Blue Monday: The Beast In Space (1980)
Ścieżka zawodowa, którą podążał Alfonso Brescia, w niczym nie różni się od karier większości jego kolegów po fachu, którzy zaczynali kręcić filmy we Włoszech we wczesnych latach 60. Od peplum (Gladiators 7, 1962), przez spaghetti western (Days of Violence, 1967), giallo (Naked Girl Murdered in the Park, 1972), po poliziottesco (Napoli serenata calibro 9, 1978). W latach 1977-1979, świeżo po sukcesie Gwiezdnych wojen, Brescia wyreżyserował cztery niskobudżetowe podróbki hitu George’a Lucasa: Cosmos: War of the Planets, Battle of the Stars, War of the Robots i Star Oddyssey. Akcja wszystkich, jak nietrudno się domyślić, rozgrywała się w przestrzeni kosmicznej, wszystkie odznaczały się niskimi walorami produkcyjnymi, ale przy nagłym zapotrzebowaniu na celuloidowe galaktyczne wojaże sprzedawały się nad wyraz dobrze.
Nadszedł rok 1980. Ktoś niekoniecznie przy zdrowych zmysłach wpadł na pomysł, by pożenić cykl Brescii z kinem „dla dorosłych” i dodać mu nieco pikanterii. Jeszcze dziwniej robi się, gdy dodamy, że z niewiadomych przyczyn projekt pomyślany został jako kosmiczny rip-off (tudzież najzwyklejsza zżynka)… Bestii (1975) Waleriana Borowczyka. Co za pokrak doszedł do wniosku, że światu potrzebne jest science-fiction inspirowane arthouse’owym erotykiem o wielkim wyśnionym monstrum gwałcącym spętane konwenansami, stłamszone seksualnie niewiasty — tego do końca nie wiadomo (czy był to Brescia, może któryś z producentów?), niemniej chciałbym żeby wiedział, że przynajmniej jedna osoba na świecie go uwielbia i uważa, że miał zajebisty pomysł. Tą osobą jestem ja.
Kapitan gwiezdnej floty Larry Madison (Vassili Karis) poznaje w barze mężczyznę będącego w posiadaniu rzadkiego surowca zwanego Antallum. Antallum jest niezwykle cenne, bo służy do wyrobu bomb neutronowych, jednak jego ilość we wszechświecie jest ograniczona. Jak się okazuje, próbki w których posiadaniu jest jegomość, pochodzą z odległej planety Lorigon. Kapitan decyduje się sformować ekspedycję do nieznanej rodzajowi ludzkiemu galaktyki, by zdobyć zapasy Antallum. Po przybyciu na miejsce badacze odkrywają, że Lorigon jest we władaniu potężnego komputera, który by bronić zasobów naturalnych swej planety, nie cofnie się przed niczym…
Fabuła jak fabuła, bzdurna jak w przypadku wielu science-fiction nie tylko z tego okresu, tylko co to w zasadzie ma wspólnego z Bestią pana Waleriana? I tu zaczynają się właściwe schodki, a dokładniej rzecz ujmując: kompletny, dewastujący rozpad fabuły na niepasujące do siebie cząstki. W jedną z uczestniczek gwiezdnej eskapady wcieliła się gwiazda euro-erotyki Sirpa Lane, znana m.in. z występów właśnie u Borowczyka w Opowieściach niemoralnych (1973) oraz w rzeczonej Bestii. Jej bohaterka jeszcze przed podróżą cierpi na nawracające w snach i na jawie wizje, w których ucieka przez spowity mgłą las przed tajemniczym stworem. Już po przybyciu na niezbadaną planetę atmosfera zaczyna gęstnieć, członkowie ekspedycji odczuwają narastające napięcie seksualne, a otoczenie do złudzenia przypomina to z majaków Sirpy.
Tak oto dość sennie poprowadzona bajka fantastyczna z drobnymi akcentami łóżkowymi (do których należy powracające ujęcie miętoszonych piersi, które wyraźnie upodobał sobie jako lejtmotyw montażysta) zostaje wywalona z torów i skręca na wody czystej seksploatacji, której zwieńczeniem jest psychodeliczna orgia ze wstawkami XXX. Jej punktem głównym jest ucieczka panny Lane przed faunem z gigantycznym fallusem, zakończona zgwałceniem uciekinierki przez napalonego włochacza kopytnego. Do tego dochodzą sceny fellatio i bzykanie w pozycjach misjonarskich. I znowuż: jaki to ma w zasadzie sens względem głównej osi fabuły? Otóż okazuje się, że — wyjęty wprost z tanich filmów science-fiction z lat 50. – komputer z Lorimar, aby nie dopuścić do kradzieży bezcennego Antallum, skazał przybyszy na erotyczne zwidy. Logiczne.
Ujmując w skrócie, Beast in Space to pozlepiany z nieprzystających do siebie elementów filmowy Frankenstein z akcentami teratofilskimi i cudaczeniem na każdym kroku. W sieci można natknąć się na różne porównania: a to, że porno kopia Star Treka (1966-1969), a to, że sprośny odprysk Bucka Rogersa w XXV wieku (1979-1981). Ja określiłbym dzieło Brescii jako Planetę wampirów (1965) na kwasie. Odejmijmy talent Mario Bavy do wyczarowywania światów z niczego, pozostawiając na widoku całą tekturowość scenografii, przy jednoczesnym upodobaniu do zabaw oświetleniem, dodajmy psychodeliczne tła i tylne projekcje rodem z hipisowskich drugsploitation z ubiegłej dekady, syntezatorowy soundtrack od Marcello Giombiniego (skomponował również m.in. charakterystyczny motyw do Antropophagusa [1980]) i wielkiego kutasa we wzwodzie, a otrzymamy Bestię w kosmosie, twór dziwaczny, kampowy, niedorzeczny i nienadający się do odbioru przez widza wychowanego na mainstreamowej papce.
U niedzielnego odbiorcy omawiany tytuł bez wątpienia wywołałby bowiem natychmiastową reakcję alergiczną, atawistyczny bunt przed nonsensem i brakiem scenariuszowej, logicznej ogłady. To w zasadzie kilka filmów w jednym, konspekt który mógł wydawać się sensowny tylko w trakcie długich kokainowych nocnych debat i burz mózgów. I to jest zarazem piękno — nie tylko włoskiego — kina eksploatacji czy ogółem kina gatunków lat 70. w pigułce: ktoś na to wyłożył pieniądze i bez obiekcji przyklepał projekt. Żyć w takiej epoce to był przywilej.
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.