Numer nie z tej ziemi (1991)

David Bowie jako kelner. Rosanna Arquette jako kelnerka. On, Brytyjczyk w Nowym Jorku, ma tydzień na zdobycie zielonej karty i prawa do pobytu w Stanach. Ona marzy o karierze iluzjonistki. Jest wielką fanką Houdiniego i kolekcjonerką memorabiliów po nim. Właśnie ma szansę nabyć obrączkę ślubną jego żony, jednak jej cena znacząco przewyższa kelnerskie zarobki. I tak oto tych dwoje zawiązuje pakt: on pomoże jej obrabować restaurację w której pracują, w zamian ona wyjdzie za niego za mąż…

Niskobudżetowa komedia w reżyserii Richarda Sheparda, sfinansowana po części przez założoną przez Bowiego firmę Isolar. Sporo tu absurdalnego humoru, jest wątek kryminalny, przewodnim pozostaje jednak ten romantyczny, bowiem zgodnie z wszelkimi przewidywaniami parę bohaterów z czasem zacznie ciągnąć ku sobie na przekór przeciwnościom i różnicom charakterów. W tle zaś mamy nowojorski światek bohemy, który nadaje całości unikalnego charakteru.

Numer nie z tej ziemi oddycha pełną piersią klimatem przełomu lat 80. i 90., na kilometr pachnąc przy tym wyrobem undergroundowym, choć wyraźnie zapatrzonym w hollywoodzkie wzorce. Czy z tego — jak byśmy dzisiaj tę produkcję skatalogowali — sundance’owego połączenia wyszedł twór zgrabny i powabny? Niestety nie do końca. Obraz wyraźnie kuleje od strony technicznej, a największym jego mankamentem pozostają nazbyt statyczne zdjęcia i niemrawy montaż, które odbijają się na tempie narracji. Co do ekranowego dowcipu — tutaj to już kwestia gustu, jedni uznają go za „czarowny” i ujmujący, jak dla mnie trochę zbyt ciepłe to kluchy i uważam, że na jeden udany gag przypada około pięć średnio świeżych. Miejscami gagi przybierają postać zwyczajnego „dziwaczenia”, które ma skłonność do przechodzenia w karkołomną szarżę, czego najlepszym dowodem przerysowane do granic wytrzymałości postaci właścicieli restauracji.

Numer… broni się jednak za sprawą wspomnianego klimatu: Wielkie Jabłko jako metropolia pełna oryginałów i dziwaków, tutaj głównie nieszkodliwych (największe ryzyko dla bohaterów stanowi de facto hazard), barwna i brudna niczym miejski szalet, idealne miejsce, by założyć własną pracownię artystyczną w jakimś lofcie. Nowy Jork, który pokochaliśmy za sprawą setek amerykańskich filmów, jeszcze sprzed permanentnej macdonaldyzacji tego miejsca. Kolejny atut stanowi obsada, a konkretnie para odtwórców głównych ról. Bowie i Arquette tworzą zgrany duet, nawet jeśli z początku może się wydawać, że zostali obsadzeni mało trafnie. On pełen wrodzonej nonszalancji, z „arystokratycznym” akcentem i wyglądem kosmity, który spadł na ziemię akurat tutaj, w centrum wszechświata. Ona filigranowa, ze staromodną fryzurą żywcem wyjętą z szalonych lat 30. Oboje jakby z innych czasów, z innego miejsca, elektryzujący już choćby za sprawą powierzchowności. Przyznam, że o ile sama fabuła filmu Sheparda ni ziębi mnie ni grzeje, a sposób realizacji wręcz odrzuca, tak dla tej pary bohaterów przymykam z chęcią oko na wszelkie niedostatki, bo patrzenie na nich to przyjemność sama w sobie. Jeśli zaś przepadacie za komromami w wydaniu delikatnie ekscentrycznym, to wszystkie powyższe narzekania też możecie pominąć — prawdopodobnie seans będzie dla Was doznaniem nad wyraz przyjemnym.

P.S. Drobne cameo w filmie zaliczyła Iman, na rok przed ślubem z Bowiem.
P.S.2. Na ten rok zapowiedziana jest premiera odświeżonej cyfrowo i przemontowanej przez samego reżysera wersji filmu na Blu Ray.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *