Malatesta’s Carnival of Blood (1973)
Beware of the mystery of the Carnival which shall remain nameless!
Cyrki, wesołe miasteczka i gabinety osobliwości od lat rozpalają wyobraźnię twórców kina grozy. Pozornie radosna, dedykowana całym rodzinom rozrywka skrywa w sobie coś tajemniczego i mrocznego, czego symbolem stała się chociażby, kamuflująca swoją prawdziwą twarz, postać klauna o której rozpisywał się Claude Levi-Strauss. W tym kontekście amerykański carnival (rodzaj objazdowego widowiska łączącego park rozrywki z cyrkiem) może jawić się jako siedlisko wszelkich straszydeł i dziwaków. Sama nazwa pochodzi od włoskiego carnevale, z łaciny: carnem levāre („mięso usuwać”) lub caro, vale („żegnaj mięso”), oznaczającego nadchodzący post. Wśród filmów próbujących uchwycić te makabryczne konotacje na szczególne wyróżnienie zasługuje jeden – niszowy i szalenie kreatywny wytwór wyobraźni o nazwie Malatesta’s Carnival of Blood.
Małżeństwo Norrisów wraz z córką Veną przybywa do podupadającego parku rozrywki w którym mają rozpocząć pracę. W rzeczywistości poszukują swojego zaginionego syna, który prawdopodobnie był tam zatrudniony. Na miejscu wita ich menadżer Mr. Blood, tajemniczy jegomość o dość flegmatycznym usposobieniu i specyficznym, czarnym humorze. Początkowo rodzina nie zwraca większej uwagi na ekstrawagancki wygląd i zachowanie napotkanych pracowników, lecz wkrótce Vena poznaje obsługującego tunel miłości Kita, który opowiada jej o tajemniczych zniknięciach ludzi odwiedzających miasteczko. Tego samego wieczora Vena i Kit zostają zaatakowani przez trupio bladego, upiornego dozorcę, Stickera. Podczas ucieczki dziewczyna zaczyna błąkać się po parku i poznawać jego sekrety – okazuje się, że w podziemiach przybytku mieszkają ghoule, które żywią się przyjezdnymi, oraz ich tajemniczy lider, Malatesta.
To cudaczne dzieło jest jedynym filmem fabularnym w dorobku reżysera Christophera Speetha oraz scenarzysty Wernera Liepolta. Choć amatorszczyzna wyczuwalna jest na kilometr, to wszelkie ograniczenia i entuzjazm nowicjuszy zaskutkowały jedynym w swoim rodzaju owocem nieograniczonej i nie zepsutej mainstremem wyobraźni. Filmowcy wynajęli przeznaczony do rozbiórki park rozrywki oraz stary magazyn w którym stworzono całą scenografię pod kręcenie scen z podziemi. Ograniczenia czasowe nie pozwoliły na powtórki jakichkolwiek ujęć, a zerowy budżet sprawił, że za plastyczną oprawę przestrzeni posłużyły materiały znalezione w magazynie. Zgodnie z rodzącymi się wówczas ideami ekologii i recyklingu metodą DIY wykonano dekoracje składające się z metalizowanej folii, lalek z papier mâché, pomarańczowej folii bąbelkowej, luster i wszystkiego co tylko wpadło im w ręce. W efekcie powstała kolorowa, niemal surrealistyczna przestrzeń, która doskonale oddaje atmosferę dziwności i odrealnienia. Cały magiczny urok śmieciowej krainy czarów podkreślają świetne zdjęcia, które z wszechogarniających ciemności i barachła wydobyły ich surrealistyczne piękno. Zagubiona w podziemnych labiryntach rodzina przywodzi na myśl zdezorientowaną Alicję Lewisa Carrolla. Na każdym rogu czekają dziwy i niebezpieczeństwa, a drogę ucieczki odcina ogrodzenie pod wysokim napięciem.
Wszechobecna groteska i niekonwencjonalne podejście do kina wymagają od widza kompletnego poddania się atmosferze dziwności. Malatesta’s Carnival of Blood nie trzyma się sztywnych ram gatunkowych i nie opiera się na koherentnej fabule. Sam scenarzysta nazwał swoją koncepcję grą cieni, która odzwierciedla społeczne lęki. Doskonałym zabiegiem okazało się też ograniczenie tradycyjnej ścieżki dźwiękowej na rzecz niepokojących, metalicznych dźwięków i odgłosów wesołego miasteczka. Twórcy filmu nieustannie wprowadzają nas w dezorientację mieszając humor z makabrą, noc z dniem, sen z jawą. “Czuję się jak mucha złapana w pajęczą sieć” mówi Vena, po czym wpada w wielką, plastikową płachtę, wijąc się niczym owad złapany przez pająka. Podziemia parku przypominają koszmarny negatyw, który odbija to co znajduje się na górze w bardziej karykaturalnym i niepokojącym wydaniu. Znajdują się tam labirynty luster, karuzele z wraków aut czy whack-a-mole w którym z dziur wychylają się… głowy ghouli. Groteskowy entourage stanowi tło dla karnawału krwi, jaki szykuje nam mistrz ceremonii. Pierwsze ofiary padają już na samym początku filmu. Jest to trzyosobowa rodzina, która podobnie jak Norrisowie, przybyła do pracy w parku i nie wróciła z przejażdżki tunelem miłości. Dekapitacja na rollercoasterze, przebite głowy, ofiary zjadane żywcem lub topione w ramach zabawy o nazwie dunk tank. Karnawał oferuje wiele atrakcji. Znając swoje ograniczenia budżetowe reżyser unika dokładnego pokazywania co bardziej skomplikowanych efektów praktycznych, nie szczędząc jednak scen gore żądnej krwi widowni. Dzięki temu sprytnemu zabiegowi film nie popada w śmieszność. Będąc jednocześnie groteskowym, jak i mocno niepokojącym sprawia, że z łatwością można przymknąć oko na wszelkie niedostatki produkcyjne.
Do wykreowania atmosfery koszmaru sennego przyczyniła się nie tylko fantazyjna scenografia, ale też nagromadzenie barwnych postaci, o których Mr. Blood mówi “tutejsi pracownicy to najmilsza grupa ludzi pod słońcem”. Norrisowie spotykają na swojej drodze dozorcę, który lubi przebijać ofiary chwytakiem do zbierania śmieci czy karła Bobo (Hervé Villechaize znany z bondowskiego Człowieka ze złotym pistoletem [1974]), który mówi enigmatycznymi, rymowanymi zagadkami. Interesujący jest też sam Malatesta, dziwaczna, teatralna figura w pelerynie, która niczym Upiór Opery Gastona Leroux czyha w podziemiach i roztacza swoją niewidzialną obecność nad parkiem. Ten karnawałowy impresario organizuje pokazy kinowe dla swojej armii ghouli. Wyświetlane są czarno-białe, nieme filmy grozy takie jak Gabinet doktora Caligari (1920), Dzwonnik z Notre Dame (1923) czy Upiór w Operze (1925). Dobór obrazów wydaje się nie być przypadkowym – hipnotyczne zdolności doktora Caligari, ekspresjonistyczna scenografia, somnambulizm czy wątki odmieńców ukrywających się przed światem z całą pewnością stanowiły inspirację dla twórców Malatesta’s Carnival of Blood. Park rozrywki to doskonała przykrywka dla pozyskiwania ofiar. Poza maratonami filmowymi, w podziemiach odbywają się dziwaczne, groteskowe ceremonie, podczas których Malatesta i jego mięsożercy wyją do księżyca i śpiewają barokowe pieśni, ze złapanych nieszczęśników spuszczana jest krew, a ich ciała stają się pożywieniem. Tajemnicze moce Malatesty pozwalają mu kontrolować nie tylko kanibalistyczne kreatury, ale też pozostałych bohaterów filmu. “Jestem człowiekiem tysiąca twarzy” – jego słowa, nawiązujące do Lona Chaneya (odtwórcy tytułowej roli we wspomnianym Upiorze w Operze), nie są jedynie metaforą, bowiem upiorny antagonista potrafi zmieniać swe oblicze i ukazywać innym ich największe lęki i koszmary. W jednej ze scen zamienia się w kukłę z folii bąbelkowej, w innej pokazuje nieposłusznemu Mr. Bloodowi, który okazuje się wampirem, swoją “twarz szaleństwa” doprowadzając go do obłędu.
Sam finał filmu również nie przynosi ukojenia. Zło triumfuje, karnawał krwi trwa dalej. Mistrz Malatesta, niczym dziecko, odbywa przejażdżkę karuzelą. Podobnie jak Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną (1974), obraz Speetha przypomina nam, że w każdym małym miasteczku może czaić się podobny przybytek, w którym ludzie znikają w biały dzień, a miejscowa policja nie planuje zawracać sobie tym głowy. Wszak karnawał to tylko nieszkodliwa rozrywka niepozostająca w żadnym miejscu na tyle długo, by wzbudzać podejrzenia. Poza tym kto upomni się o rodzinę, która wyjechała w nieznanym kierunku za lepszym życiem? Odważcie się obejrzeć tę wizualizację mieszczańskich lęków, a odwdzięczy Wam się niesamowitymi wrażeniami jakie towarzyszą obcowaniu z krainą sennych koszmarów.
Wydanie Blu-ray:
Arrow Video, UK, Region B, 2017
Wilczyca z Savage Sinema, turpistka. Lubi kino nieprzyzwoicie krwawe, nihilistyczne i perwersyjne. Szczególną miłością darzy euro horror, giallo, pinku eiga i porno z lat 70. Wierna fanka Jörga Buttgereita.