Sinéma Érotique: Assault! Jack the Ripper (1976)

Yasuharu Hasebe w latach 60. wypracował sobie markę jako specjalista od kina akcji, realizując napakowane testosteronem tytuły pokroju Black Tight Killers (1966) czy Slaughter Gun (1967). W kolejnej dekadzie wytwórnia Nikkatsu dla której pracował, wykonała zwrot w kierunku Roman Porno, swojej serii filmów erotycznych. Seks i nagość rozchodziły się w kinach jak ciepłe bułeczki, popyt bezustannie rósł, toteż włodarze studia zwrócili się do Hasebe z propozycją wypracowania nowego podgatunku w ramach popularnego nurtu, ochrzczonego jako Violent Pink. To już nie miało być zwykłe pinku-eiga, przemoc seksualną należało podkręcić do maksimum. Hasebe do pomysłu odniósł się z dużą rezerwą, argumentując, że tego typu kino to nie jego bajka, że najlepiej czuje się w męskim kinie sensacji. Najwyraźniej on sam nie wiedział, jaki potencjał drzemie w jego trzewiach, bo gdy już się zgodził, to wysmażył taką trylogię, że po premierze trzeciego filmu zatrwożone Nikkatsu wycofało się z projektu „Violent Pink” na pewien czas.
Pierwszym z tych filmów było cieszące się dużym powodzeniem Rape! (1976), ostatnim — tym, który ściągnął na wytwórnię gromy ze strony krytyków i obrońców moralności — Rape! 13th Hour (1977). Pomiędzy nimi Hasebe zrealizował Assault! Jack the Ripper, tytuł często uznawany za najlepszy z całej trylogii, prawdopodobnie najgłośniejsze dokonanie reżysera.
Bohaterami opowieści są pracownicy cukierni Yuri (Tamaki Katsura) i Ken (Yutaka Hayashi). Wulgarna, pewna siebie Yuri uwodzi nieśmiałego Kena i zaprasza go na noc do swojego mieszkania. W drodze na miejsce para zabiera swym autem autostopowiczkę, która okazuje się chora psychicznie. Gdy kochankowie próbują się pozbyć pasażerki z samochodu, dziewczyna przypadkowo ginie. Ze strachu przed aresztowaniem sprawcy ukrywają zwłoki i udają się do lokum Yuri. Wieczór kończy się aktem seksualnym, którego gwałtowność i intensywność tak wysoko stawia poprzeczkę, że następne zbliżenie nie jest już w stanie zaspokoić apetytu Yuri. By podkręcić atmosferę w sypialni, kobieta namawia Kena do kolejnych morderstw…



Popieprzona jak kieszeń Szalonego Kapelusznika historia miłosna, a zarazem wywrotowe coming-of-age. Hasebe oraz scenarzysta Chiho Katsura z jednej strony opierali się na prawdziwych przypadkach morderczych kochanków, z drugiej na amerykańskich filmach noir — już sekwencja podróży w strugach deszczu, zakończona zgonem przypadkowej ofiary odsyła wprost do wzorców z czarnego kryminału, ze Śmiertelnym pocałunkiem (1955) na czele. Potem rzecz idzie już w bezpardonową perwersję i groteskę. Assault! to tykająca bomba pełna czarnego humoru i mizoginii: dekorator wyrobów cukierniczych Ken swe ofiary pozbawia życia przy pomocy noża do tortów, przy czym ma ewidentną fiksację na punkcie wsadzania go dziewczynom we wrota rozkoszy znajdujące się między nogami. Yuri przygląda się tym aktom z lubieżną rozkoszą, po czym rzuca się na ukochanego z zapałem marcowej kocicy.
W pewnym momencie następuje „nieoczekiwana” wolta i wówczas do akcji wkracza wspomniane „coming-of-age”: znudzony partnerką safanduła zaczyna mordować na własną rękę i z biegiem czasu staje się coraz bardziej nienasycony w swej żądzy krwi. Niektórzy krytycy chętnie upatrywali w fabule filmu komentarza na temat roli kobiet w ówczesnym, przesyconymi mizoginistycznymi postawami, kinie japońskim. Sam reżyser odżegnywał się od takich interpretacji, winę zwalając na osoby scenarzysty i producenta. Niezależnie od tego, czy twórca miał ochotę wsadzać razem z kijem w mrowisko jakiekolwiek drugie dno, pewne jest, że powierzone mu zadanie Hasebe wykonał z precyzją mistrza i oddaniem najzdolniejszego czeladnika.
A może pominięcie owego drugiego dna byłoby w tym przypadku jednak mimo wszystko błędem? Mamy bowiem obraz niemal perfekcyjnego kina eksploatacji. Tak jest. Ale nie tylko. Rzecz bowiem w tym, że — jak przystało na Roman Porno od Nikkatsu — rzecz odznacza się najwyższym standardem wykonania, a do tego jest… piekielnie inteligentnie pomyślana i napisana. Szlam szlamem, cipy krojone nożami są, ale Hasebe tak diabelnie to wszystko układa, że otwiera swą przypowieść na — mniejsza czy głębokie czy nie — interpretacje. W przemocy seksualnej się babra, ale jednocześnie co rusz puszczając do widza oko, choćby poprzez zastosowanie w scenach gwałtów popowego jazzu z leciutkimi jak serek Filadelfia w twoim sushi wokalizami niewieścimi. Powie jedna dziewucha aktywiszcze z drugą: „ależ panie reżyserze, tak się nie robi, piekło kobiet to nie żarty”. A Hasebe na to „param param pitu pitu szabada”. I tu pojawia się nie lada wyzwanie dla przyszłych pokoleń: jak rozumieć te filmy sprzed rewolucji politpopu, skoro nie ma w nich linii dialogowych, które w sposób jasny i przejrzysty przedstawiałyby zgodny z wymogami ogółu światopogląd twórców? Nic tylko ten sleaze, sleaze i sleaze, atak na widza, jego matkę, babkę, psa i wszelką przyzwoitość.

Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.