (Sylvia Bourdon). Candice jest redaktorką pisma pornograficznego, jednak w życiu prywatnym pozostaje osobą bardzo powściągliwą i seksualnie oziębłą. Candy z drugiej strony jest niezwykle ciekawska i skora do eksperymentowania. Pewnego popołudnia dziewczyna traci dziewictwo z wąsatym motocyklistą (legenda francuskiej branży XXX Richard Allan, m.in. kultowe La femme-objet [1981]), co otwiera przed nią świat cielesnych rozkoszy, z którego przebogatej oferty od tej pory pocznie czerpać pełnymi garściami.

Pierre Unia był jednym z twórców, którzy stali na linii startu w momencie, gdy we Francji zalegalizowana została pornografia i z marszu przystąpili do korzystania z nowych regulacji prawnych. Candice Candy było jednym z jego pierwszych projektów, przy czym nie jest to jakoś szczególnie ambitne przedsięwzięcie. Pod względem fabularnym Unia stawia na prostotę, prowadząc widza od jednej sceny seksu do kolejnej i wykorzystując dla nich najbardziej banalne preteksty scenariuszowe. Od strony realizacji również nie ma fajerwerków, choć zdarzają się ciekawe przebłyski, jak np. nagły przypływ namiętności dwojga widzów na tle wyświetlanego na ścianie filmu dla dorosłych.

Pisząc o braku jakichś wyrazistych bodźców nie mam jednakże na myśli niechlujstwa. Unia inscenizuje rzecz z wprawą, „momenty” są z reguły zwyczajnie „ładne” i przyjemne dla oka, tym bardziej że i większość aktorek może pochwalić się intrygującą urodą (tutaj na wyróżnienie zasługują zwłaszcza Harnois w roli głównej i wcielająca się w jej koleżankę Chantal Fourquet). Nie wychodzi jednak całość poza poziom ledwie przyzwoity, a scenariuszowy letarg z czasem zaczyna nużyć. Sceny dialogowe wnoszą niewiele, a gdy uraczeni zostajemy pięciominutowym manifestem seksualnej rewolucji w wydaniu pani redaktor „świerszczyka” to już zwyczajnie zaczyna wiać nudą.

Tutaj winien jestem czytelnikom adnotację: moje odczucia odnoszą się do pełnej, trwającej 103 minuty wersji filmu. Istniała również krótsza, zamykająca się w półtorej godziny, jak i wersja softcore, pozbawiona scen penetracji. Zważywszy, że Candice Candy to przede wszystkim pornos opierający się na scenach fellatio, miłości lesbijskiej, analnej czy wreszcie finałowej orgii, sięganie po wersję ocenzurowaną wydaje mi się jednak bezcelowe.

W nakręconym rok później L’enlèvement des Sabines Unia bohaterkami czyni grupę dziewczyn z francuskiej prowincji. Zmęczone maczystowskimi manierami swych partnerów, dziewczęta powołują do życia nieformalny „Klub Sabinek”, od najczęściej występującego w ich gronie imienia. Następnie w ramach pierwszego aktu emancypacji kobiety wybierają się w podróż do Paryża. W trakcie pobytu zostają porwane przez grupę zamaskowanych mężczyzn i umiejscowione w areszcie w położonym na odludziu domostwie…

Francuski tytuł filmu to rzecz jasna nawiązanie do jednego z mitów założycielskich Rzymu, w przedstawionej na ekranie historii kończy się jednak na bardzo powierzchownych odwołaniach. Zarys fabuły mógłby zresztą zwiastować pełne gwałtów, zwyrodniałe roughie, ale Unia nie jest żadnym francuskim Zebedy’m Coltem, nie ma duszy zbereźnika-wywrotowca, jest tylko prostym wyrobnikiem, który pragnie dostarczyć lekkiej, nieco sprośnej rozrywki. Trzeba przy tym zaznaczyć, że intryga posiada pewien potencjał, ale kładzie ją brak konkretnego pomysłu na wyciśnięcie z niej „soków”. Tożsamość porywaczy nawet widz o przeciętnej inteligencji odgadnie od razu. Obiecujący jest pomysł z wymuszonymi przez kidnaperów „spowiedziami” Sabinek, ale nie znajduje on ciekawego rozwinięcia i zostaje szybko porzucony.

Co zatem pozostaje to ponownie przede wszystkim urodziwe (przynajmniej w większości przypadków) aktorki w negliżu, średnio ciekawa scena finałowej orgii i widokówki z Paryża. Miłe to w odbiorze, który to komplement można traktować zresztą dwojako, bo samym byciem miłym nie zaspokoi się potrzeb każdego miłośnika „ślizgaczy”. Mówiąc krótko: historii najbardziej brakuje pazura. W wersji nieokrojonej filmu — podobnie jak w przypadku Candice Candy — szwankuje poważnie tempo narracji. Rzecz trwa 107 minut, a pierwsze sceny seksu, z wyjątkiem jednej krótkiej na wstępie, wchodzą dopiero w połowie seansu, co w przypadku komedii porno wydaje się karkołomnym zabiegiem. Znów jednak swe odczucia opieram na odrestaurowanej przez Pulse Video kopii, przed laty w kinach prezentowana była wersja o dobre 20 minut krótsza, zapewne znacznie „żwawsza”. Zarówno Candice, jak i Sabinki to potrójne „iksowanie” w wydaniu przyjemnym, pozbawionym artystowskiej maniery, nieco wręcz siermiężne. Jednym okiem wpada, drugim wypada. W sam raz na pobłażliwy uśmiech półgębkiem od konesera.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *