Atomic Café: Kwintet (1979)

Wielka wtopa Roberta Altmana, który będąc już jednym z najbardziej cenionych twórców kina autorskiego, wymarzył sobie wysokobudżetowe widowisko science-fiction. Pomysł na historię przyszedł do niego ponoć we śnie: gra świata przyszłości, wymagająca pięciu uczestników. A świat ten mroźny, skuty lodem…

Bohaterem Kwintetu jest łowca fok nazwiskiem Essex (Paul Newman). Wraz ze swoją partnerką Vivią (Brigitte Fossey) przybywa on do mieszkającego w mieście brata. Wizyta szybko przybiera tragiczny obrót, gdy zarówno brat, jak i Vivia giną w zamachu bombowym. Poszukując odpowiedzi na pytanie, kto i dlaczego zamordował jego bliskich, Essex przystępuje do gry zwanej kwintetem, ostatniej rozrywki skazanej na zagładę ludzkości.

Zdjęcia do filmu powstawały w Montrealu, w halach pozostałych po wystawie Expo 67. Ekipie dawały się we znaki trudne warunki pogodowe, co jednak miało również pozytywny skutek: śnieżna sceneria, wrażenie chłodu wchodzącego w każdy zakamarek odbiły swoje piętno na całym obrazie, czyniąc z Altmanowskiej wizji jeden z najbardziej sugestywnych obrazów o „zimowej” tematyce.

Ani widowni, ani krytyce to jednak nie wystarczyło: film poniósł w kinach porażkę, a recenzenci nie zostawili na nim suchej nitki, nie mogąc jednocześnie wyjść ze zdziwienia, że ich ulubieniec Altman tak bardzo dał ciała. Reżyser nie udźwignął postapokaliptycznej konwencji, ewidentnie nie odnajdując się w realiach fantastyki naukowej. Na jego obronę wypada zaznaczyć, że pierwotnie pragnął cały projekt powierzyć w ręce Waltera Hilla, jednak w wyniku zawirowań preprodukcyjnych sam zdecydował się stanąć za kamerą. Z Hillem na stanowisku reżysera to miało szansę zadziałać, w wydaniu Altmana otrzymaliśmy statyczny, niemrawy obraz, który głównie usypiał odbiorców.

Kwintet nie jest bowiem jednym z tych uroczych przypadków, gdzie w momencie premiery świat nie poznał się na arcydziele. To obraz pretensjonalny i bełkotliwy. Nigdy nie poznajemy dokładnie zasad tytułowej gry, która ma tu służyć za metaforę kulturalnej erozji społeczeństwa. Jest nam zatem obojętna, bo jej stawka pozostaje konsekwentnie mglista. Ledwo zarysowane są postaci i nic nie pomaga fakt, że twórcy udało się przed kamerą zebrać imponującą obsadę aktorską (obok Newmana występują również Bibi Andersson, Fernando Rey i Vittorio Gassman). Wizja świata przyszłości też jest niekonsekwentna i infantylna, na kilometr czuć, że science-fiction to materia obca autorowi.

Broni się obraz głównie walorami technicznymi i klimatem, który jest konsekwentnie ponury. Wizja Altmana jest nieskończenie pesymistyczna, przy kilku okazjach podkreśla on, że wyginięcie ludzkości to rzecz nieunikniona. Nawet jednak w podbijaniu tej depresyjnej aury potrafi być Amerykanin męczący i upierdliwy, czego najlepszym przykładem powtarzane do znudzenia sceny psich watah pożerających ludzkie trupy. Na dłuższą metę irytuje również zabieg formalny polegający na rozmazaniu brzegów kadru, co miało im nadać dodatkowo zimowej aury.

Jako podróż zmierza zatem seans donikąd, ba! gorzej nawet: krąży w kółko, nie dostarczając żadnych odpowiedzi i mnożąc pytania na poziomie ucznia podstawówki. Nie każdy sen nadaje się do sflimowania, nie każda metafora jest z marszu błyskotliwa. Kwintet do dziś uznawany jest za najgorsze dokonanie Altmana, z czym można się w zasadzie zgodzić, uznając twórcę Nashville (1975) za dostawcę kina na wskroś „inteligenckiego”. Film do podziwiania i odczuwania, nie do myślenia, na przekór pierwotnym intencjom.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *