Cité Obscure: Rzeczy, które robisz w Denver będąc martwym (1995)

Jimmy The Saint (Andy Garcia) to facet z klasą. Kiedyś pracował na usługach „Szychy” (Christopher Walken), potężnego mafioza z Denver, ale z czasem postanowił przejść na własne i odciąć się od przestępczego półświatka. Założył własny biznes, firmę zajmującą się nagrywaniem wspomnień i wypowiedzi śmiertelnie chorych ludzi, które to rejestracje mają później stanowić źródło pokrzepienia dla bliskich w żałobie. Biznes przędzie jednak średnio, do drzwi dobijają się kolejni wierzyciele. Pewnego dnia Jimmy dostaje „propozycję nie do odrzucenia” od swego dawnego szefa: w zamian za umorzenie starego długu ma wykonać jednorazową robotę. Pozornie banalna w wykonaniu akcja z udziałem dawnych towarzyszy Jimmy’ego okazuje się jednak totalnym niewypałem, a „Szycha” nie toleruje partactwa…

Motyw „ostatniego zadania” to jeden z najbardziej popularnych punktów wyjścia w kinie kryminalnym: jeszcze jeden, ostatni skok i po wszystkim, można na zawsze skończyć z życiem bandziora. Jak to naprawdę wygląda w praktyce, wiemy z rozlicznych przykładów, od Asfaltowej dżungli (1950), przez Rififi (1955), po Życie Carlita (1993). Nie inaczej ma się sprawa w Rzeczy, które robisz w Denver będąc martwym: prosta chałtura, która pozwoli pożegnać się z ulicą i przy okazji zarobić, okazuje się być początkiem prawdziwych kłopotów i jednocześnie gorzkim rozliczeniem z przeszłością. Różnica taka, że film Gary’ego Fledera powstawał już w czasie „tarantinowskiej gorączki”, świeżo po oszałamiającym sukcesie Pulp Fiction (1994), kiedy dosłownie każdy początkujący twórca w Hollywood chciał kręcić jak Tarantino.

Obraz jest więc w 100% produktem swoich czasów. W scenariuszu autorstwa Scotta Rosenberga (później m.in. Con Air – Lot skazańców [1997] i 60 sekund [2000]) roi się od pisanych na tarantinowską modłę dialogów, co jakiś czas burzona jest tzw. czwarta ściana (Jack Warden w roli narratora), a postaci to niemal bez wyjątku zgraja luzaków i oryginałów. Efektem takowej strategii jest film w wielu momentach najzwyczajniej „przedobrzony”, usilnie formowany na bycie cool i hip. Krytycy nie dali się złapać na te zagrania i już w momencie premiery wytykali Flederowi wtórność i próbę podpięcia się pod sukces zdobywcy Złotej Palmy z ubiegłego roku. Z perspektywy lat Rzeczy… ogląda się niemal jak dokument epoki, dziwnego okresu, gdy Fabryka Snów oszalała na punkcie post-modernistycznych zabaw z chronologią fabuł (które akurat tutaj są nieobecne) i meta-komentarzy w ramach kina gatunkowego. Jednak to, co u Tarantino wydawało się wówczas świeże i szczere, u jego epigonów ocierało się z reguły o śmieszność, w najlepszym przypadku zaś powodowało wzruszenie ramion.

Czy oznacza to automatycznie, że koneser „czarnego kina” w dziele Fledera nie ma kompletnie czego szukać? Tak daleko bym się w krytyce omawianej pozycji nie posunął. Niedługo po premierze odebrałem ową pozycję z dużą dozą sympatii, być może właśnie dlatego, że w zalewie bliźniaczych, „samoświadomych” produkcji z epoki Rzeczy… odznaczały się mimo wszystko nieco staroświeckim podejściem do tematu. To film zbudowany z gatunkowych klisz, pełen romantycznych wzorców (z głównym bohaterem jako nieskazitelnym „rycerzem na białym rumaku” na czele) i niemodnych ideałów. Wywiedzione z kryminalnej konwencji klisze odpowiednio jednak podkręca, tak naprawdę czerpiąc nie tylko z maniery Tarantino, ale i choćby od braci Coen. Nie zawsze wypada to przekonująco, miejscami łatwo o grymas zażenowania na twarzy odbiorcy, jak choćby wówczas, gdy do akcji wkracza niepokonany płatny zabójca grany przez Steve’a Buscemiego – ten świetny aktor charakterystyczny wciela się tutaj niestety we własną karykaturę.

Swoje robi jednak właśnie obsada, na którą złożyła się cała plejada ówczesnych hollywoodzkich gwiazd. Garcia gra może za bardzo jedną miną, ale paradoksalnie właśnie dlatego wypada przekonująco jako twardziel o złotym sercu. Walken jako czarny charakter balansuje na granicy szarży, robiąc to, co na co dzień robi najlepiej: jest demonicznym Walkenem. Jego „Szycha” (w oryginale „The Man With The Plan” – cokolwiek pretensjonalna ksywka jak na bossa półświatka, przyznacie) to kawał skurwiela, groteskowa kreatura przykuta do wózka inwalidzkiego, która jednym skinieniem skazuje ludzi na śmierć dla samej zabawy. Naprawdę ciekawie robi się tak naprawdę na dalszym planie: William Forsythe ze swą gębą wyciągniętego z łajna buldoga jak zwykle świetnie pasuje do roli typowego white trasha, Christopher Lloyd wnosi do historii niewymuszony luz i klasę, a show im wszystkim kradnie Treat Williams jako nieobliczalny zwyrol z nawykiem traktowania truposzy jako worków treningowych. Kobiety są tu jedynie dodatkiem, choć nieodzownym, bo wzbogacającym fabułę o niezbędną dozę – nazwijmy to tak – uczuciowości: Gabrielle Anwar dosłownie błyszczy na ekranie w każdej swojej scenie, nie musi nawet otwierać ust, by oczarowywać. Nieco inaczej ma się sprawa z Fairuzą Balk, która wciela się w uzależnioną od narkotyków dziwkę: jej niewielka rola ma za zadanie jedynie wzmocnić nimb „rycerskości” wokół bohatera Garcii.

Z takim zestawem aktorskim Fleder zadanie miał nadzwyczaj proste, bo niemal co epizod to potencjalna perełka. Nie wszystkie one jaśnieją na równi (co widać chocby na przykładzie wspomnianego Buscemiego, który się tu najzwyczajniej marnuje), ale niejeden widz wychowany na kinie lat 80. i 90. rozdziawi gębę w uśmiechu przy przedstawianiu kolejnych postaci dramatu. Rzeczy, które robisz w Denver będąc martwym najlepiej więc wypadną jako wehikuł sentymentalny, wątpliwe bowiem aby zrobiły wrażenie na współczesnym widzu, przywykłym do jeszcze większych pokładów post-meta-gatunkowości w kinie. Obraz Fledera to przykład celuloidowego tworu, który zestarzał się w bardzo szybkim tempie, choć niekoniecznie w brzydki sposób. Kino upozowane, podlizujące się widzowi, ale też nie próbujące być czymkolwiek więcej, niż niezobowiązującą rozrywką. Pamiętam jak po latach wróciłem do Kill Billa (2003) i przeżyłem szok, odkrywając jak efekciarska, do cna zmanierowana jest to wydmuszka. Jeśli więc oficjalnie przyjmujemy, że tarantinowskie maglowanie kina kopanego to klasyk współczesnego kina, to i na pierwsze kroki Fledera w zawodzie reżysera można spojrzeć przychylniejszym okiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *