Wolf Guy (1975)

Akira Inugami (Sonny Chiba) jest prywatnym detektywem. Pewnego wieczoru Akira jest świadkiem niecodziennego zajścia: wyraźnie przerażony mężczyzna ucieka, jakby gonił go legion diabłów, po czym zostaje żywcem rozszarpany przez niewidzialne moce. Niczym bohater Chandlerowskiego kryminału, Akira bierze na swe barki zadanie rozwiązania tajemniczego zgonu, niepomny że nikt go do tego nie wynajął i nie planuje mu zapłacić. Szybko okazuje się, że to nie jedyna tego typu makabryczna śmierć, a wszystkie ofiary miały związek ze sprawą zbiorowego gwałtu na pewnej piosenkarce…

Chandler, napisałem? No tak z wierzchu, z grubsza. Zataiłem bowiem czytelniku na starcie pewien istotny fakt, wzorem twórców filmu zresztą. Otóż Akira Inugami jest ostatnim żyjącym członkiem klanu wilkołaków. W trakcie pełni księżyca nie przechodzi co prawda pełnej przemiany w zwierza, ale zyskuje za to nadludzką moc. Wolf Guy to (bardzo) luźna kontynuacja Horror of the Wolf Shōji Matsumoto, obrazu z 1973 roku, który z kolei był swobodną adaptacją mangi dla dorosłych pod tytułem… Wolf Guy.

W pierwowzorze główny bohater był licealistą, tutaj twórcy poszli już w gatunkową hybrydę. Jest kino noir, yakuza eiga, romans, body horror, fantasy, jest szczypta Bondowskiego eskapizmu oraz nuty sixtisowej psychodelii. Jest gore, niewidzialny tygrys rozdzierający ludzi na strzępy, monety używane jako śmiercionośna broń i bijatyki. Atrakcjami zawartymi w niespełna półtoragodzinnym seansie można by obdarować dziesięć różnych filmów.

Jednocześnie rzecz nie idzie w totalny camp i przegięcie, twórcy mieszają konwencje w sposób zręczny, bez zbędnej błazenady. Intryga jest tyleż zagmatwana, co inteligentnie poprowadzona, dzięki czemu nie czuć w ogóle zgrzytów czy niezręcznych zmian konwencji. Jeden wątek logicznie wypływa z poprzedniego, bez sztuczności i silenia się na pomysłowość. Jedynie ostatnie dwadzieścia minut trochę odstaje od reszty, głównie za sprawą nagłego porzucenia miejskiej scenerii na rzecz dziczy i — niekonieczne niezbędnych w kontekście wcześniejszej fabuły — odwołań do przeszłości bohatera. Znacznie lepiej by to wyszło, gdyby w jednym tytule zawrzeć konkretną kryminalną opowieść, a do korzeni nawiązać dopiero w ewentualnej kontynuacji.

Tak jak jest, jest jednak wystarczająco dobrze. Obraz Kazuhiko Yamaguchiego spokojnie można by postawić przed widzem, który z japońskim kinem rozrywkowym z tego okresu nigdy nie miał styczności, a po seansie w dziewięciu na dziesięć przypadkach ta przygoda zakończyłaby się kilkumiesięczną zajawką. Swoje robi charyzma Sonny’ego Chiby, ale nie do przecenienia jest tu również strona techniczna, ze szczególnym uwzględnieniem zdjęć i montażu. Fani Ulicznego wojownika (1974), Tarantino z okresu Kill Billa (2003) i ogółem nerdowskiej zajawki na Orient – must have!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *