Exterminator (1980) / Exterminator 2 (1984)

Wietnam to było najprawdziwsze piekło. Nieznośna wilgoć, bezwzględny wróg czający się w każdych zaroślach, śmierć na każdym kroku, bezsensowna i lepka, jak otaczające cię powietrze. Ale powrót do domu wcale nie był lepszy. Wie o tym John Eastland (Robert Ginty), weteran, który wrócił na stare śmieci, by harować fizycznie jak wół. Jego dom, Nowy Jork, wbrew pozorom niewiele różni się od wietnamskiego szaleństwa: miejska dżungla pełna bandziorów i ludzkich szumowin, które za kilka dolarów gotowe wsadzić ci kosę pod żebra.

John przymyka oczy na wszechobecną na ulicach przemoc, dopóki nie otworzy mu ich tragiczne zdarzenie: jego kumpel zostaje brutalnie poturbowany i w stanie paraliżu trafia do szpitala. Eastland bierze odwet na sprawcach, co zarazem stanowi początek jego życiowej misji, którą staje się oczyszczenie ulic z przestępczości. Działalność samozwańczego mściciela nie umyka uwadze policji, jak i służb wywiadowczych, które pragną pozbyć się niewygodnego śmiałka.

Jeszcze jedna kalka z Życzenia śmierci (1974), doprawiona solidnymi kawałkami mięcha od Taksówkarza (1976). Film Jamesa Glickenhausa to vigilante cinema w wydaniu tanim, grindhouse’owym, ale też wysoce przyswajalnym, o czym niech świadczy fakt, że nakręcony kosztem 2 milionów dolarów obraz wrócił z kin z zyskiem w postaci 5 milionów. Amerykanie na tym etapie uwielbiali śledzić historie kinowych samotnych mścicieli, bo też i otaczająca ich rzeczywistość niewiele różniła się od tej ekranowej. Nowy Jork w Exterminatorze to miasto-speluna, jeden wielki burdel, w którym nawet dzieci są towarem na sprzedaż. Nie dziwi zatem, że John Eastland chwacko idzie w ślady Paula Kerseya i Travisa Bickle’a, likwidując gangsterów, alfonsów i skorumpowanych przedstawicieli władzy.

Oczywiście dzieło Glickenhausa nie może się nijak równać ze słynnymi poprzednikami od Michaela Winnera i Martina Scorsese ani pod względem wykonania, ani charyzmy głównego bohatera. Scenariusz jest tu dość koślawy i przeskakuje głównie od jednego aktu przemocy do kolejnego. Zarówno zdjęcia, jak i montaż pozostawiają sporo do życzenia, co odbija się choćby i na tempie narracji czy dramaturgii. Ginty z kolei z wyglądu przypomina raczej potulną psinę, aniżeli groźnego matkojebcę, któremu nie są w stanie podskoczyć najgorsze szumowiny. Znanemu z występów w kilku niskobudżetowych klasykach kina akcji aktorowi (w tym zdecydowanie wartego polecenia White Fire [1984]) udaje się jednak wykreować postać z marszu wzbudzającą sympatię odbiorcy, dzięki czemu mimo wszystko kupujemy go w roli bezwzględnego pogromcy uzbrojonego w miotacz ognia. Braki w fizjonomii nadrabia zresztą pomysłowością w zadawaniu bólu i śmierci — jego Eastland strzela, podpala i mieli wrogów w wielkiej maszynce do mięsa. Ekranowa przemoc (w tym scena dekapitacji z początku filmu, do której kukłę przygotował Stan Winston) była wysoce nie w smak krytykom i stróżom moralności, ale widownia łykała ją jak szajbnięty pelikan pizzę z anchois. Takiej okazji nie można było zmarnować: John Eastland musiał powrócić!

I powrócił cztery lata później, w dalszym ciągu przemierzając ulice NY i karząc zbirów za ich występki. W jego życiu prywatnym nastąpiła jednak ważna zmiana: umawia się z początkującą tancerką Catherine (Deborah Geffner). Jak się jednak prędko okazuje, romanse i próby ustatkowania się to kiepski pomysł w przypadku samotnego mściciela. Eastland popada w konflikt z gangiem dowodzonym przez niejakiego „X” (Mario Van Peebles). W miarę eskalacji sporu zbiry automatycznie biorą na celownik ukochaną „exterminatora”…

O ile pierwsza część przygód Eastlanda zanurzona była jeszcze w surowiźnie lat 70., tak „dwójka” już pełną parą wypływa na szerokie wody rozbestwionych stylistycznie i narracyjnie ejtisów. Co nie powinno dziwić, zważywszy że za produkcję odpowiedzialne było tym razem Cannon Group, które rok później przekształci serię Życzenie śmierci w kalejdoskop komiksowej przemocy w schwarzeneggerowskim duchu. Exterminator 2 to już zdecydowanie fantazyjne kino akcji, w którym dla niezniszczalnego bohatera nie ma rzeczy możliwych. Zmianę konwencji na jeszcze bardziej umowną widać zresztą od pierwszych scen: John paraduje w pełnym rynsztunku, z maską spawalniczą na twarzy, uzbrojony w miotacz płomieni, za pomocą którego pali przestępców żywcem. Zamaskowanie bohatera podyktowane było potrzebą dokrętek, w których nie mógł wziąć udziału Ginty i paradoksalnie to wymyślone „na kolanie” przebranie stało się znakiem rozpoznawczym serii.

Skoro zaś o dokrętkach mowa, to należy odnotować, że produkcja od początku borykała się z poważnymi problemami, co odbiło się na efekcie końcowym. Pierwszy z pokładu wymeldował się Glickenhaus, reżyser „jedynki”, wyrażając brak zainteresowania kontynuowaniem opowieści, którą uważał za zamkniętą. Za kamerą stanął producent części pierwszej, Mark Buntzman, którego brak doświadczenia na stanowisku reżysera zaowocował dużymi opóźnieniami w zdjęciach i dwukrotnym przekroczeniem budżetu. Na tej podstawie zdecydowano się pozbyć początkującego, generującego niepotrzebne koszty twórcy i resztę zdjęć nakręcić już nie w Nowym Jorku, lecz w Los Angeles, co było znacznie prostsze ze względów logistycznych. Za dodatkowy materiał, w tym wspomniane ujęcia z zamaskowanym Eastlandem, odpowiadał zatrudniony przez studio William Sachs, który w napisach widnieje jako współproducent oraz współscenarzysta. Nowy reżyser wprowadził w oryginalnym scenariuszu szereg zmian, część scen trzeba było na siłę „kleić”, wprowadzić nowe zakończenie i uśmiercić bohaterkę graną przez Geffner.

Nic dziwnego zatem, że gotowy produkt sprawia wrażenie nieco dziurawego, wątki są urywane nagle, niektóre sceny kończą się jakby „od czapy”, a zachowania postaci bywają mało logiczne. Jeśli jednak przyjąć bez zastrzeżeń konwencję ejtisowego akcyjniaka z masą wybuchów i widowiskowymi scenami śmierci, to łatwo wszystkie te niedociągnięcia przeoczyć. Exterminator 2 dostarczy rozrywki lekkiej i pozbawionej cienia refleksji, ale brak mu pazura poprzednika, jego niskobudżetowego czaru i grindhouse’owego brudu. To dzieło zaskakująco „bezpieczne” i zachowawcze, nawet jeśli wziąć pod uwagę duże ilości podanej bez zbędnych hamulców ekranowej jatki, która obejmuje widoki biegających w popłochu, płonących ofiar czy brutalne morderstwo pary staruszków. Sequel niekoniecznie potrzebny, ale kinomanów zafiksowanych na punkcie dekady wytapirowanych fryzur ma duże szanse ucieszyć. Najlepiej wchodzi właśnie w ramach seansu „łączonego”, jako skromny aneks do obrazu Glickenhausa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *