Trauma (2017)
 
                Cztery dziewczyny, dwie siostry, ich kuzynka oraz kochanka jednej z nich, podróżują do położonego na wsi domku. To ma być spokojny weekend spędzony na popijaniu drinków, słuchaniu muzyki i rozmowach. Już w trakcie chwilowego postoju przy lokalnej knajpie dziewczęta mają jednak okazję zasmakować niegościnności miejscowych. To dopiero przedsmak prawdziwego horroru, bowiem wieczorem do ich posiadłości zawita dwójka wrogo nastawionych intruzów.
Schemat oklepany i stary co najmniej jak najsłynniejszy przedstawiciel prowincjonalnego terroru, czyli Teksańska masakrą piłą mechaniczną (1974), tyle że w tym przypadku przełożony na chilijski grunt. Reżyser Lucio A. Rojas próbuje jednak wyjść poza schemat „rednecki pastwią się nad miastowymi”, udowodnić że trzyma rękę na pulsie i jest na bieżąco z nowinkami w świecie kina grozy. Tęsknie spogląda w kierunku starszego o siedem lat Serbskiego filmu, doklejając do fabuły kontekst polityczny i nawiązania do historii własnej ojczyzny.
U Srđana Spasojevicia mieliśmy metaforę konfliktu w byłej Jugosławii, Chilijczyk z kolei odwołuje się do czasów dyktatury Augusto Pinocheta, tyle że robi to w niezgrabny sposób, z łopatą w łapie, którą tłucze widza po głowie już od samego startu. Obraz rozpoczyna scena z 1978 roku: rozsierdzony niewiernością żony przedstawiciel junty torturuje kobietę, by na koniec męki zakrwawionej ofiary zmusić jej syna do zgwałcenia ledwo już dychającej matki. Dyktatura to nie rurki z kremem, mówi Rojas, to zwyrodnienie, raczysko z którego bierze się całe zło świata.



Zaraz potem przeskakujemy do współczesności i gdy w trakcie sfilmowanej w manierze porno-telenoweli sceny seksu pary kochanek wchodzi śmierdzący plastikiem elektroniczny pop zapatrzony w spuściznę Depeche Mode, widz zaczyna się zastanawiać co jest większą abominacją: obejrzana przed momentem nekrofilska scena czy utwory użyte na ścieżce dźwiękowej filmu. W ryj odbiorcy uderza potężny powiew taniochy, która widoczna jest w każdym aspekcie produkcji: od urody aktorek, przez ich grę, po obraz z kamery cyfrowej.
Od momentu wizyty pary włamywaczy wkracza już z kolei regularne torture porn. I niby nie powinienem narzekać, bo gore jest tu naprawdę dużo, a twórcy starają się bardzo, by testowało ono granice wytrzymałości widza. Gwałty, odgryzanie mięsa z policzków, eksplodujące głowy, polewanie kwasem — Rojas przypuszcza zmasowany atak z użyciem flaków, jęków bezbronnych ofiar i mizoginistycznej przemocy. Wszystko w imię „szczytnej idei” walki z faszyzmem.
Tyle, że… nie. Ani idea żadna szczytna projektowi nie przyświecała, ani jego wykonanie nie zaspokoi potrzeb wyrobionego miłośnika ekstremy. Trauma bowiem nie jest niczym więcej niż eksploatacyjnym ścierwem o zerowych wartościach artystycznych, pozbawionym jakiegokolwiek drugiego dna. Byłbym jednak mimo wszystko hipokrytą, czepiając się o tego typu przywary, toteż wytoczę cięższe działa: czy dzieło Rojasa dostarcza rozrywki albo przynajmniej szokuje? Też nie, nic z tego. Wspomniane gore obtoczone jest w CGI jak schabowy z jadłodajni we wczorajszej panierce i nie robi praktycznie żadnego wrażenia. Rojas tak bardzo stara się szokować, że odnosi odwrotny efekt i wywołuje znużenie. A „zwroty akcji” w przypadku jego obrazu sprowadzają się do tego, że wszyscy po kolei giną…
O Traumie czytałem właśnie w kontekście porównań do Serbskiego filmu, ale porównywać tu nie ma za bardzo czego. Czego by nie mówić o tworze Spasojevicia, wywołał on małe trzęsienie ziemi w świecie ekstremalnego horroru i do dziś stanowi pewnego rodzaju punkt odniesienia dla twórców i fanów gatunku. Trauma może jedynie liczyć na litościwe zapomnienie, w które zresztą już popadła. Wybaczcie zatem, że na potrzeby niniejszej recenzji ją stamtąd wydobyłem. Ciekawski ze mnie skurwiel niestety.

Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.






 
                                         
                                        