Kill Squad (1982)

Weteran z Wietnamu. W kinie lat 70. neurotyczny samotnik na krawędzi szaleństwa, pokiereszowany wyrzutek próbujący dopasować się do społeczeństwa, ewentualnie po prostu kaleka, czego najbardziej znane przykłady znajdziemy w Taksówkarzu (1976) i Powrocie do domu (1978). W kolejnej dekadzie już niemal wyłącznie (choć wciąż zdarzały się takie dołujące rozliczenia jak Combat Shock [1986]) prawy twardziel, który bierze sprawy we własne ręce w obliczu bezradności wymiaru sprawiedliwości. Mściciel wciąż szkicowany jako outsider, ale tym razem już nie zwichrowany, lecz świadomy swych praw, nierzadko przy tym patriota. Tutaj przykłady można mnożyć długo: Exterminator (1980), Rambo: Pierwsza krew (1982), Zaginiony w akcji (1984), Nico ponad prawem (1988), w telewizji zaś bijący rekordy popularności serial Drużyna „A” (1983-1987) – łatwo można odnieść wrażenie, że w latach 80. co drugi bohater kina akcji był w przeszłości komandosem w Namie, a po powrocie do cywila dalej kopał tyłki niegodziwcom. To zaś co chętnie eksploatowały duże hollywoodzkie wytwórnie, w kręgach niskobudżetowego kina nierzadko przyjmowało postać prawdziwej plagi.

Kill Squad to właśnie jeden z przykładów takiego grindhouse’owego odpowiednika mainstreamowych trendów: opowieść o członkach elitarnej formacji z Wietnamu, którzy po latach ponownie spotykają się, aby dokonać zemsty na mordercach żony przyjaciela. Joseph Lawrence (Jeff Risk) pewnego dnia zostaje napadnięty przez grupę oprychów. Bandyci gwałcą i mordują jego małżonkę, jego zaś trwale uszkadzają, przez co nieborak zmuszony jest poruszać się na wózku inwalidzkim. Nie będąc w stanie samemu odnaleźć sprawców, mężczyzna zwołuje swych dawnych podwładnych z wojska, aby dokonali pomsty za niego.

Konstrukcja filmu Patricka Donahue jest prosta niczym przysłowiowa budowa cepa: to film o grupie zabójczych specjalistów, którzy kopią wszystkim naokoło tyłki. Całkiem dosłownie. Po wstępie, w którym dochodzi do wspomnianego gwałtu, uraczeni zostajemy retrospekcją, z której dowiadujemy się dlaczego członkowie plutonu tak bardzo kochają swego dowódcę, że nawet w czasach pokoju gotowi są oddać za niego życie – kiedyś to właśnie on uratował im dupy, wchodząc na pole minowe. Następnie jesteśmy świadkami zbierania ekipy mścicieli, przy czym proces ten przebiega według ściśle ustanowionego harmonogramu: poszczególnych członków grupy poznajemy w opałach, kiedy zmuszeni są zaprezentować swe niezwykłe umiejętności w sztukach walki. Czasem powód takiego zachowania jest poważny, np. jako rewanż za zostanie zrzuconym z dachu budynku (sic!), czasem jest to zaś zwykła pokazówa, jak wówczas gdy osiłek spuszcza manto bandzie szczeniaków, które rzekomo oszukały go na jednego dolara. Tak czy siak, każde zetknięcie się z podwładnymi Lawrence’a oznacza dla przeciwników srogie baty, pięści idą w ruch, nogi kopią w powietrzu aż miło. Moment po tym, jak protagonista upora się z natrętami, zjawiają się jego dawni kumple, z których jeden wymawia jedno proste zdanie: Joseph needs you. I pozamiatane, nie trzeba mówić nic więcej, idziemy się teraz napierdalać za szefa.

Pod względem dramaturgicznym rzecz zatem leży i kwiczy, proponując wybitnie czarno-białą, banalnie prostą wizję świata, gdzie każdy pretekst jest dobry, aby sprowokować rozróbę. Czasem dosłownie jest to wymiana dwóch zdań, a testosteron już zaczyna działać i jest klepanie po mordach. Ba! W świecie przedstawionym praktycznie każda postać zna wschodnie sztuki walki, nawet jeśli będzie to pospolity robol albo laska w bikini, która napatoczyła się pod pięść na przyjęciu nad basenem. Każdemu wyprowadzonemu ciosowi towarzyszy ponadto głośny plaskacz dodany w post-synchronach, zgodnie z klasyczną formułą dźwiękową kina kopanego. Kill Squad to po prostu perfekcyjny vigilante movie, w którym akcja trwa non-stop, a od walki nie ma wytchnienia. Ekranowa rozwałka rozgrywa się przy tym na ogół wbrew wszelkiej logice, to czysta eskapistyczna fantazja, pełna przerysowanych bohaterów, którzy widowiskowo się biją i widowiskowo giną. Każdorazowo bowiem kiedy członkowie specgrupy do zadań wendetowych odnajdą kolejnego informatora mającego ich doprowadzić do tajemniczego Dutcha (Cameron Mitchell), jeden z nich gnie z ręki snajpera w przebraniu ninjy.

Okładka wydania VHS.

Dzieło Donahue ogląda się miejscami jak filmowy ekwiwalent komiksu lub gry komputerowej, kurczowo trzymają się schematów, nawet wówczas gdy przekracza to granicę śmieszności. Jedna gatunkowa klisza goni następną, jedna absurdalna sytuacja kolejną. Aktorstwo jest tu naprawdę kiepskie, nawet w przypadku kluczowych postaci (wyjątek stanowi dysponujący dużym doświadczeniem Mitchell, ale już np. wcielający się w szefa „dobrych” Risk to nie lada drewno), dialogi nieudolnie starają się naśladować chwytliwe grepsy z bardziej popularnych produkcji, a prawdziwą wisienkę na torcie stanowi nieprawdopodobnie przegięty finał, w którym poznajemy tożsamość ninjy-zamachowca. Podsumowując: Kill Squad to film tani i najzwyczajniej w życiu słabo wykonany, głupi pod niemal każdym względem. Czy to oznacza jednak, ze jest zły? W żadnym wypadku! To wyśmienita rozrywka, w której zakocha się każdy, kto wychowywał się na wypożyczanym na kasetach VHS kinie akcji z lat 80., na stadionowych piratach i przegrywkach o koszmarnej jakości. Nie ma tu miejsca na nudę, zbędną refleksję, jest tylko nieprzerwany ciąg coraz bardziej odjechanych pomysłów i scen siania zamętu.

Warto przy tym zaznaczyć, że twórcy bynajmniej nie podchodzą do swojego dzieła ze śmiertelną powagą, co czuć niemal na każdym kroku. Jasne, od groma tu wpadek i scen niezamierzenie komicznych, ale z całości bije duch nieskrępowanej zabawy, to czysta rozrywka, potraktowana na luzie, bez niepotrzebnej napinki. By wytłumaczyć skrajną umowność Kill Squad najlepiej przytoczyć sekwencję, w której skompletowany oddział kumpli z Namu (tutaj przepraszam za pewne nadużycie w tytule recenzji, gdyż żaden z nich nie jest najemnikiem z prawdziwego zdarzenia) prezentuje swojemu szefowi umiejętności. Stojące w szeregu zabijaki po kolei występują naprzód, by pokazać na co go stać z użyciem jego ulubionej broni: nunczako, shuriken, katana. Z kamiennymi twarzami, prężąc mięśnie, dawne żołdaki wywijają ostrymi przedmiotami centymetry przed twarzą przykutego do wózka dowódcy, który cieszy się na ten widok jak głupi do sera. Kiedy ostatni z bysiorów rozrywa koszulę, ukazując t-shirt z Bruce’m Lee, kaleki herszt kręci z rozbawieniem głową. Żart się udał, dobrze jest. Wojny może już nie ma, ale pokoju też nie, zawsze jest dobry powód by walczyć – takie życie. Obraz Donahue przeciętnego „krytyka” przyprawi swoją niefrasobliwością o udar, ale gdy się nad tym zastanowić to byłby idealnym narzędziem pedagogicznym dla każdego nauczyciela pragnącego objaśnić dzieciakom, za co należy kochać ejtisy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *