Blue Monday: Erotic Nights of the Living Dead (1980)

Aristide Massaccesi, szerzej znany jako Joe D’Amato, w pamięci i sercach miłośników włoszczyzny zapisał się głównie jako twórca trzech wyśmienitych, kultowych horrorów: Buio Omega (1979), Antropophagus (1980) i Absurd (1981). Mało kto pamięta, że to on — jako producent — umożliwił karierę reżyserską Michele Soaviemu (większość tę zasługę błędnie przypisuje Dario Argento), część widzów podchodzi doń z ostrożnością, pamiętając, że późniejszy etap jego kariery wiązał się z masowo produkowanymi filmami porno. A warto przecież pośród jego dokonań wymienić również jego filmy o Czarnej Emanuelle, łączące śmiałą erotykę (w tym również już taką z elementami pornograficznymi) z ekranową przemocą czy dwie nakręcone back-to-back na Santo Domingo hybrydy gatunkowe, bezpardonowo mieszające kino grozy z akcją spod znaku trzech X-ów.

Owe filmy to rzecz jasna opowiadający o morderczym mutancie z wielkim przyrodzeniem Porno Holocaust (1981) oraz jego powstały z grobu brat bliźniak, romansowe zombie story Erotic Nights of the Living Dead. Spośród potwornego duetu zdecydowanie większą infamię zyskał sobie pierwszy tytuł, zarówno ze względu na chwytliwy, kuriozalny pomysł fabularny, jak i fakt, że zgodnie z tytułem, elementy porno zajmują w nim w zasadzie równie dużo czasu, co ekranowy terror pokraka z fallusem. W Erotycznych nocach… niesymulowanego seksu przed kamerą jest znacznie mniej i sprowadza się on w zasadzie — poza jednym wyjątkiem — do oralnych pieszczot. Co nie znaczy, że na ekranie brak golizny. Ta stanowi de facto — i w tym przypadku tytuł filmu również nie kłamie — clou programu.

D’Amato dopilnował, aby żadnej spośród zatrudnionych aktorek się w tym względzie nie upiekło, toteż wakacje w tropikalnym klimacie połączone z planem zdjęciowym spędzały one głównie nago. Pośród nich mamy gwiazdę przedsięwzięcia, muzę reżysera i jego przyjaciółkę w życiu prywatnym, Laurę Gemser, która wciela się w tajemniczą panią wyspy zombie. Powierzenie głównej roli gwieździe filmów o Czarnej Emanuelle poniekąd tłumaczy stosunkowo niewielką ilość akcji w wydaniu hardcore: zarówno ona, jak i odtwarzający pierwszoplanową postać męską George Eastman — inny stały współpracownik Massaccesiego, z którym łączyły go serdeczne stosunki poza planem — konsekwentnie odmawiali użyczania swych genitaliów w celach służących celuloidowej prokreacji.

Znajdujemy się zatem na egzotycznej wyspie, gdzie zgodnie z legendami coś tam straszy. Bohaterowie nie dają wiary tym rewelacjom i migdalą się w najlepsze. Co jakiś czas zginie krwawo jakiś wieśniak, ale owe incydenty przechodzą w zasadzie niezauważone. Tylko ta ciemnoskóra piękność i jej kompan mieszkający na cmentarzu wzbudzają pewien niepokój, dając do myślenia na temat lokalnych przesądów i ich związków z rzeczywistością. Kiedy trupy powrócą do życia, zbierając krwawe żniwo pośród beztroskich wczasowiczów, będzie już za późno na jakąkolwiek refleksję.

Tutaj poniekąd dochodzimy do sedna sedn, czyli kwestii tego, jak prezentują się same elementy grozy i — w szczególności — zombiaki. Wbrew pozorom i obiegowej opinii wcale nieźle. Ba! Powiedziałbym, że horror w Erotycznych nocach… wypada lepiej i ciekawiej, niż sama erotyka. Jest odrobina gore, niestety odartego z inwencji: ot, kilka krwawych ugryzień. Zombie nie mają ponadto podejścia do robaczywej zgnilizny z filmów Fulciego: z reguły to po prostu statyści w jakichś szmatach na głowie. Ale rozgrywające się w nocy sceny ataków mają tu nieziemski klimat, dodatkowo podbijany ścieżką dźwiękową od Marcello Giombiniego (tutaj pod swoim „włochatym” pseudonimem Pluto Kennedy). Jest tu coś z ponurej maestrii „ślepej śmierci”, jest niepokój i celebracja gotyckiej upiorności, co dowodzi jedynie, że D’Amato w horrorze czuł się jak ryba w wodzie i strzelanie tego typu cudeniek nie było dla niego najmniejszym problemem.

Są więc „momenty”, przy czym niekoniecznie w tych partiach, gdzie byśmy tego oczekiwali (acz patrzenie na nagą Gemser to niekłamana przyjemność niezależnie od okoliczności). Całościowo ujmując mamy jednak do czynienia z nierównym produktem, nadmiernie rozwlekłym, w pierwszej połowie pozbawionym w zasadzie całkowicie napięcia, co rusz gubiącym tempo — złośliwi powiedzą, że wręcz go pozbawionym. Mówiąc kolokwialnie: D’Amato miejscami zwyczajnie przynudza. Końcówka (może poza durnym epilogiem w psychiatryku) jest jednak w stanie sporo wynagrodzić. Ja ponadto cenię za wakacyjny — identycznie jak w przypadku Porno Holocaust — nieco antropophagusowy nastrój. No i nie ma co ściemniać — w kategorii gatunkowych połamańców, które zrodzić mogły się tylko w umyśle eurotrashowego surrealisty, jest to zdecydowanie ścisła czołówka lektur obowiązkowych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *