Blue Monday: Femmes de Sade (1976)

Zaczyna się jak klasyczne kino gangsterskie: Joe (Joey Silvera) opuszcza progi więzienia. Za murami czeka na niego jego dziewczyna (znana m.in. z występu w Maniaku [1980] Abigail Clayton). Para postanawia uczcić pierwsze chwile wolności, zaszywając się w domku w lesie, gdzie będą oddawać się miłosnym igraszkom. Nieopatrznie proponują jednak podwózkę innemu skazańcowi, który również właśnie wyszedł z paki. Rocky (Ken Turner), zamiast okazać wdzięczność w niecny sposób wykorzystuje okazję, bijąc do nieprzytomności Joe’go i gwałcąc jego narzeczoną. Następnie akcja przenosi się do wielkiego miasta, które nocną porą oferuje masę zakazanych rozrywek. Poznajemy pracownika sex shopu Johnny’ego (John Leslie), który przyjaźni się z lokalnymi prostytutkami. Kiedy kilka z nich zostanie poturbowanych przez nieobliczalnego Rocky’ego, Johnny pomoże im wziąć odwet na recydywiście…

Osławione roughie od sleazmeistera Alexa de Renzy’ego (m.in. Long Jeanne Silver [1977], Babyface [1977]Pretty Peaches [1978]) na pierwszy rzut oka wpisuje się w nurt rape & revenge, ale ramy gatunkowe nie są czymś, o co twórca nadmiernie by dbał (zresztą któż to wówczas robił…). Po mocnym otwarciu fabuła wykonuje nagły zwrot: gwałt nie został pomszczony, a tonacja opowieści przybiera zgoła frywolny, rozrywkowy kierunek kiedy zostajemy skonfrontowani z seksualnymi fantazjami Johnny’ego. Pierwsza z nich rozgrywa się w gabinecie ginekologicznym, gdzie nasz bohater od badania pacjentki przechodzi gładko do amorów. W kolejnej znajdujemy się w maszynowni statku, w której trójka samców utytłanych smarem weźmie w obroty rozochocone dziewczę. Trzecia przedstawia trójkąt miłosny z udziałem Leslie’go (któremu w ramach haniebnego aktu cultural appropriation dorobiono na tę okazję skośne oczy) i dwóch biuściastych Japonek. Wszystkie powyższe sceny to doskonałe przykłady kunsztu reżyserskiego de Renzy’ego jako twórcy wysublimowanej erotyki: na tle późniejszych wydarzeń raczej niewinne, ale naładowane odpowiednią dozą erotycznego napięcia, idealnie sprawdziłyby się jako tło gry wstępnej dla poszukujących nowych bodźców kochanków. Nie dajcie się jednak zwieść tym figlarnym wstawkom, bo gdy tylko Johnny przestanie już bujać w obłokach, akcja wskakuje z powrotem na właściwe tory, a do akcji wkracza Rocky.

Wcielający się w Rocky’ego de Sade (sic!) Ken Turner to castingowy strzał w dziesiątkę. Zwalisty, ponadwumetrowy, mrukliwy typ, który już na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie potencjalnie niebezpiecznego zwyrola. W jednej z najbardziej pamiętnych scen ów osobnik pokazuje prostytutce, jak należy robić loda i zgiąwszy się wpół, oblizuje własnego penisa. W innej zakłada ulicznicy obrożę i smycz, po czym gwałci ją analnie butelką i przypala papierosem. Nie owijając w bawełnę: Rocky to kawał podłego, złośliwego skurwiela, który powinien pozostać za kratkami na resztę życia, bo jest po prostu niereformowalny. Skoro jednak system penitencjarny zawiódł, kto inny będzie musiał dać mu nauczkę. Femmes de Sade nie przywdziewają wprawdzie pełnego rynsztunku kina zemsty, bo jak przystało na wytrawnego pornografa de Renzy ma na głowie inne obowiązki (czyt. dostarczanie podniety za pomocą wszelkich możliwych środków), ale finałowa wendetta i tak będzie odpowiednio paskudna i nieprzyjemna. Do tego stopnia, że niejeden widz będzie przecierać oczy ze zdumienia.

Zanim pan de Sade dostanie stosownego klapsa, czeka nas garść stosownie zdeprawowanych atrakcji. Do autofellatio i gwałtów twórca dorzuca ciągnącą się przez 20 minut scenę orgii sadomaso, która pod względem poziomu wykonania spokojnie może konkurować z analogiczną sekwencją z Body Love (1977), ale przebija ją nagromadzeniem sleazowych akcentów, jednocześnie przecierając szlaki dla iście diabelskich bachanaliów z Devil Inside Her (1977) czy Café Flesh (1982). To wielki bal przebierańców, na którym tematy tabu nie istnieją. W ruch idą pejcze, mijamy zakute w dyby kobiety, jest przypalanie kantarem, jest motyw zoofilski z udziałem zabłąkanego Dalmatyńczyka, są wreszcie sporty wodne i koprofilia. Słowem: de Renzy doskonale wie jak zadbać o dobre samopoczucie widzów w trakcie półtoragodzinnego seansu.

W związku z wysoce niecenzuralną treścią, w latach po premierze Femmes de Sade było chętnie okrajane z poszczególnych scen i do niedawna — czyt. do czasów sprzed Internetu — było pozycją dość rzadką i trudną do zdobycia (wersję uncut wypuścił swego czasu na DVD legendarny francuski dystrybutor Alpha France i jest to póki co jedyne sensowne źródło dostępu do filmu). W odróżnieniu jednak od wielu roughies z okresu — nierzadko znacznie bardziej ekstremalnych w przekazie — dzieło de Renzy’ego odznacza się wysokimi walorami produkcyjnymi, ze szczególnym uwzględnieniem zdjęć i montażu, czego najlepszymi przykładami choćby sceny wspomnianych sekwencji fantazji czy wielka finałowa orgia, perfekcyjnie zainscenizowane i oświetlone, stanowią małe arcydzieła sztuki filmowej, które wprawić mogłyby w zakłopotanie niejednego renomowanego twórcę z Hollywood (panie Kubrick, z całym szacunkiem, ale TAK wygląda prawdziwa orgia). Nawet jeśli jednak, drogi czytelniku, w wyniku jakiegoś nieszczęśliwego splotu okoliczności jesteś ślepy i głuchy na aspekty techniczne, to z pewnością docenisz wdzięki żeńskiej obsady, bo w role kobiet upadłych wcielają się tu Lesllie Bovee (SexWorld [1978]), Annette Haven (Dracula Sucks [1978]), Sharon Thorpe (Tapestry of Passion [1976]), Candida Royalle (Baby Rosemary [1976]), Melba Bruce (Liquid Lips [1976]) i Mimi Morgan (Resurrection of Eve [1973]). Porno ekstraklasa!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *